Wspinaczka na Matterhorn zakończona na Przełęczy Św. Bernarda – (1974 r)

Matterhorn – góra symbol, góra ikona!
Razem z Grażyną i Aliną postanawiamy dokonać trawersu tej góry: wejść od strony Zermatt, gdzie obozujemy, granią Hornli, zejść granią włoską przez Przełęcz Lwa i trawersem popod wschodnią ścianą wrócić do punktu wyjścia.

Grażyna jest osobą o niespożytej wprost energii i niebywałej kondycji, z burzą niesfornych włosów na głowie. Alina natomiast jest nieco flegmatyczna, rozważna, jakby wiecznie zamyślona z uśmiechem Mona Lizy na twarzy.
Technicznie zadanie nie jest może zbyt trudne, za to ambitne, tym bardziej, że nasze studenckie kieszenie nie pozwalają nam na korzystanie z kolejek podwożących w wyższe piętra doliny. Musimy podchodzić od samego dołu co wydłuża nasze wycieczki o kolejne dni.

 

 

 

 

 

Ma to jednak swoje dobre strony, bo dzięki temu poznajemy alpejskie łąki i hale, pachnące świeżością traw, w których nierzadko można spotkać kwiaty znane nam tylko z atlasów botanicznych np.: goryczki bezłodygowe, szarotki, lilie złotogłów.

 

Flegmatyczne, wielkie, mleczne beżowe krowy, z wielkimi dzwonkami na szyi pasą się niczym się nie przejmując, przy drodze stoją charakterystyczne drewniane szałasy z dachami pokrytymi dachówką z kamiennego łupka, a wyżej trafia się na iglaste lasy, których poszycie często stanowią połacie niskich, krzewiastych, kwitnących na różowo rododendronów. Ten poznawczy aspekt mąci nieco fakt, że zwykle niesiemy dość ciężkie plecaki wypełnione sprzętem i jedzeniem na kilka dni. No cóż! Jak zwykle jest coś za coś!

Po dojściu do Hornli Hute, schroniska z którego startuje się zwykle na grań i na północną ścianę Matterhornu lokujemy się na noc na daszku jakiejś przybudówki, mając nadzieję, że właściciel nas stamtąd nie przegoni. Litościwie toleruje tam naszą obecność tym bardziej, że bardzo wcześnie stamtąd znikamy.

 

Wieczorem obserwujemy akcję, jak helikopter ratunkowy podejmuje kogoś z grani.

 

Grań Hornli jest najłatwiejszą drogą prowadzącą na szczyt i mniej więcej do kopuły szczytowej przypominającej mnisi kaptur nie stwarza większych problemów. Nie mniej bywa niebezpieczna ze względu na często spadające z góry kamienie, które zostały wytopione z lodu albo po prostu zrzucone przez wspinających się wyżej. Ta legendarna góra bywa często w środowisku wspinaczy nazywana „cudowną kupą kamieni” gdyż skała na niej jest krucha. Mimo, że droga prowadzi zasadniczo ostrzem grani lub w jej pobliżu, to często zbacza też nieco na wschodnią ścianę, a wtedy wspinający się nią znajdują się w linii spadku kamieni lecących z wyżej położonej grani.
Przyznam, że pokonywanie tej drogi jest dla mnie nieco „wyrobnicze” tzn. zaliczamy wyciąg za wyciągiem, bez specjalnych emocji, po prostu – musimy je pokonać.

(zdjęcie zapożyczone)

Ciekawie robi się w okolicy Solvay Hute – drewnianego domku, który jest awaryjnym schronieniem na wypadek gwałtownego załamania pogody lub w innych nietypowych sytuacjach. Naprawdę ”wyzwaniowo” robi się dopiero podczas pokonywania zerw „kaptura” góry. Pokonanie pionowego spiętrzenia ściany byłoby klasycznie bardzo trudne, jednak na tym odcinku napotykamy rozwieszone liny poręczowe. Kłopot stanowi jednak fakt, że są konopne, dość luźno zwisające i bardzo grube – ok. 5-cio centymetrowej średnicy. Trudno przy ich pomocy się asekurować, gdyż wpięcie się w nie karabinkiem jest niemożliwe – jego przelot jest zbyt mały, natomiast zawiązany na linie węzeł prusika marnie się przesuwa. Mimo tego, ostatecznie decydujemy się właśnie na takie rozwiązanie. Jest to uciążliwe, ale nie wymyśliłyśmy nic lepszego.

(zdjęcie zapożyczone)

 

Szczyt specjalnie niczym nie wyróżnia się w dość ostrym grzbiecie grani, jedynie stojącym na nim niewielkim metalowym, nieco przekrzywionym krzyżem. Poklepujemy go kilka razy dla zaznaczenia faktu, że tu byłyśmy i gnamy dalej, zaczynając zejście włoską granią.

