W krainie penitentów i wiatrów

Andy – Aconcagua – luty 2007 r.

Pewnego majowego dnia znalazłam się na tatrzańskiej hali ukwieconej krokusami i zauroczona tym widokiem poczułam potrzebę podzielenia się tym widokiem z kimś kto najbardziej kojarzył mi się z wysokimi górami, więc zadzwoniłam do Leszka. Ze zrozumieniem wysłuchał moich zachwytów po czym powiedział: w lutym przyszłego roku wybieram się na Aconcaguę. Może dołączyłabyś do wyprawy ? Odpowiedź była tylko jedna !

ANDY! Zawsze chciałam je zobaczyć ! Inny kontynent, góry inne niż wszystkie, które do tej pory widziałam. Żeby je poznać, posmakować na tyle, aby można było coś o nich powiedzieć, trzeba w nich trochę powalczyć i się z nimi zmierzyć. To tak, jak z ludźmi. Nic lepiej ich dogłębnie nie określa niż przebywanie w ich towarzystwie w trudnych sytuacjach, kiedy nie ma czasu i możliwości na udawanie, kiedy opadają  wszystkie przybierane przez nas maski.

Wróciłam z krainy penitentów i suchych, porywistych wiatrów pełna wrażeń, nowych doświadczeń, a świat wokół kręcił się swoim niewzruszonym trybem i mało się tym przejmował. Za to ja odczuwałam przemożną potrzebę wylania z siebie przeżyć, wrażeń i przemyśleń, które nagromadziły się we mnie w trakcie tej wyprawy.

Zacznę od tego, ze na górę nie weszłam i tego faktu nie ma na co zrzucić ! Pogoda była bardzo dobra, kondycję miałam bardzo dobrą, może tylko jedzenia było za mało i nie tak dobrane jak należy. Po prostu zabrakło mi siły w decydującym momencie.

W górach tak już jest, że  o powodzeniu decyduje wiele czynników i bieżący rozwój sytuacji, co nie zawsze da się przewidzieć i zaplanować. Może jest to nawet ciekawe i ekscytujące, ta nieprzewidywalność i konieczność dokonywania trudnych, a istotnych wyborów. Ale o tym dokładnie później !

Andy w rejonie Aconcagui okazały się rzeczywiście górami niepodobnymi do żadnych innych. Przede wszystkim są  według mnie niezwykle nieprzyjazne dla ludzi, bezduszne w swej bezwzględności rozległych, zwodniczych pustkowi. W górnych partiach są właściwie pustynne, pozbawione wody i jakiejkolwiek zieleni.

Krajobraz przypomina  momentami ten, który znamy z projekcji z Marsa.

 

 

Głęboko wcięte, rozległe doliny o mocno zerodowanych, urzeźbionych i popękanych zboczach i stokach, utrzymane w  kolorach żółci, cynobru, brązu i czerwieni, nękane porywistymi, suchymi wiatrami. Jedynie ich wierzchołki świecą jasną bielą śniegów i lodowców, poniżej trudno jest w ogóle odróżnić śnieg od piargu, gdyż jest on zakurzony pyłem skalnym pokrywającym wszystko równą, ujednolicającą warstwą.

 

Są to góry  wysokie – prawie cały czas działa się na wysokości  powyżej 3500 – 4000 m npm, o ogromnych gradientach temperaturowych.

Kiedy świeci słońce, temperatura wynosi +30 oC, a słońce pali niemiłosiernie i trzeba szczelnie się zakrywać w obawie przed groźnymi poparzeniami.

 

 

 

 

 

Po zachodzie słońca temperatura od razu spada poniżej zera.  W bazie (4200 m) w namiocie w nocy mieliśmy -1 – 0 oC, a strumienie spływające z lodowca zamarzały, w obozie II (5800 m) rano w namiocie było -10o C, a w ciągu dnia  +25 oC.

No i wiatry ! Bez względu na pogodę: przy pięknej słonecznej – wiatry termiczne o takiej sile i podmuchach, że momentami trzeba stawać, żeby im się oprzeć, niosące tumany kurzu i wysuszające człowieka na wiór, szarpiące namiotami i drącymi je na strzępy. Przy pochmurnej – niosące pył śnieżny pomieszany z drobinkami skalnymi siekącymi po ciele.

Trudno mi jednoznacznie określić czy są piękne i czy mi się podobały. Jest w nich wielkość, moc, porażająca surowość i bezwzględność, ale brak mi w nich było właśnie przyjaźni. W Nepalu, w Hindukuszu, w Kaukazie, w Alpach – wszędzie jest  jakiś element, który chwilami „przytula” do serca: a to strumyczek, a to pólko ryżowe, a to drobne kwiatki i mech, a to sopelki lodu, z których kapią błyszczące kropelki, a tu jest się stale w roli „petenta”, który musi mieć się cały czas dobrze na baczności. To ty bezwzględnie musisz się dostosować, bo te góry nie ustąpią dla ciebie ani na kroczek. Być może gdybym pobyła tam dłużej, byłabym mniej surowa w ich ocenie ? W końcu na Diunie z książki Franka Herberta, lud o niebieskich oczach pokochał swoją planetę i potrafił się do niej dostosować i jakoś ją ujarzmić ?

 

 

 

 

 

Nie sposób nie napisać o tak charakterystycznych dla Andów penitentach ! Są rzeczywiście zdumiewające ! W naszym rejonie spotykaliśmy je tylko w pewnym przedziale wysokości: pomiędzy 4500 m, a 5000 m npm. Sadzę, że jest to sprawa operacji słonecznej i odpowiedniej temperatury. Promienie słoneczne padają prosto z góry, co powoduje, że śnieg wytapia się w postaci rodzaju kulis aż do podłoża, tworząc jakby kurtyny czy zęby śnieżne dochodzące do wysokości ok. 1,5 m – niczym gigantyczne zęby rekina , stojące rzędami, twarde i zlodowaciałe. Oprócz tego, że wyglądają interesująco i dają dobre schronienie jako miejsce ustronne, bywają sporym utrudnieniem w poruszaniu się i są mało przydatne, bo nawet nie bardzo nadają się do topienia w celu pozyskania wody. Zawierają bowiem dużą ilością pyłu skalnego, a poza tym bardzo trudno jest je urąbać.

