Wielu z nas z radością przechowuje wspomnienia zdarzeń lub miejsc, które wyjątkowo mocno i szczęśliwie zapisały się w naszym życiu. Lubimy do nich wracać i niezmiennie pozostają jasnymi promykami, które oświetliły nam drogę, którą przyszło nam kroczyć.
W moim przypadku, a także mojego Rodzeństwa, takim miejscem była niewątpliwie Zoniówka.
Niewielka wieś na Podhalu położona ok. 3 km. poniżej Cyrhli Toporowej, w kierunku wprost do Poronina.
Ukochane miejsce do spędzania urlopu i wakacji – Zoniówkę „wynalazł” mój ojciec ze stryjem. W swej wędrówce tu taternickim celom na Hali Gąsienicowej podążali z Poronina wprost do góry.
Bracia Mierzejewscy: Jerzy i Czesław razem z Wawrzyńcem Żuławskim i Tadeuszem Orłowskim należeli bowiem do pokolenia, które można byłoby współcześnie określić „Łojantami lat 50.”
Ojca urzekł niezwykły, otwarty, szeroki obraz Tatr widziany z zoniówkowego wierchu i jako pierwszy miastowy – ceper (z gwary góralskiej) wynajął u gazdów Stachoniów izbę, z okien której co rano mógł podziwiać górski krajobraz.
Po ciężkich, stalinowskich przeżyciach, w czasach socjalistycznej, partyjniackiej presji w pracy, kompletne odosobnienie, w pięknie tradycyjnie pobudowanej chałupie z grubych ciosanych bali omszonych wiórowymi motkami, było niczym mekka, gdzie prawdziwie wypoczywał. Wyrywał się skąd z synami Jackiem i Henkiem, a później także ze mną na Halę Gąsienicową,
Na Halę chodziliśmy najczęściej na dziko, przez Halę Kopieniec, a potem przedzierając się przez lasy, często pokonując powalone drzewa i oganiając się od rojów much krążących nad naszymi spoconymi głowami, grzbietem ciągnącym się wzdłuż Suchej Wody do Hali Królowej.
Ojciec wspaniale dogadywał się z Góralami, zaskarbiając sobie ich szacunek fachowością inżynierskiej porady w sprawach budowlanych i przy naprawie różnych urządzeń. Ze Starym Gazdą stworzyli pewien rytuał co wieczornego, wspólnego słuchania Radia Wolna Europa w trzeszczącym radioodbiorniku, w dusznej wspólnej dla całej gazdowskiej rodziny izbie.
Stary Gazda był wyśmienitym cieślą. Siekiera w jego ręku ciosała bezbłędne i równe zręby w balach stanowiących wiązanie ścian góralskich chat.
Jego dziełem była stojąca po dziś dzień przydrożna kapliczka na Zoniówce.
Był to trochę sękaty, momentami nawet okrutny człowiek, twardy, którego niewiele potrafiło wystraszyć. Kiedyś byłam świadkiem, jak bezpardonowo rozprawił się ze zwalistym baranem, o wielkich, kręconych rogach. Podczas, gdy palikował go na polu, baran zaczął grzebać kopytami, szykując się do szarży, a on tylko stanął w lekkim rozkroku, ujął siekierę w obie dłonie i nieporuszony czekał. Kiedy baran był o krok od niego uniósł siekierę i obuchem stuknął go pomiędzy rogi. Nieco oszołomiony baran, pokręcił głową uznając, że przeciwnik jest jednak silniejszy i spokojnie odmaszerował.
Nas, podobnie jak ojca, to miejsce także urzekało, tym bardziej, że wyjazd tam był prawdziwym wyzwaniem, przygodą samą w sobie. Mama szykowała cały nasz skromny dobytek, który według niej byłby nam potrzebny w ciągu 2 miesięcznego, letniego pobytu w górach, pakując wszystko do dużych wiklinowych koszy i innych tobołków nadawanych później na bagaż do pociągu do Zakopanego.
Tam na dworzec w dniu naszego przyjazdu, którego termin ustalaliśmy korespondencyjnie dużo wcześniej, przyjeżdżał wozem drabiniastym, zaprzężonym w konie, Młody Gazda i tak przez Jaszczurówkę jechaliśmy do Cyrhli, a stamtąd przez Hrube, gdzie kończyła się względnie dobra droga. Do naszego celu, dalej, wiodła już typowa, poznaczona błotnistymi koleinami polna droga, pełna kamienistych wybojów.
Jakaż to była wyprawa! Jak wytrzęśliśmy się na tym wozie! Często musieliśmy z niego schodzić, żeby nie pospadać i po prostu ulżyć koniom.
A konie Młody Gazda miał zwykle piękne, nie byle jakie. Młody Stachoń znany był szeroko ze swej doskonałej znajomości koni. Był niczym „horse whisperer” – zaklinacz koni. Potrafił się z nimi dogadywać, bardzo je kochał. Jeździł na końskie targi do Nowego Targu, był wynajmowany jako ekspert przy ich zakupie, a także powierzano mu na pewien czas narowiste konie do ich ułożenia. Bardzo często można było go spotkać z czułością doglądającego i gadającego do koni w stajni – oborze, przesiadującego na ich żłobach.