 

 

Jest to nieco trudniejsze, bo ekspozycja jest wyzywająca, poważniejsze trudności techniczne dodatkowo zwielokrotnione faktem, że pokonujemy je w zejściu. W górach każda droga w zejściu zyskuje jeden stopień na trudności, mamy też za sobą dobrych parę godzin wspinania. Na Przełęczy Lwa (Lion Gap) na chwilę przysiadamy, żeby odetchnąć, „wypuścić z siebie parę” i stres wynikający z mocnego skupienia i wytężonej uwagi, jakiej wymagał ten odcinek drogi.

Wokół zaczynają krążyć mgiełki i niewielkie chmury, jak to zwykle w godzinach popołudniowych tu bywa. Skądś dobiega odgłos latającego helikoptera. Rozglądam się chcąc go zlokalizować i wreszcie na tle melanżowej północnej ściany dostrzegam maleńką żółtą kropkę, która zatacza kręgi, a wkrótce rośnie w oczach i zbliża się w naszym kierunku. Domyślam się, że załoga wykonuje lot patrolowy, dokonując sprawdzenia „stanu żywego inwentarza” obecnego w tej chwili w górach. Dzięki temu, że nasz obóz w Zermatt zlokalizowany jest w pobliżu lądowiska tych maszyn, poznałam sygnały ratunkowe istotne dla latających ratowników: obie ręce w górze – HELP! , jedna w górze, druga opuszczona – NO! Kiedy mały helikopter zawisa na chwilkę nad nami, podnoszę jedną rękę do góry, macham i uśmiecham się do pilota. Nie wiem czy dostrzegł mój uśmiech, ale zakiwał się parę razy i odleciał kontynuując swoją trasę. Godziny umykają jedna za drugą zdecydowanie za szybko!

Całe szczęście teren pozwala nam iść dalej z tzw. asekuracją lotną – jesteśmy związane liną, ale poruszamy się jednocześnie, dbając jedynie o to, aby odcinki liny między nami kluczyły między wystającymi blokami. Dziewczyny zaczynają na mnie utyskiwać i narzekać, że strasznie je ciągnę. Mnie jednak gna świadomość, że noc się zbliża nieuchronnie, tempo nam wyraźnie spadło, a dodatkowo jako zespół trójkowy jesteśmy wolne. Robi się naprawdę ciemno i poruszamy się już przy czołówkach, dziewczyny protestują i mimo, że schron musi być już blisko, kiedy znajdujemy niewielką płaską półkę postawiają tam zabiwakować. Nie ukrywam, że zła jestem na nie, ale…mają rację i jest to rozsądne, tym bardziej, że wygląda na to, że następne wyciągi mogą być strome i trudne.
Każda z nas wbija sobie haki do autoasekuracji, w które się wpinamy, rozkładamy płachtę biwakową, siadamy w niej, nogi spuszczając na dół, tworząc rodzaj kokonu uczepionego ściany. Nie jest to wygodne, bo lekko pochylona półka powoduje, że zsuwamy się z niej, co wymaga ciągłej korekty pozycji, ale w płachcie jest ciepło, a nawet musimy zrobić u góry szczelinę wentylacyjną, żeby się nie udusić. Nie wiem czy spałyśmy? W każdym razie na pewno nasze ciała doznały wytchnienia. O czwartej rano „przechodzą po nas” ludzie w swej wędrówce na szczyt. Jest nam trochę głupio, bo to oznacza, że schron musi być tuż – tuż. Zbieramy szybko nasze manele i też już jesteśmy w drodze. Dwa, trzy wyciągi dzielące nas od biwako nie były wcale takie proste, ale w blasku poranka i nieco wypoczęte pokonujemy je szybko.
W schronie są tylko dwaj faceci – Niemcy, którym, w przeciwieństwie do nas, udało się wczoraj wieczorem do niego dotrzeć. Teraz dopiero możemy sobie coś ugotować i nareszcie zjeść coś porządnego, a nie tylko suchy, słodki prowiant i uzupełnić szczupłe zapasy wody.
Okazuje się, że wszyscy znamy język angielski na podobnym poziomie, co ułatwia nam komunikację, bo nikt nie czuje się skrępowany faktem, że często posługujemy się też językiem migowym.

Dalej wyruszamy już wszyscy razem, wstępując tym samym w nieśmiały na razie strumyczek przyszłych wydarzeń.