W Andach bardzo mało jest dostrzegalnej zwierzyny. Jedynie ptaki. Raz widzieliśmy  chyba kondory, bo bardzo wysoko latały jakieś duże ptaszyska. W obozie II spotkałam ptaki wyglądem przypominające bażanty, tylko mniej kolorowe i o krótszych ogonach, a poza tym sporo drobniejszych ptaszków, myszy i jaszczurek. Zdarzyło nam się także fascynujące spotkanie z pumą górską, ale o tym później przy okazji ataku szczytowego.

Głównymi zwierzętami, z którymi ma się tutaj styczność, to muły, stanowiące podstawowy środek transportu. Poczciwe, wytrwałe i potulne osło -koniki, które czasami potrafią nieźle bryknąć,  oddające jednak nieocenione usługi. Wynajmowane są do transportu bagażu od wylotu dolin do góry, do bazy.

Noszą ładunki 2 x po 30 kg popakowane w torby, skrzynki, zawiniątka, którymi w ogóle się nie przejmują: przycierają je o skały, utarzają w pyle i kurzu, czasami wykąpią się z nimi w przekraczanych strumieniach. Torby i sakwy, w które popakowany bywa bagaż wracają w opłakanym stanie i nie ma na to rady. Nie ma jednak na co narzekać, bo i tak dobrze, że miał kto to wszystko wytaszczyć do góry !

 

Niestety drogi dojścia do bazy noszą ślady trudu tych zwierząt, bo spotyka się ich padlinę tu i ówdzie.

 

 

 

 

Gaucho, czyli mulnicy są tubylcami, którzy często wyglądają jak Indianie lub potomkowie Inków. Są raczej mali, szczupli, ale muskularni, dość małomówni i jakby z dystansem do całej tej wielobarwnej i głośnej gawiedzi przybyszy z zewnątrz. Usłyszysz od nich głównie „ola!” (cześć) w odpowiedzi na twoje pozdrowienie: hello albo hej ! Nie są zbyt wylewni i nazbyt uczynni. Oni są z innego świata, a tu tylko pracują, bo muszą. W bazie trudno nająć jest tragarzy do wynoszenia ładunków wyżej, nawet za spore pieniądze. Niechętnie się tego podejmują. Nie wiem co jest tego powodem. U Szerpów czy Pasztunów, o ile to się zdarzało, można było to przypisać ich wysokiemu poczuciu godności osobistej, brakiem sympatii dla zlecającego, a tu nie bardzo potrafię to sprecyzować. Może im się po prostu nie chce ? Chyba byłam za krótko i znam to zbyt pobieżnie, aby coś wyrokować. Ale było to niewątpliwie zaskakujące.

W bazie w agencji, która nas obsługiwała gotowała nam Marina wraz z pomocnikami. Marina była podobno Kubanką. Młoda, bardzo ładna kobieta, która nie dala sobie w kaszę dmuchać: można się było z nią umówić, że śniadanie, lunch lub obiad będą na dowolną godzinę, a i tak był zawsze na tą, na którą jej wyszło. Zero przejmowania się ! Kiedy Marina włączała magnetofon, a w bazie rozchodziły się dźwięki latynoskich rytmów, wiadomo było, że zaczyna przygotowywać jedzenie. Bez tej muzyki niczego nie było, ona tańczyła, śpiewała i gotowała. Zupełnie nieźle, żeby nie powiedzieć, że w tych warunkach wyśmienicie: pizza, lazania, paela. Wszystko szło Mariny utartym trybem i zero emocji. Ściana ! Podobnie jak z Andami, to ty musisz się dostosować do niej i nie ma szansy, żeby było inaczej. Tak już widocznie musi być w tym klimacie !

To tyle byłoby o samych górach, a teraz o samej wyprawie i jej uczestnikach.

Było nas 10-ciu klientów i Leszek jako lider/przewodnik. Ludzie byli bardzo zróżnicowani.

Jurek – najstarszy uczestnik (65 l), bardzo dzielny, o wspaniałym poczuciu humoru, bardzo dobrze przygotowany kondycyjnie, właściciel firmy produkującej materiały budowlane. Dysponujący dużymi pieniędzmi, ale spokojnie je wydający na to co lubi i jak lubi, bez żadnego zadęcia i bardzo trzeźwo myślący. Trochę roztargniony, ciągle coś gubi i znajduje, nie zna dobrze żadnego języka, więc jest trochę jakby zagubiony. W bazie lekarz w trakcie rutynowych badań wykrył u niego arytmię serca, która ujawniła się na tej wysokości. Rzeczywiście czul się słabo i źle. Ostatecznie musiał zjechać na mule na dół. Później fascynująco opowiadał nam o swej wędrówce na mule, jako pierwszy „mularz” Rzeczpospolitej !

Warto tu dodać, że w każdej z baz pod Aconcaguą znajdują się stacje medyczne, w których wszyscy pragnący wejść  na szczyt poddawani są badaniu ogólnemu i dokonywany jest pomiar saturacji krwi. Jeżeli badania te zakończą się niepomyślnym wynikiem, lekarz doradzi odwrót na niziny. Oczywiście nie jest to obligatoryjne, ale jeżeli ktoś taki dozna później wypadku, ubezpieczenie nie pokryje mu kosztów akcji ratowniczej, w tym  ewentualnego transportu helikopterem.

 

A trzeba przyznać, że podczas naszego pobytu w bazie helikopter lądował często i to nawet w przypadkach terminalnych.