Utrzymanie 5-cio osobowej rodziny w prymitywnych warunkach, jakie wtedy oferowała Zoniówka nie było proste i łatwe. Moja Mama jednak świetnie sobie z tym radziła i choć kosztowało ją to sporo wysiłku, to wydawała się być z tego zadowolona, traktując to jako rodzaj wyzwania. Pewnie częściej miałaby ochotę też wybrać się gdzieś wyżej w góry, ale nigdy nie dała nam tego odczuć. Do najbliższego sklepu, na Cyrhlę trzeba było iść stromo pod górę ok. 3 km. Początkowo gotowało się na fajerkach klasycznego, murowanego pieca, zanim został on zastąpiony kuchenką elektryczną.
My jednak nie mieliśmy wygórowanych wymagań.
Całe dnie biegaliśmy z naszymi góralskimi rówieśnikami po okolicznych lasach, wierchach, po młakach (podmokłych łąkach), przesiadywaliśmy nad potokami, gdzie wyrabialiśmy z miękkich łupków, ocierając je o twardsze kamienie, różne precjoza. Łowiliśmy gołymi rękoma pstrągi, wypłaszając je spod kamieni w potoku, zbieraliśmy i objadaliśmy się malinami i jagodami, na ogniskach warzyliśmy sobie jaferową(**) herbatę i piekliśmy uzbierane rydze.
Pomagaliśmy w sianokosach, układając siano na ostrewkach w regularnie porozstawiane na polu kopki, wyprowadzaliśmy krowy na pastwiska, pasaliśmy owce, jeździliśmy wozem do „potoka”, żeby nabrać wody do pojenia zwierząt.
Przesiadując wieczorami, oparci o kopki siana zastanawialiśmy się czasami skąd wzięła się nazwa Zoniówka. Syn jednego z gazdów (Franek Kapac) opowiedział nam wówczas pewną historię, którą można by określić mianem legendy i jest w niej pewnie tyleż prawdy ileż w takich „podaniach” bywa.
W czasach kiedy Tatarzy napadali na Polskę, a także później w trakcie najazdów szwedzkich (*) polscy monarchowie chronili się w Tatrach, a wówczas górale służyli im za przewodników i opiekunów w trudnych, górskich warunkach.
Jeden z nich, rycerz zwany Zona, służąc władcy (XVI-XVII w.) popadł w jego niełaskę i został skazany na swoistą banicję. Nie mniej jego wcześniejsze zasługi zostały docenione i wraz z odesłaniem został zaopatrzony nadaniem dobra ziemskiego. Był to kawałek ziemi leżący na wierchu leżącym u podnóża Tatr mniej więcej w połowie drogi pomiędzy obecną Cyrhlą Toporową, a Poroninem. Osiedlił się tam, a wokół zaczęła rozbudowywać się osada, coraz liczniejsza i dostatniejsza, którą nazwano Zoniówką. Ukształtowanie terenu, dość wąski garb ograniczony z obu stron ostro opadającymi stokami ku przepływającym poniżej potokom, spowodował pewnie, że zabudowania były usytuowane bardzo gęsto, jeden koło drugiego. Co ciekawe, taki rodzaj zabudowy nawet obecnie jest bardzo charakterystyczny dla Podhala. Gdy w wiosce wybuchła epidemia „morowego powietrza” (dżumy?) wielu z jej mieszkańców zachorowało. Panowało wówczas przekonanie, że chorobę potrafi „wyciągnąć ziemia” i niektórych z nich zakopywano do wysokości głowy w ziemi, czekając na ich uzdrowienie. Rzecz jasna kończyło się to ich śmiercią w męczarniach.
Wszystkie te wydarzenia zakończył wielki pożar, z łatwością przenoszący się pomiędzy zabudowaniami, który doszczętnie strawił całą osadę. Ocalała podobno tylko niewielka kapliczka z figurką Matki Boskiej.
Osada po pewnym czasie odbudowała się, nie mniej dawne jej położenie uznano za przeklęte/nawiedzone i nowe chałupy zaczęły powstawać poniżej na stoku opadającym do Potoku Olczyskiego. Ocalała figurka została umieszczona w kapliczce znajdującej się na końcu nowej wioski, a mieszkańcy często zbierali się przy niej na wieczorne modlitwy.
W czasach kiedy tam przyjeżdżaliśmy, wierch dawnej Zoniówki nazywany był Ogrodem, gdyż można było tam spotkać zdziczałe jabłonki, gdzie nie gdzie skupiska kamieni sugerujących podmurówki domostw, a ziemia była na tyle urodzajna, że rodziła dorodny owies i gdzie rosły wyjątkowo soczyste, wonne trawy.
Miejsce to zawsze otaczane było pewnym nimbem tajemniczości i odosobnienia.
Wśród góralskiej dzieciarni, każde z nas znalazło swojego odpowiednika, pasującego wiekiem, z którym dobrze się dogadywaliśmy. Bardzo szybko zaczęliśmy mówić po góralsku. Nawet po wielu latach, kiedy razem z moimi dziećmi odwiedziłam Marynę u niej w domu, zapytały mnie one: „Mamo, po jakiemu oni mówią? Ty ich rozumiesz?”. Nie stanowiło to dla mnie żadnego problemu, choć odpowiadałam już po „inteligencku”.
A prawdziwa mowa góralska nie jest wcale taka łatwa do zrozumienia. Dla przykładu zacytuję fragment zaczerpnięty z książki napisanej taką gwarą (***):
„Zoniówka tó dlo mniy tako mało rzec, aly straśny wesóło i nojpiykniyjso. Teló piykno, co nika nie świyci tak słonkó jako tam, ani nika nie spotkos takik ludzi, jak tam, a choćbyś był straśniy bogaty, tó za nic nie kupis tego, co siy casem połobziyro.”
Ileż różnych, kolorowych wspomnień każde z nas stamtąd wyniosło!
Dla mnie, to np. wspomnienie Doliny – wielkiego, białego owczarka podhalańskiego, w budzie której potrafiłam uciąć sobie drzemkę, to przeciwstawienie się wielkiej rudej krowie, która żarłocznie usiłowała spałaszować MOJE ukochane czerwone spodenki, ściągnięte ze sznura gdzie się suszyły. Mając ok. 4 lata z całych sił trzymałam je za szelki i usiłowałam wyrwać je z pyska przeżuwającej krowy, z przerażeniem obserwując jak one znikają centymetr po centymetrze. Kiedy już tylko szelki pozostały, a ja nadal ich nie puszczałam, krowa się poddała i je wypluła. Zaniosłam je do Mamy i z płaczem stwierdziłam: „One nie są już czerwone, tylko zielone!”. Mama zaniosła je do potoku, przycisnęła kamieniami i następnego dnia…były buro czerwone, ażurowe, upstrzone, drobnymi dziurkami, śladami krowich zębów.
Mocno wrośliśmy w tę niewielką, góralską społeczność.
Kiedyś, gdy Mama musiała dołączyć do nas nieco później, postanowiliśmy z ojcem zrobić jej niespodziankę. Wystroiliśmy się w stroje wypożyczone od gazdów: ja w kwiecistą spódnicę, w kwietny serdaczek, ze sznurami czerwonych korali na wstążkach i w kierpce. Ojciec w białe, sukienne spodnie z wyszywanymi kolorowymi parzenicami, w białą koszulę spiętą prawdziwą, tradycyjną spinką w kształcie parzenicy. Kłopot stanowiło jedynie znalezienie dostatecznie dużego kłobuka – góralskiego kapelusza z muszelkami. Nikogo to nie dziwiło, że potrzebny jest taki obszerny, bo górale uznali, że taka mądra głowa musi być duża. Tak „wyrychtowani” poszliśmy przez Olczański Wierch do Zakopanego.
Kiedy Mama wysiadła z pociągu zupełnie nas nie poznała i później wspominała, że tylko zastanawiała się kogo też taka „śwarna” góralska para może witać na dworcu? Była zaskoczona kiedy do niej podeszliśmy i zagadaliśmy: „Witójcież Pani! A ka to idziecie?”
Na Cyrhlę dojechaliśmy już autobusem, bo sukienne, sztywne spodnie mocno poobcierały ojcu nogi. Po tej przygodzie do Rodziców zawitało nieśmiało kilku swatów.
Niestety ja w wieku ok. 14 lat ostatecznie wyfrunęłam ku tatrzańskim szczytom, a później jeszcze dalej, w szeroki świat.
Lata spędzone na Zoniówce przyczyniły się niezawodnie do tego, że w pełni zrozumiałam czym jest prawdziwa wolność, na czym polega jej istota i wartość.
*****
(*) – Juliusz Zborowski – „Góralskie podania o Szwedach i „Potop” Sienkiewicza”, Światowid 24
(**) – jafer – suche listki i krzewinki czarnych jagód, które zresztą górale nazywają borówkami.
(***) – Helena Topór Kapac Łopata – „Miyndzy Zoniówkom a Budzówym Wiyrchem”.
Autor tekstu i zdjęć: Janka Dąbrowska
Janko, dziękuję za to wspomnienie, chyba najbliższe mi z oferowanych.
Pamiętam Zoniówkę. W 1965 r. spędziliśmy tam z Henkiem kilka dni, chyba przeczekując złą pogodę, pamiętam rydze zbierane pod lasem i smażone na kuchni u Gazdów. Byliśmy tam także z moją żoną Martą w 1976 r., z naszą maleńką Justynką. Pamiętam, że byli tam wtedy dziadek Jurek i stryj Czesiek, i mała Julia.
Bartek Miecznik
Niezmiernie się cieszę, że moje wspomnienia przywołały Twoje własne.
Mam też nadzieję, że inni, którzy je czytali przypomnieli sobie podobne chwile w swoim życiu; może w innym miejscu, w innym czasie, ale budzące w nich ciepłe uczucia.
Twój komentarz jest dla mnie niezwykle krzepiący.
Janka