W 2002 r jeden z poduszkowców ratowniczo-patrolowych zbudowanych przez nasz zespół w Instytucie Lotnictwa w Warszawie został wypożyczony policji w Krakowie celem eksploatacyjnego przetestowania go na Zalewie w Dobczycach. Pod koniec roku umowa wygasła i należało odebrać sprzęt i dostarczyć go do instytutu.
Umawiam terminy, zbieram potrzebne dokumenty, zamawiam transport – pana Zbyszka z samochodem ciężarowym, który od jakiegoś czasu z powodzeniem świadczy nam te usługi, podpinając do samochodu naszą przyczepę z poduszkowcem.
Jest środek mroźnej i dość śnieżnej zimy. Krzysiek – pierwszy pilot poduszkowca nie może w tym terminie ze mną pojechać, wybór pada na pana Wiesława, drugiego z posiadających uprawnienia do prowadzenia tego pojazdu. Pogoda jest fantastyczna – rozległy słoneczny wyż gwarantuje, że tak będzie przez kilka następnych dni. Kraków – tak blisko do przecudnych o tej porze roku Tatr, bliskich na wyciągniecie ręki.
Dzwonię do p. Wiesia i pytam: A może byśmy tak odebrali poduszkowiec, p. Zbyszek przywiezie go do Warszawy sam, a my wyskoczymy na przedłużony weekend do Zakopanego i na Halę Gąsienicową? W słuchawce zapada cisza, a po chwili: Dobrze, pomyślę?!
Nie jest źle, tak sobie myślę. Bardzo mnie ciągnie w góry, a poza tym z przyjemnością pokażę facetowi, jakie Tatry potrafią być piękne zimą. W razie czego, nie pierwszy i nie ostatni raz, pojadę tam sama.
We czwartek wieczorem pakuję do małego plecaka czekan, trochę ciepłych ciuchów: zapasowe rękawice, skarpety, stuptuty. W piątek o 7 rano zjawiam się w górskich butach i ubraniu na hali montażowej poduszkowca, budząc tym strojem zainteresowanie reszty zespołu. Wyjaśniam jakie mam plany. Kiedy pojawia się p. Wiesio, choć ubrany w gortex i porządne buty, jego plecaczek przypomina raczej nieco większy chlebak niż sugeruje, że zawiera sprzęt do zimowej wycieczki w góry. Ano trudno!
Droga do Krakowa dłuży mi się, bo z przyczepą jedziemy raczej wolno, stajemy czasami w korkach, jak to na polskich drogach bywa, ale głównie dlatego, że myślami jestem już tam – w górach!
Pod Krakowem przywołuję się do porządku, przeglądam dokumenty i sprężam się. Dojeżdżamy na posterunek policji nad zalewem i widzimy nasz pojazd stojący tylko-tylko na dość pochyłym, mocno zaśnieżonym slipie. Zostajemy dość sympatycznie przyjęci, mimo iż policjanci skarżą się, że mieli dość poważne kłopoty, żeby wyjechać poduszkowcem pod górę na slip.
Dopełniam wszystkich niezbędnych formalności i trochę zestresowana zastanawiam się jak p. Wiesław poradzi sobie z wyprowadzeniem „poduchy” na górę i wjechaniem na przyczepę. On natomiast nie wykazuje żadnego niepokoju, po prostu wsiada, uruchamia silnik trzymając go nieco na wolnych obrotach, a potem wypełnia powietrzem fartuch poduszkowca i zgrabnie dociera nim do szczytu slipu. Tam ustawia go na wprost przyczepy, wjeżdża na podest i ze znawstwem zamyka jej klapy – w końcu sam ją projektował. Oddycham z ulgą i niekłamanym podziwem.
Żegnamy się z posterunkowymi i wyruszamy do Krakowa. Pytam p. Wiesia: no i jak ? Jedzie pan w góry? Nie uzyskując jednoznacznej odpowiedzi proszę p. Zbyszka, żeby wybrał taką trasę, żeby podrzucić mnie najbliżej, jak się da dworca autobusowego. Nie jest to takie proste, bo z przyczepą w zatłoczonym mieście… Ostatecznie zatrzymujemy się w jakiejś zatoczce, zabieram swój plecak i wysiadam. Chcę zamknąć drzwi szoferki, a tu widzę, że pojawia się w nich p. Wiesław! A jednak ! – mówię. Cieszę się ! Machamy na pożegnanie p. Zbyszkowi i wszyscy wyruszamy w swoich kierunkach.
Po 2 godzinach, późnym piątkowym popołudniem jesteśmy w Zakopanem i nocujemy w Domu Turysty.
Rano wyruszamy do Kuźnic i przez Boczań docieramy na Halę Gąsienicową do schroniska Murowaniec.
Góry lekko zamglone mgiełką zwiastującą pogodę, w świetle zachodzącego słońca wyglądają bajecznie. Jest zimno, ale warunki śnieżne są fantastyczne: przewiany, ale nie zlodowaciały śnieg, brak wiatru – nic tylko wyruszać wyżej. Wieczorem wyskakuję do Betlejemki, do szkoły alpinizmu, gdzie od Bobasa – jej kierownika, a mojego serdecznego kolegi, pożyczam czekan dla p. Wiesia. Raki sobie darujemy, nie są bezwzględnie potrzebne w tych warunkach, a dla kogoś niewprawnego mogą stanowić większy kłopot niż być pomocne. Dopytuję czy p. Wiesio ma rękawice i generalnie czy nie będzie mu zimno. Pewnie będzie!, ale da radę.
Rankiem po śniadaniu wychodzimy w kierunku Dolinki Koziej. Jest tak ślicznie, jak tylko może być w zimowej krasie w górach: kosodrzewina okryta białymi czapami śniegu, rozświetlone białe stoki i wierzchołki, błękit nieba z pasami słonecznych promieni przedzierających się przez szczerbiny w grani i majestatyczna cisza w przestrzeni.
Spoglądam z ukosa na p. Wiesia i wydaje mi się, że dostrzegam, że widok ten robi na nim wrażenie. Nie wypytuję, nie zagaduję – po prostu idziemy coraz wyżej i wyżej.
Kiedy wychodzimy na uskok dolinki nad Zmarzłym Stawem pojawia się dość silny poziomo wiejący wiatr. Nie wiadomo skąd i kiedy, a stoki przed nami przykrywa cienka warstwa mroźnej mgły, którą uporczywy wiatr przewiewa z prawa na lewo. Już nie jest tak sielankowo!
Zaczynamy podchodzić po stromych zboczach w kierunku Przełęczy Koziej. Idę pierwsza i wybijam butami stopnie w pokrywie śnieżnej. Wolno to idzie i coraz bardziej marzną mi ręce. Oglądam się za siebie – p. Wiesio dobrze sobie radzi, chociaż widzę, że ciepło mu nie jest. Wiatr coraz bardziej nami tarmosi, nie dramatycznie, ale uporczywie i bardzo nas wychładza. Zmieniamy się na prowadzeniu i w pewnym momencie mówię: Wiesiu! W lewo zapieprzaj!
Niepostrzeżenie wiatr porywa gdzieś w dal słowo „panie”, a kiedy docieramy na głęboko wciętą przełęcz i zaczynam wchodzić po drabince słyszę z dołu: Wiesz co? Kompletnie nie czuję już rąk. Nie idę dalej!
Słowo „pani” też gdzieś uleciało, a ja i tak uważam, że naprawdę wysoko udało nam się dotrzeć.
Uśmiecham się i mówię: To dajemy w dół! W zejściu ręce ci się na pewno rozgrzeją, a poza tym mam zapasowe rękawice – chcesz? Pada twarda odpowiedź – nie! Schodzimy żlebem, początkowo twarzą do stoku, jak po drabinie, a potem jak teren się trochę wypłaszcza już odważniej.
Tam na siłę prawie wtłaczam Wiesiowi moje zapasowe rękawice. Im jesteśmy niżej tym słabszy jest wiatr, który tak dał nam się we znaki na górze.
W oddali hala jest w słońcu, ale po graniach przetaczają się białe mgły targane wiatrem, a wśród nich gdzieś dwa zagubione, porzucone słowa: pan i pani.
Autor zdjęć i tekstu: Janka Dąbrowska
Zdjęcia zapożyczone: /projektyprzygodowe.pl/wp-content/uploads/2020/01/kozia-przelecz-zima/kozia-przelecz-wejscie-w-zimie-1536×1151.jpg