 

 

 

Andrzej – wygląda na starszego niż jest (52 l ), jest silny choć na pierwszy rzut oka tego nie widać, profesor Politechniki Warszawskiej, systematyczny, poukładany, do wszystkiego podchodzący z należytą powagą i rozwagą. W trakcie wyprawy nabrał trochę luzu: zaczął dowcipkować, swobodniej mówić, z czym bardzo było mu do twarzy. Wracał inny facet niż wyjechał !

To był mój zespół. Podział na zespoły, głównie namiotowe, dokonał się czysto spontanicznie, tak jakby przypadkiem, a jednak coś w tym było. Niektórzy twierdzą, że w życiu nie ma przypadków.

Marcin – ok. 38 lat, wysoki bardzo szczupły, trenujący maraton, squasza, bardzo wytrzymały. Biznesman z własną firmą. Sympatyczny, chociaż w trakcie wyprawy jego postawa uległa zmianie, jak sądzę pod wpływem swoich „współspaczy namiotowych”. Stał się mniej tolerancyjny i otwarty, a pod koniec był nieźle wkurzony na Leszka.

Tych trzech panów znałam już wcześniej z wyprawy na Kilimandżaro.

Di – Di – jak ich nazywaliśmy, tj. Danusia i Darek – para Polaków z Kanady, emigranci lat 80. Czulący się stale do siebie, dobrze obeznani z turystyką, chociaż wolno chodzący i słabo zorganizowani. Sympatyczni, ze zdrowym podejściem do dobrobytu. Darek lat 50, Danusia – nigdy nie zdradziła swego wieku, ale wyglądała na znacznie starszą od niego. Bardzo w sobie zakochani i opiekujący się sobą bardzo starannie. Szczególnie Darek Danusią, za co zapłacił „szczytem”, bo stać go było na pewno na to wejście. Stanowili oni zespół namiotowy z Leszkiem.

Magda – szefowa marketingu w dużej firmie (42 l),  ładna, niezwykle szczupła, bardzo  ambitna, osoba której wszystko, zawsze musi się udać, która zawsze musi mieć sukces, ciągle w związku z tym się czymś zamartwia i denerwuje i stara się wszystko przewidzieć i być przygotowana na 1000 lat do przodu. Zamartwiała się tym, że wyprawa zmieniła jej wygląd, ale najbardziej tym, że nie weszła na szczyt, obarczając o to winą Leszka. Choć specyficzna, to dość miła i znakomicie dodająca kolorytu całemu towarzystwu.

Michał – mąż Magdy. Wysoki dość przystojny facet, dobrze znający swoją wartość, ok. 45 l, ambitny biznesmen. Podobnie do Magdy – przyjechał tu po sukces. Niestety już w Warszawie złapał jakąś infekcję gardła, leczył się ostro antybiotykami i należy go podziwiać, że doszedł tak wysoko zanosząc się duszącym kaszlem. Dzielny facet,  a przy tym wszystkim był nieuciążliwy dla reszty uczestników. Chociaż na koniec to on wypalił Leszkowi prosto w twarz: „K… ! Zawsze musiałeś tak wszystkim sp….lać do przodu !”

Ewa – ładna, zgrabna, wysportowana kobieta. Bardzo ciepła w kontaktach i bardzo mila (45 l), stanowiła parę z Tadeuszem, na którym bardzo mocno polegała. Rozczarowana, że nie weszła na szczyt, ale dyskretnie i nieagresywnie. W każdym miejscu i o każdej godzinie natychmiast nawiązywała przyjacielskie kontakty ze wszystkimi wokoło: Anglikami, Irlandczykami, Argentyńczykami, gaucho. Ona zawsze wszystko najlepiej wiedziała: kogo i dlaczego zwiózł helikopter, dlaczego Marina ma podbite oko, kto, po co i dlaczego kręci film itd. Przeżyła fakt, ze nie zdobyła szczytu, ale jeszcze bardziej, że w Mendozie ukradli jej kamerę, którą z poświęceniem nakręcała film.

Tadeusz – zwalisty, wielki facet (53 l), erudyta, biznesmen, dopadający wszędzie i w każdej wolnej chwili Internetu, z komórką „irydium” przy uchu, sybaryta, momentami mógłby być wkurzający, gdyby nie osobisty urok i poczucie humoru rozładowujące sytuację. Kilka razy miałam z nim starcie, kiedy mimo woli usiłował narzucić mi swoje zdanie w trakcie dyskusji, czemu ostro zaoponowałam. Miał słabą kondycję, w obozie II ostro się żołądkowo pochorował, tak że zamiast iść  na szczyt musiał wrócić do bazy. Na koniec w sposób kulturalny, niemal oratorski,  bezwzględny, ale słuszny wypunktował błędy Leszka.

Ewa, Tadeusz i Marcin stanowili kolejny zespół namiotowy.

Leszek – lider, absolutny the best man ! Z wyśmienita kondycja, zawsze na przedzie, wszystko wie najlepiej, ale nie wciska tego na siłę. Jest zamknięty w sobie, mało rozmowny, nie trawiący słów po próżnicy, na pytania odpowiada lakonicznie, z ludem brata się umiarkowanie. Mnie przez cały czas wyprawy w odniesieniu do niego chodziły po głowie słowa: „samotność długodystansowca”. Za tę „niedostępność” zapłacił później swoją cenę. Cenę żalu i złości, że niektórym się nie udało, frustracji, że było trudno i ciężko i nie do końca tak jak sobie to wyobrażano. Chyba tak naprawdę pod koniec wystawiono mu zbyt wygórowany rachunek, w stosunku do błędów, które niewątpliwie popełnił. Co dziwne sprawiał wrażenie jakby miał to wkalkulowane w koszt i specjalnie się tym nie przejmował. Może w środku ? ale na zewnątrz nie było tego widać ?