W miarę opuszczania się w dół, góry zaczyna spowijać zasłona ciemno-szarych gęstych chmur, choć nie pada. Dochodzimy do miejsca, gdzie odbija ścieżka wiodąca w kierunku wschodniej ściany Matterhornu, którą powinnyśmy wracać do siebie. Spoglądamy na kłębiące się tam szaro-bure chmury i…. strasznie nam się nie chce! Chłopaki widząc to proponują nam, żebyśmy zeszły z nimi do ich namiotu rozbitego na campingu w Cervinie (we Włoszech). Zdajemy sobie sprawę, że jak teraz nam się nie chce, to podejście z samego dołu będzie tym bardziej przykre, ale strumyk wydarzeń wezbrał na tyle, że zaczynamy już nim płynąć.
W obozowisku chłopaków wszyscy gotujemy sobie posiłek. My naszą nieśmiertelną mielonkę, będącą podstawą naszego wyjazdowego zaopatrzenia zabranego z Polski, której sposób przyrządzania mamy dopracowany na wszystkie możliwe sposoby: jako wkładka mięsna do zupy w proszku, podsmażana w plastrach, smażona w kostkach z cebulką. Choć jest pożywna, to mamy jej już po dziurki w nosie. Tymczasem chłopaki łypią na nią łakomym okiem. Oni gotują sobie pierożki tortellini, które z kolei nas nęcą. Chwila – moment i dokonała się wymiana menażek ku ogólnemu zadowoleniu.
Jedzenie rozleniwia nas ostatecznie. W rozmowie przy herbacie dowiadujemy się, że chłopaki są samochodem i muszą już wracać do domu, do Niemiec. Stwierdzają, że mogą pojechać przez Przełęcz Św. Bernarda, gdzie mogą nas podrzucić i wtedy będziemy z powrotem w Szwajcarii. Istotnym szkopułem wydaje się nam jednak fakt, że nie mamy ze sobą żadnych dokumentów. Nie przewidywałyśmy, że będą nam potrzebne, a branie paszportów w góry groziło ich zniszczeniem lub utratą, zostawiłyśmy je więc w namiotach.

Panowie jednak zapewniają nas, że tu pewnie nawet nikt na granicy nas nie zatrzyma i nie ma mowy o jakiejkolwiek kontroli. Dla nas, pochodzących może już nie z za żelaznej, ale jednak socjalistycznej kurtyny wydaje się to zaskakujące i nie bardzo chce nam się w to wierzyć, ale strumień zdarzeń porywa nas niczym rzeka.

(zdjęcie zapożyczone)

 

Stłoczeni w piątkę w niewielkim aucie wspinamy się zakrętami i serpentynami na przełęcz, obserwując krajobraz i momentami odsypiając noc spędzoną w górach.

 

 

A na granicy… zatrzymuje nas strażnik, zagląda do środka i pyta kierowcę kogo wiezie? Chłopaki zaczynają tłumaczyć: że dziewczyny spotkane i zagubione wysoko w górach, że zmarznięte i przemoczone, że udzielają nam pomocy… Strażnik cierpliwie słucha, po czym prosi o jakiś dokument potwierdzający wiarygodność tej opowiastki. Zapada dojmująca cisza !

I wtedy przypominam sobie, że w kieszeni w klapie mojego plecaka zwykle noszę legitymację Klubu Wysokogórskiego, która tkwi tam „przez zasiedzenie”, a może z sentymentu? Macam, otwieram kieszeń i JEST ! Wyciągam, jest nieco sterana, ale niewątpliwie jest tam napisane m in. po francusku: „Club Polonais de hute montagne”, jest moje zdjęcie i wszystkie potrzebne pieczęcie. Strażnik spogląda jeszcze na nasze górskie, zeszlajane ciuchy, uśmiecha się i nas puszcza. Po chwili wszystkim nam odpuszcza i zaczynamy się serdecznie śmiać w stylu typowej tzw. „głupawki”.

Tak dojeżdżamy do skrzyżowania, gdzie definitywnie nasze drogi się rozchodzą. Serdecznie się żegnamy mając świadomość wspólnie przeżytej, fajnej przygody.
Mamy teraz przed sobą kawał świata do przebycia, żeby powrócić do naszego obozowiska w Zermatt. Choć trzy nieco brudne i w dziwnych górskich ciuchach dziewczyny, stojące na poboczu uładzonych szwajcarskich dróg wyglądają zapewne nieco kuriozalnie, to autostopem sukcesywnie poruszamy się do przodu.

Nie mniej gdzieś tam dopada nas kolejna noc. Szosa biegnie akurat wśród sadów, więc niewiele myśląc wchodzimy między szpaler drzew i pod którymś z nich kładziemy się w śpiworach, uprzednio opychając się nieco niedojrzałymi jeszcze, opadłymi owocami. Śpimy jak zabite i długo. Budzi nas jakiś podejrzany szum i ruch. Przytomniejemy błyskawicznie, bo uzmysławiamy sobie, że to sadownik rozpoczął opryskiwanie swoich drzewek. Na bosaka, z plecakami i butami w garści wyskakujemy na pobocze drogi, tam dopiero doprowadzając się do jakiegoś ładu.

Do obozowiska docieramy pod wieczór, ku wyraźnej uldze naszych kolegów, którzy niepokoili się naszym jednodniowym spóźnieniem. Opowiadamy nasze przygody, a kierownik wyjazdu, z uśmiechem nas podsumowuje: wariatki!

Autor tekstu i zdjęć: Janka Dąbrowska

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *