Buda Ruska – III Festiwal Powsinóg (03-06.06.2021)
Nie mogłabym pozostawić faktu swego wystąpienia razem z Wawrzyńcem w Budzie Ruskiej na Festiwalu Powsinóg bez komentarza.
Nie ukrywam, że fakt iż zostałam tam zaproszona przez Organizatorów (p. Piotra Malczewskiego) do prezentacji swojej relacji z wyprawy do Nepalu 1978 roku był dla mnie swoistą nobilitacją literacką. Bardzo satysfakcjonujące i po prostu miłe było to, iż moje (nasze – uczestników wyprawy) zdjęcia wykonywane aparatami typu zenit, okazały się po tylu latach (43) nie tylko czytelne, ale wyraziste i ciekawe, tym bardziej, że wszystkie były robione „w biegu”, bez tzw. „ustawki”.
Zamieszczę zatem parę impresji nie tylko z samego festiwalu, ale z całego pobytu na Suwalszczyźnie w tym okresie, gdzie wybrałam się z rowerem, co pozwoliło mi objechać okolicę Budy Ruskiej, a także Puszczę Augustowską. Czas po temu był wspaniały ! Wczesne, czerwcowe lato, nareszcie słoneczne, ciepłe i pogodne, z kwitnącymi trawami, makami, bławatkami i złocieniami, niebem niebieskim niczym łan kwitnącego lnu i morzem zieloności już dojrzałej, ale jeszcze nie zmęczonej letnią pożogą.
Posiadłość Piotra i Agnieszki Malczewskich, w której znajduje się Galeria Fotografii i Muzeum Mongolii emanuje swoistym rustykalnym klimatem, swojskością i otwartością dla wszystkich, którzy cenią sobie swobodę, nieskrępowanie i poczucie wolności.
Sprzyja to nawiązywaniu niewymuszonych, bliskich kontaktów z ciekawymi ludźmi, których łączy wspólna podróżnicza pasja.
Bez zadęcia, bez pompy, tak po prostu każdy z każdym może porozmawiać, podzielić się swoimi doświadczeniami, które mogą okazać się pomocne we własnych wyprawach, a nawet stanowić inspirację do podjęcia nowych wyzwań.
Dobrze jest wysłuchać i zobaczyć czym ktoś się zachwycił, co go zafrapowało, z czym się zmagał, czy czemu musiał stawić czoła w swoich podróżach bliskich i dalekich. Dobrze jest zobaczyć nowy świat widziany oczami podróżnika, bo jest on wzbogacony o jego impresje i odczucia, będące tak naprawdę jego kreacją, niczym obraz namalowany przez malarza.
Na pewno istotnym elementem całości jest kuchnia serwowana w trakcie festiwalu. Pod dowództwem tyleż ślicznej co energicznej p. Agnieszki, wspomaganej przez znajomych jest znakomicie dostosowana do gustów „powsinóg” i działa znakomicie. Dodatkowo uzupełniona jest ona przez świetne dania rodem z Albanii dzięki przepisom kulinarnym realizowanym przez pana stamtąd pochodzącego, ponad to obdarzonego świetnym poczuciem humoru i pogodnym usposobieniem.
Galeria fotografii Piotra Malczewskiego i Muzeum Mongolii znajdują się w starym zaadoptowanym do tego celu budynku – dawnej stajni?, którego autentyczność od razu cieszy oczy w postaci starych, grubych belkowań, glinianych ścian, drewnianej podłogi lub typu klepisko. Klimatu dopełniają pozawieszane elementy wystroju chat suwalskich, starego osprzętu rolniczego czy uprzęży konnych.
W galerii można było obejrzeć zdjęcia autorstwa p. Piotra znad Bajkału w różnych porach roku, szczególnie zaś niezwykłych tych z okresu zimowego, kiedy jezioro to tworzy fantastyczne przestrzenno-barwne formy, jak sądzę niespotykane nigdzie indziej na świecie. W ujęciu p. Piotra, widziane jego oczami, w jego obiektywie są absolutnie jedyne w swoim rodzaju.