No i ja. O sobie wiele pisać nie będę. Cieszę się tylko, ze spotkałam się szczególnie pod koniec wyjazdu z ogromna sympatią wszystkich uczestników, na którą jak sadzę nie do końca sobie zasłużyłam. Myślę, że w przewrotny sposób złość i frustracja zwrócona na Leszka zaowocowała „przeciwstawieniem” mnie. W dziwny sposób w rozliczeniowych rozmowach z Leszkiem przewijały się słowa:  widzisz! Janka zrobiła to i to, potrafiła nam coś przekazać ze swego doświadczenia górskiego, a ty tylko sp…..łeś do przodu !”. W  każdym razie na koniec byłam zaprzyjaźniona ze wszystkimi, mimo że się o to specjalnie nie starałam i przyznam, że wszystkich bardzo polubiłam.

To tyle o ludziach !

A teraz o przebiegu wyprawy !

Całość była bardzo zwarta i bez najmniejszej straty czasu. Idealnie sprzyjała nam pogoda, która była właściwie bez zarzutu. Słońce, tylko czasami kryło się za chmurami, ale fronty przechodziły właściwie w nocy. Wiały wiatry, ale te występują tutaj zawsze. Przelecieliśmy z Frankfurtu, z międzylądowaniem w Sao Paulo, do Buenos Aires. Tam zrobiliśmy krótka wycieczkę po ulicach Buenos i polecieliśmy do Mendozy.

foto: przekazane

Mendoza to przyjemne parterowe miasto, z platanami na ulicach i dobrze dostosowane do potrzeb zwykłych ludzi. Jego pozycja w kraju, to coś takiego jak Kraków w Polsce. Chodzi nie o zabytki i dziedzictwo kulturowe, tylko o gabaryt: to bardziej Kraków niż Zakopane.

 

Załatwiliśmy pozwolenia na zdobywanie Acongi,

 

zakupy jedzenia i ruszyliśmy w drogę busem do Los Penitentas.

 

 

 

Zaopatrzenie organizował Leszek z Di – Di i dziewczynami. Specjalnie nie chciałam się w to mieszać, bo wiem ile to później budzi emocji w trakcie wyprawy. I nie myliłam się ! Tu leżał najpoważniejszy błąd Leszka, jak sądzę. Powinien mieć przygotowaną listę zakupów, z zapewnieniem uczestnikom konkretnego typu jedzenia na czas trwania wyprawy i dobrego „szturm żarcia”. A tu wszystko zostało kupione trochę ad hoc, bez składu i ładu. Po wypadku muła, który zanurzył swój ładunek w wodzie podczas podejścia do bazy, później nie mieliśmy właściwie herbaty, cukru, chleba i jechaliśmy na zupkach chińskich, liofilizatach, które dla wielu z nas okazały się niestrawne, bardzo słonym i tłustym salami, marnej czekoladzie i rodzynkach w czekoladzie, które błyskawicznie się skończyły. W dniu ataku szczytowego o godzinie 4 rano zjadłam 1/2 zupki chińskiej, wypiłam kubek herbaty, która przywiozłam z domu, z cukrem, który wzięłam z mesy bazowej i na tym dojechałam do godziny 16, kiedy „baterie” mi się wyczerpały.  A to nie był taki jedyny dzień.

foto: przekazane

 

Dobrze podjadaliśmy tylko w bazie, gdzie gotowała nam Marina.

 

 

 

To nie znaczy, że nam w ogóle brakowało jedzenia, bo były liofilizaty i niektóre zupki, ale one były na tych wysokościach zupełnie niezjadliwe. Po prostu nie ten asortyment, a przypadek z mułem jeszcze te sprawę pogorszył. No cóż ! Trudno ! Nie mniej, koniec końców było tak, że ratowaliśmy się tym co każdy z nas przywiózł ze sobą z Polski i dzięki temu nie szliśmy cały dzień o suchym pysku. W trakcie zejścia z bazy – 10 – 12 godzin schodzenia dolinami w dół na przeprawie przez rzekę podzieliłam się z Marcinem batonikiem przywiezionym z Polski, on odstąpił mi trochę picia i to po toastowym śniadaniu w bazie było wszystko na cały ten czas. Ze swego doświadczenia wiem, że w górach bywa głodno, nie mniej twierdzę, że był to najpoważniejszy błąd Leszka.

Podejście stanowiły trzy jednodniowe etapy. Nieśliśmy tylko to co sami uznaliśmy, że powinniśmy mieć przy sobie, a resztę trzeba było podzielić, na muły „do bazy” i na „muły trzydniowe”. Trochę skomplikowane logistycznie, ale do ugryzienia. Dziennie szliśmy ok. 5 – 6 godzin, rozbijaliśmy namioty, gotowaliśmy sobie śniadanie  z tego co było i w drogę.

Początek był trudny, bo gorąco i zimno, wiatr w oczy, rozbijanie namiotów we czwórkę lub  trójkę, bo inaczej wiatr porwie namiot, tak jak to się zdarzyło parze Anglików, którym namiot zwiało do Mendozy.

 

Baza na Plaza de Argentina na wysokości 4200 m npm wygląda tak jak z filmów.

 

Miasteczko z namiotów rozbitych na morenie lodowca, bałagan z poplątaniem: anteny, różne maszty i wieże, kłębowisko kabli, metalowe kabiny – kontenery toalet, dróżki porobione z porozsuwanych kamieni niczym na płaskowyżu Nazca, murki ochraniające namioty przed wiatrem, potok lodowcowy, stelaże do ładunków dla mułów, bębny, skrzynki, worki foliowe i jutowe. Wszystko razem, niby czysto, a wrażenie bałaganu i chaosu.

 

 

 

 

Za to góra od tej strony wygląda imponująco. Zwrócona do nas „lodowcem Polaków”, z kształtem pięknej piramidy, prawie zawsze z pióropuszem wiatru na szczycie. Pięknie !

 

Rozbijamy namioty i robimy kolejne przepakowanie, łącząc rzeczy z poszczególnych mulich karawan. Okazuje się, że mamy straty związane z kąpielą któregoś z mułów.

 

Następny dzień trzeba poświęcić na wysuszenie rzeczy i zbilansowanie i posegregowanie jedzenia. Część jednak idzie na drobne wycieczki po okolicy, ja zostaję i porządkuję zaopatrzenie i odpoczywam. Jak dzień kondycyjny, to kondycyjny !

Następnego dnia zbieramy się na wyjście do obozu I (4800 m – wysokość Mont Blanc), gdzie mamy nocować, a potem idziemy do obozu II (5800 m – wysokość Kili), gdzie siedzimy 1 godzinę i schodzimy znowu do „jedynki”, nocujemy i schodzimy do bazy.

W obozie II – aklimatyzacyjnie. (foto: A. Kulig)

 

 

Wszystko to w celu zdobycia aklimatyzacji.

Namioty, menażki, maszynki i śpiwory do obozu I wynoszą nam z trudem pozyskani tragarze.

 

 

 

 

 

Do „jedynki” idzie się po osypujących się piargach, potem moreną lodowca i znowu po uciążliwym, osypującym się piarżystym stoku, wzdłuż penitentów.

Wychodzę oczywiście jako pierwsza i ścieżka wyprowadza mnie zupełnie w bok, gdzie orientuję się, że coś jest nie tak. Wydawało mi się, że bez trudu będę się trzymać wydeptanego szlaku, a na morenie lodowca, równo pokrytego odłamkami skał i żwirem spotkałam istną plątaninę dróżek i ścieżek – miraży, przy których dostrzegałam kopczyki. Okazuje się, że zabłądziłam. Całe szczęście szybko się zorientowałam, a świetna pogoda i widoczność pozwoliły mi dostrzec małe sylwetki ludzi poruszających się w oddali, z drugiej strony moreny. Doświadczenie nakazuje mi wrócić tak, żeby nie skracać sobie drogi przez lodowiec.

Odszukanie właściwej drogi w tym rumowisku nie jest łatwe.

 

Powrót tą samą drogą wcale nie jest prosty, bo ścieżki – miraże są wszędzie i wydaje mi się, że tędy już szłam. Wyobraziłam sobie, że przy złej widoczności spokojnie mogłabym zagubić się w tym górskim pustkowiu i iść tak w nieskończoność do „zagonienia się” na śmierć.

Udaje mi się jednak dotrzeć do właściwego rozstaja dróg i tracę, jak sądzę ok. pół  godziny. Na ostatecznym podejściu do „jedynki” dogania mnie Leszek. W obozie czekamy jeszcze trochę na doniesienie namiotów i resztę uczestników.

 

Stoi tu już kilka namiotów, a sytuacja bytowa jest bardzo trudna. Całkiem odkryty stok nie daje dobrego schronienia przed wiatrem i w celach sanitarnych. Jedyna możliwość to wśród penitentów, czego czynić  nie należy, bo stamtąd wszyscy biorą jedynie dostępną wodę ! Jak później się okazuje wszyscy starają się  czynności fizjologiczne ograniczyć do minimum. Wodę tutaj w postaci płynnej jest tylko do godziny 18, bo potem zamarza, i rano albo mamy ją, jak schowamy na noc do śpiwora (brrrr!!!) albo topimy z lodu. Do obozu II idzie się ciężko, a mnie wyjątkowo, bo wieczorem Andrzej, z którym dzielę namiot, namówił  mnie na wzięcie duramidu, leku pomagającego podobno na skutki wysokości i w nocy 3 razy siusiałam. Teraz jestem kompletnie odwodniona, głodna i osłabiona. Idę w tempie 20 kroków na 10 oddechów. Trudno ! Tylko Leszkowi, Marcinowi i Andrzejowi idzie się lepiej. Andrzejowi wspomaganie duramidem wychodzi na dobre, mnie – beznadziejnie! Ale nie jest źle. Za to zbiegam do jedynki jak na skrzydłach. Zostawiamy rozstawione namioty w „jedynce” i schodzimy do bazy. Wieczorem zaczyna wiać jak „sto pięćdziesiąt” i cali jesteśmy w strachu czy nam ich do jutra nie zwieje. Andrzej pociesza mnie, że do środka nawrzucał kamieni i ma nadzieję, że to pomoże ? Następnego dnia wychodzimy z bazy już na atak szczytowy. Znowu do „jedynki”, zwijamy obóz (namioty i śpiwory przeniosą nam znowu tragarze) i idziemy do „dwójki”. Jest bardzo zimno, bo wieje. Idziemy w spodniach wiatrowych i kurtkach puchowych, ale wyżej i później, gdy świeci słońce zaczynamy się gotować, więc co i rusz ktoś coś tam zdejmuje. Nie jest lekko. Tu coraz bardziej widać, jak Marcin łapie wiatr w żagle i już wiadomo, ze on jest pierwszym kandydatem na zdobywcę szczytu. Wszystkie kobiety dopada fizjologia. Niech to szlag trafi! Niby to nic strasznego i normalka, ale niewątpliwie nie ułatwia to nam sprawy

 

Rozbijamy obóz II. Wieje jak diabli!

 

 

Szarpiemy się z namiotami, obrzucamy je kamieniami. Gdyby ktoś mi powiedział, że na wysokości szczytu Kilimandżaro będę przenosić kamienie, to powiedziałabym, że chyba go porąbało! Potem urąbujemy śniegu do worków foliowych i zaczynamy gotowanie w namiocie. W ogóle, gotowanie zawsze odbywa się tu w namiocie. Zawsze i wszędzie za bardzo wieje na zewnątrz. Tak jakoś wychodzi, że to ja jestem tym głównym gotowaczem, ale świetnie z Andrzejem pod tym względem współpracujemy i dobrze nam to wychodzi, bez specjalnego dogadywania sprawy. Rano oczywiście wieje, w namiocie jest -10 st. C. O godzinie 3.15 budzi nas Leszek, żeby pożyczyć maszynkę do rozgrzania swojej własnej, bo chce już wychodzić z Di –  Di. Andrzej jest zły, bo uważa, że to za wcześnie, że lepiej byłoby wyjść ok. 5, no ale skoro już jesteśmy obudzeni, to zaczynamy gotować. Zjadamy po pół zupki chińskiej, wypijamy herbatę, kiedy zjawia się Leszek i mówi, że jednak wyjdą dopiero ok. 5. Prosimy żeby nas obudził i ……. budzę się o 6.45. CHOLERA JASNA ! Dlaczego nas nie obudzili !!!! Spokojny zwykle Andrzej rzuca k…. ! Mówię mu, że nawet jeżeli dojście na szczyt zajmie nam 12 godzin, to powinniśmy zdążyć, tylko zbieramy się najszybciej jak się da!

(foto: A.Kulig)

 

Wypijamy po kubeczku herbaty i ruszamy w pogoń po trawersie „Falso de Polaco”, wszystkich naszych widać już przy jego końcu !

 

 

 

Szlag, szlag, szlag! A jednak doganiamy ich przed końcem, są bardzo zmęczeni i idą bardzo wolno. Michał cały czas kaszle, Magda i Ewa narzekają na „fizjologię”, najlepiej idzie Danka i Darek, ale on niesie wszystko i ostro ją wspomaga piciem i tym co zachomikował ze szturm żarcia. Marcin okazało się, że sam wyszedł wcześniej i pognał na szczyt. Dobrze zrobił! Leszek jest z przodu, wyznacza drogę. Doganiam go i dalej idę za nim, chociaż wolniej od niego. Andrzej zostaje trochę z tyłu, ale też dobrze mu idzie. Dochodzimy do Independencji. To taka ruina drewnianej budki, która niczego tu nie zapewnia, ale jest wyznacznikiem połączenia się z drogą normalną na Aconcaguę z Plaza de Mules.

Faktycznie ! Wytuptany tu jest  trakt niczym na Czerwonych Wierchach. Na Aconcaguę rocznie wchodzi ok. 2000 osób, a szczyt ten po Kilimandżaro jest najczęściej wybierany, jako drugi etap w zdobywaniu Korony Ziemi. Choć droga normalna jest prosta technicznie, to góra ma wysokość prawie 7000 m npm (6962 m npm) i jej osiągnięcie jest znacznie większym wyzwaniem, jest trudniejsze i niebezpieczniejsze niż Kilimandżaro.

Lodowiec Polaków

Wśród wspinających się bywa bardzo dużo Polaków. Jakoś upodobali sobie te górę, może dlatego że mamy tu swoje tradycje: w 1934 roku m.in. Wiktor Ostrowski wyznacza drogę przez tzw. Lodowiec Polaków. W tym samym czasie co my są inne wyprawy z Polski.

 

Gdzieś tutaj spotkaliśmy pumę (foto: A.Kulig)

W tym miejscu przytrafiło nam się coś naprawdę fascynującego. Zaczynamy z Leszkiem podchodzić śnieżnym, stromym stokiem do góry, kiedy raptem na tle idealnie niebieskiego, prawie granatowego nieba ukazuje nam się płowy kocur – górska puma. Porusza się z kocią gracją, siada i zaczyna nam się przyglądać. W ogóle się nie boi, w przeciwieństwie do nas. Jesteśmy oczarowani, ale też lekko zestresowani. Leszek przekłada czekan w pozycje „na bagnet broń” , czekamy i patrzymy oniemiali ! Piękno w najczystszej postaci ! Po pewnym czasie puma znika ! Uff ! – ale jakież to było niesamowite !

Idzie mi się coraz ciężej, słabnę ! Coraz więcej ludzi, z drogi normalnej mnie mija. I tych z dołu i tych z góry. Leszek mi ucieka, powoli czuję na plecach oddech Andrzeja. Siadam i zjadam batonik zachomikowany jeszcze z Polski, popijam wodą, którą w odruchu samoobronnym wieczorem nalałam do butelki po malej coli, może to doda mi sił.

Żleb Canaletta, najwyżej, jak udało mi się dojść (ok. 6750 m npm)

Dochodzę do wylotu Żlebu Canaletta. Spotykam czekającego Leszka, dochodzi do nas Andrzej. Mówię mu żeby mnie szybko mijał i gnał na szczyt, bo już późno – 14? 15 ? Rozmawiam z Leszkiem, mówię mu, że jestem bardzo słaba, jest 6700 m  i do szczytu brakuje mi ok. 250 m w pionie. Przy moim tempie zajmie mi to ok. 3 – 4 godziny, przy „normalnym” byłoby to pewnie ok. 2 godz. Leszek rusza za Andrzejem, a ja powoli, zdając sobie właściwie już sprawę z porażki, podchodzę jeszcze ok. 50 m do góry i w pewnym momencie czuję, że jeżeli zrobię jeszcze 10 kroków, to chyba umrę !

Pogoda i wszystko sprzyja wejściu na szczyt, ale ja jestem kompletnie wyprana z energii. Baterie się mi  wyczerpały ! Krzyczę do Leszka, że wracam i…. Szlag, szlag, szlag ! ale nie ma rady ! Czeka mnie jeszcze długie zejście ! Raptem spotykam schodzącego Marcin. Był na szczycie i teraz wraca w towarzystwie  jakiegoś Niemca. Jest zmęczony i mówi mi, że jeszcze nigdy nie wykonał takiego wysiłku „na głodniaka”. Jest wściekły na Leszka ! Mówię mu, że ja z podobnego powodu rezygnuję i wracam. Jest wkurzony ! Klasę „górskiego łazika” poznaje się po tym jak schodzi. Błyskawicznie zostawiam Marcina z tyłu, po drodze mijam Di – Di, którzy jeszcze idą do góry, bardzo wolno jak mi się wydaje. Wkrótce schodzę już zupełnie sama. Dochodzę do trawersu i cały czas myślę, żeby tylko nie pomylić drogi, pomna swoich niedawnych doświadczeń i nie zejść do tzw. „Berlina” na drodze normalnej. Wcale nie jest to takie bezpodstawne, bo poprzedniej nocy do naszego obozu II wieczorem dobił jakiś Anglik, któremu w trakcie zejścia pomyliły się kierunki i zszedł na niewłaściwą stronę grani. Przenocowaliśmy go w którymś namiocie i rano musiał wrócić z powrotem na grań.