Na piętrze jest sala – Muzeum Mongolii, do którego wchodzimy po schodach-drabinie wyciętej z grubaśnego pnia, po czym znajdujemy się we wnętrzu niczym bogato zdobionej jurty mongolskiej. Elementem centralnym, nadającym oś całości jest pięknie namalowana thanka przez Katię Szramko, która też jest współautorką wystroju „jurty”. W sposób bardzo gustowny, pełen wyczucia, bez specjalnego przeładowania rozmieściła różne eksponaty związane z życiem Mongolii, zebrane przez p. Piotra w trakcie jego podróży.
W obejściu gospodarstwa rozstawione są stoiska z książkami o tematyce podróżniczej wydawnictwa „Paśny BuriAt” i wytworami ceramicznymi lokalnej Pracowni Ceramicznej „Kulka”.
W niszy pod schodami do muzeum, w objęciach starych belkowań znalazło się też stoisko Katii i Wawrzyńca z artystycznie „skomponowanymi” kamieniami z Gór Kaczawskich.
Prezentacja wystąpień zaproszonych autorów odbywała się albo w galerii fotografii (pokaz slajdów), albo w godzinach późniejszych, w przestronnym, ogromnym namiocie, gdzie każdy mógł znaleźć dla siebie miejsce na przyciętym pieńku lub po prostu na trawie.
Jeżeli prezentacja zawierała w sobie pokaz zdjęć, wyświetlane były one na dużym ekranie. Zapadający stopniowo zmierzch, przy głośnym akompaniamencie rechotu żab z pobliskiego jeziorka stwarzał niepowtarzalną atmosferę czegoś co zaistniało tylko tu i teraz i już nigdy tak samo się nie powtórzy.
Taka też jest specyfika bezpośrednich opowiadań i rozmów toczonych na żywo, jak bajania pieśniarzy sprzed dziejów. Słowo mówione, zwrócone na żywo do słuchaczy ma w sobie moc wspartą osobowością autora i poczuciem z nim obcowania, co stanowi niebagatelną wartość.
(foto: Radek Nowacki)
Moje i Wawy wystąpienie utrzymane było właśnie w stylu rozmowy, w tle której pokazywane były zdjęcia i odbywało się późno, już po ciemku. Przyznam, że dobrze się w tej roli „opowiadacza” czułam i sądzę, że całość wypadła niewymuszenie. Bezpośrednio po wystąpieniu nie było żadnych pytań, za to w trakcie ludzie dość spontanicznie reagowali, śmiechem bądź zdziwieniem. Trochę ten brak pytań mnie zaskoczył i zaniepokoił. Nie mniej w dniach następnych wiele osób podchodziło do mnie i Wawy dziękując za bardzo udane i ciekawe wg nich opowiadanie, a najlepszą recenzję stanowiła dla mnie następująca sytuacja. Jadę przez las na rowerze, zatrzymuję się żeby sprawdzić coś na mapie, z przeciwka jedzie na rowerze jakaś kobieta, mija mnie, raptem się zatrzymuje i mówi: bardzo pani dziękuję za niezwykle wzruszającą opowieść i dorzuca szereg komplementów. Było to niezwykle miłe i uspokoiło mnie, że chyba udało nam się przekazać to co chciałam i tak jak to sobie wyobraziliśmy. Przyznam, że dowartościowało mnie to na tyle, że postanowiłam dorzucać na swoją stronę internetową inne swoje opowiadania, m.in. tę właśnie choćby relacje.
Na festiwalu spotkałam wielu ciekawych ludzi, a z paroma nadspodziewanie szybko zawiązałam nić porozumienia i sympatii.
Jedną z nich jest p. Anna Strumiłło, dla mnie postać niezwykle sympatyczna i charyzmatyczna. Pani Anna prowadzi Galerię Strumiłło w Rudzie Maćkowej, w której prezentowane są różne prace jej ojca, Andrzeja Strumiłły – artysty: malarza, rzeźbiarza, fotografa, poety.
Posiadłość p. Anny utrzymana jest wzorowo, ze staraniem o szczegóły i jej artystyczny charakter. Do dworku i Galerii dojeżdża się drogą ,wzdłuż której ustawione są ogromne głazy narzutowe, stanowiące bardzo istotny i częsty element krajobrazu suwalskiego. Na polanie przed dworkiem ustawione są niczym w Stonehenge głazy zapraszające do rytualnego biesiadowania, a na przylegającym, ogrodzonym pastwisku – zagrodzie pasą się dwa piękne konie, rasowe araby, o pięknych pęcinach i umaszczeniu. Nad brzegami Czarnej Hańczy stoi malownicza altana, z której rozciąga się obraz meandrującej rzeki.
W to wszystko pani Anna wydaje się być wpisana tak naturalnie, jak naturalnie udało mi się (przy jej akceptacji !) zrobić jej portret w oknie dworku, z którego wychyliła się rankiem, żeby mnie przywitać.
Przyznam, że samą galerię zwiedziłam dość szybko, żeby grupa przybyłych właśnie rowerzystów nie zaćmiła mi przyjemności z bezpośredniego, osobistego i ciepłego kontaktu z p. Anną.
Na pewno, ze wszech miar, jest to miejsce, które warto odwiedzić będąc na Suwalszczyźnie.
Buda Ruska pożegnała mnie spektakularnym zachodem słońca, a następny ranek rozsłonecznioną „dróżką poprzez las” i mostkiem nad Czarną Hańczą, którym popedałowałam przed siebie, tam gdzie oczy poniosą w kierunku Augustowa.
Dzięki temu, że minął już tzw. długi weekend udało mi się zadokować wygodnie w Augustowie pod dachem.
Augustów zmienia się na korzyść, jak większość polskich miast: unowocześnia i wydobywa wszystkie walory turystyczne, które stanowią jego wartość i mogą być atrakcyjne dla odwiedzających.
Stare znika, czyniąc miejsce nowemu „rozdaniu”.
I choć jeszcze miejscami po ulicach snuje się smog, to nie zaburza to charakteru i piękna miasta, a rozwój turystycznego miasta portowo-jachtowego i ośrodka żeglarskiego następuje.
W swoich rowerowych, leśnych wędrówkach po Puszczy Augustowskiej odwiedziłam też Sanktuarium w Studzienniczej, które w święta i weekendy nawiedzają tłumy, w dni powszednie dając wytchnienie, przyzwyczajonym do widoku ludzi, gniazdującym tam ptakom.
W Gibach i Mikaszówce natknęłam się na miejsca upamiętniające historyczne, traumatyczne wydarzenia wojenne.
Całkiem niespodziewanie trafiłam też przy okazji objazdu Doliny Rozpudy do miejscowości Dowspuda, gdzie znalazłam ruiny pałacu Paca, które jednak są na tyle fragmentaryczne, że nie sposób znaleźć w nich potwierdzenie słuszności mickiewiczowskiego powiedzenia: „Wart Pac pałaca, a pałac Paca”
Niezmiennie pozostawałam w zachwycie nad pięknem i dzikością natury tamtejszych lasów (niekiedy co prawda nieco uładzonej przez tamtejszych leśników), mokradeł i bagien.
A do domu wróciłam pociągiem , uprzednio zahaczając i jadąc przez….Szkocję.
Tradycyjnie już zakończę swoją opowieść trawestacją słów piosenki „Czerwonych Gitar” , pomykałam na rowerze:
…” Wstęgą szos, miedzą pól złoconych,
Krętą ścieżką poprzez las,
Po ten kwiat, po ten kwiat czerwony,
Skoro miałam na to czas”….
A czas był piękny i pełen różnorakich wrażeń.
Autor tekstu i zdjęć : Janka Dąbrowska