Wiatr się bardzo wzmaga, miecie po stoku śniegiem i zasypuje błyskawicznie ślady. Ale wszystko widać, więc trzeba tylko się skupić, żeby wybrać właściwy kierunek. Śnieg jest taki, że poważnie obawiam się żeby nie wyjechać z jakąś „deską śnieżną”. To byłby numer, gdybym zjechała z dechą ! Kurcze ! A ile potem podchodzenia ! NIEEEEEE!!!

Idę noga za nogą trawersem i w pewnej chwili postanawiam sobie skrócić drogę w dół, wprost do „dwójki”. Szybko rozumiem, że było to beznadziejne posunięcie, bo zapadam się po kolana i coraz bardziej obawiam się ukrytych szczelin. Zaczynam wycofywać się do utartego szlaku. Ostatecznie docieram do namiotu, jak już zaczyna zmierzchać, tak zmęczona, jak chyba byłam tylko raz w życiu. W Hindukuszu, po powrocie z Mirkiem z przełęczy pod Qala-i-Panja. Zdejmuję raki, nogi w butach zostawiam poza wejściem do namiotu i padam na pół godziny. Wiatr cały czas gwałtownie szarpie namiotem. Wywlekam się i zaczynam go umacniać kamieniami, wracam i rozsądek nakazuje mi zrobić sobie coś do picia i jedzenia. Robię połowę zupki chińskiej i herbatę. Topię śnieg do termosu dla Andrzeja i włażę do śpiwora. Leżę, ale na sen jestem za bardzo zmęczona. Martwię się trochę o Andrzeja: wieje, robi się późno, ale przecież jest z Leszkiem. Reszta wróciła już dawno, a Di – Di jeszcze na górze. Po 2 godzinach zjawiają się wszyscy, oddzielnie, ale w niewielkich odstępach czasowych. Andrzej pierwszą rzeczą, którą zrobił po otworzeniu namiotu, to pocałował mnie w rękę i powiedział: dziękuję, że mnie obudziłaś! Ogromnie się cieszę, że udało  mu się wejść na szczyt! Pytam czy chce zupę – nie! tylko herbatę. Gotuję, wypijamy, jeszcze tylko sikanko i usiłujemy zasnąć. Wiatr telepie namiotem tak, ze jest to niemożliwe, a może emocje?, zmęczenie ? Andrzej przyznaje mi się, że w trakcie schodzenia poszedł nieco góra i w pewnym momencie zaczął zjeżdżać po stoku z „deską śnieżną”. Cale szczęście Leszek był poniżej i go wyłapał. A więc miałam rację, bojąc się tego samego podczas mojego schodzenia ! Dobrze, że miałam nosa i uważałam ! Zjawia się Darek i prosi o trochę gorącej wody, bo Danka jest kompletnie wyczerpana, trzeba jej zdejmować buty, bo „odlatuje”. Gotuję im herbatę (z zapasów z Polski) i trzeba przetrwać do rana. A jednak wreszcie zasypiamy. Rano pogoda super, gdyby nie wiatr ! Wszyscy zwijamy namioty. Tym razem mnie i Andrzejowi idzie najwolniej. Jesteśmy zmęczeni. Leszek i Di – Di też nie są w czołówce. Pomagamy sobie wszyscy wzajemnie. Dziewczyny pytają mnie jak przeżywam porażkę ? Nie ! Nie odczuwam tego jako porażki ! W górach tak jest ! Kto wie ? Może dzięki temu jeszcze żyję ? Mój Anioł Stróż i tak miał ze ma bardzo dużo roboty. Mówię im, że to nie pierwsza, chociaż może tak wysoka, to ostatnia już góra w moim życiu. Trudno, ale i tak fajnie było się z nią zmierzyć, a nie pozwolę na to żeby to ona wyznaczała mi warunki ! Staram się zwykle grywać, w miarę możliwości ze wszystkim „na swoich warunkach” , a że czasami przegrywam ! no cóż ! Nie zawsze musi się udać! Śmieją się ze mnie, ale chyba nie bardzo wiedzą o co mi chodzi !  Tylko Andrzej się uśmiecha i stwierdza: „Czyżby ważny był dla Ciebie styl ?” –  on chyba rozumie o co mi chodzi ! Pozostawiamy złożone namioty – zabiorą je tragarze, to jest w ich interesie, a my schodzimy znosząc całą resztę. W dół idzie się lepiej, nawet na ciężko ! Wkrótce doganiam i przeganiam wszystkich, w „jedynce” zabieram jeszcze pozostawioną tam zbędną menażkę, dogania mnie Leszek i wkrótce zbiegamy do bazy, gdzie Tadeusz nie może zrozumieć, jak to możliwe, żeby zejście z „dwójki” zabrało nam tylko 3 godziny. Trzeba wiedzieć jak sprawnie schodzić po śniegu i piargu, żeby zrozumieć, że to tak wychodzi. Baza! Tu czeka na nas lunch! Możemy się umyć i mamy poczucie, ze najtrudniejsze za nami. Powoli schodzą wszyscy. Andrzej tym razem na końcu. Zdążyłam już oporządzić poszarpany przez wichry namiot bazowy, trochę go odkurzyć, bo Jurek wyjeżdżając na mule zapomniał go zamknąć i wszystko jest umorusane w niemiłosiernym, rudym pyle. Rano, po nocy w bazie wszyscy wyglądamy koszmarnie. Opuchnięci jak serdelki, większość z wargami jak murzyni, ropiejącymi i bolącymi, zmęczeni. Leszek składa propozycję, żeby przejść przez przełęcz do Plac de Francia, ale trzeba na nią podejść 600 m i nikomu się nie chce. Zbieramy się ślamazarnie do zejścia. Czeka nas ciężki dzień, bo musimy zrobić dwa etapy podejściowe w jeden dzień. W trakcie są dwie przeprawy przez rzeki. Teraz, o tej porze dnia wezbrane i trudniejsze. Musimy przygotować ładunki na muły i wszystko zaczyna się rozłazić. Popędzam cale towarzystwo, nawet Leszka, nawet „kurwując” na koniec.

Zaczynamy schodzić i o ile pierwszy etap w szalejącym wietrze jest znośny, choć trudny, bo w dość trudnym i nieco niebezpiecznym, miejscami eksponowanym, miejscami niesamowicie miałkim terenie, wymagający przeprawy przez wartką rzekę, o tyle po drugiej przeprawie przez rozlewającą się licznymi wstęgami, dolinną rzekę wszystko zaczyna dłużyć się niesamowicie.

Drugą przeprawę odbywam w towarzystwie Marcina, którego dogoniłam, podzieliliśmy się tym co mieliśmy do jedzenia i on pogonił w dół, ja za nim, a reszty towarzystwa ani widu, ani słychu. Idę cały dzień sama, coraz bardziej boli mnie prawe ramię, tak ze plecak mogę nieść tylko na jednym ramieniu. Chyba mnie zawiało? Że boli to frajer, gorzej ze utrudnia mi to coraz bardziej oddychanie, bo bolący mięsień ?, ścięgno ? paraliżuje mi płuca. Kurcze ! Co podejście, to ja zdycham z braku tlenu. Idę i idę, a końca doliny nie widać! W pewnym momencie dogania mnie Leszek. Wyszedł później, bo odprawiał muły i teraz gna za Marcinem. Pytam o resztę ? Ciągną się – odpowiada! Znowu idę sama, robi się coraz później. Myślę sobie, ze jak Michał, Tadek i Darek dojdą dzisiaj do końca tego etapu, to dadzą Leszkowi w mordę, za swoje kobiety ! Pilnuję się, żeby nie skręcić nogi, bo coraz częściej się potykam. Zastanawiam się co mam ewentualnie do spania, żeby w razie czego zabiwakować po drodze. Kobieto ! – upominam się ! Nie myśl tylko „pedałuj” ! Wreszcie dochodzę do miejsca biwakowego o zmroku. Leszek patrzy na mnie i pyta: „jak tam ?” Odpowiadam mu: „Facet ! Przesoliłeś tym razem !”, a on na to: „Tak tu się chodzi – długo ! „. Odpowiadam: „Iść można długo, ale trzeba mieć paliwo ! A poza tym co będzie, jak ktoś z nich skręci nogę ?” Rozbijamy namioty, w jednym z nich ustawiam dwie maszynki. Leszek i Marcin donoszą mi w menażkach wodę i zaczynam gotować. Po 2 godzinach widzimy światełka. Marcin wyrusza na spotkanie. Michał, Magda, Ewa i Tadek docierają. Michał od razu idzie do gauczo z prośbą, aby pojechali po Di- Di, ale oni przychodzą sami po ok. pół godzinie. Zaczynam przygotowywać: zupki, herbatki, kawę – cokolwiek do czego potrzebna jest gorąca woda i cokolwiek tylko kto chce. Powoli wszyscy „ostygają” w emocjach. Po ok.2 godzinach wychodzę z namiotu i prostując się mam wrażenie, że pęknie mi kręgosłup i kolana !  Umorusana jestem po łokcie, ale wszyscy są już w lepszych nastrojach. Z czterech poszarpanych wiatrem namiotów udało nam się skompletować trzy i tak się do nich pakujemy.

 

Di- Di śpią pod gołym niebem z wyboru. Rano dopóki słońce nie wyjdzie jest dość chłodno, ale i tak w porównaniu z bazą – upał !

 

Ostatni etap ! Tym razem Magda gna do przodu. Ma dosyć i chce, żeby to już się skończyło. Mnie ramię boli coraz bardziej i z lękiem patrzę na każde czekające mnie podejście. Biorę środki przeciwbólowe, ale efekt jest taki, że idę jak „na głupim Jasiu”, a oddychać i tak nie mogę.

 

 

Ale wreszcie ukazują się topole, znak, że wylot doliny wkrótce. Pod wiatr docieramy do szosy i teraz już oddajemy się czekaniu „na cztery koła”. Dwanaście dni ! i koło zatoczone ! FAJNIE było !

 

Teraz już tylko kąpiele! – co za rozkosz!

Najadanie się w którymś z hoteli w Los Penitentas i zjazd do Mendozy.

 

 

 

Tutaj upust dały emocje i frustracje nagromadzone w wyniku tego, że nie wszyscy, którzy na to liczyli na górę weszli, nastąpiło rozliczenie z błędów Leszka przez  cześć grupy. Potrzebnie? – niepotrzebnie ? Tak widocznie być musiało! Mimo wszystko nie było tak źle. Oczu sobie nie wydrapaliśmy i dalej możemy na siebie patrzeć i rozmawiać !

Lecimy do Buenos i  do Iguazu. Czarowne, niezwykle miejsce !

 

 

 

 

 

Wodospady, wśród dusznej, południowo – amerykańskiej, wilgotnej dżungli są niesamowite. Dżungla zupełnie inna niż ta w Afryce. Bardziej kolorowa, krzykliwa i skołtuniona.

 

Niagara przy tych tutaj wodospadach wydaje się być jakaś taka uporządkowana i uregulowana. Tutaj wszystko się przenika: woda, skały, zieleń, fruwające wokół setki ptaków i bajecznie kolorowych motyli!

 

 

 

 

Moc i ogrom wody porównywalny, ale rozpiętość zjawiska, „linia brzegowa” tych wodospadów bez porównania dłuższa.

Wędrujemy wzdłuż, ścieżkami i  traktami przygotowanymi dla turystów i cały czas mamy w oczach „Diabelską Gardziel” – największy i najbardziej żywiołowy z wodospadów.

 

Na zakończenie płyniemy łodzią pontonową pod wodospady. Wychodzimy przemoczeni do suchej nitki, ale nie ma to znaczenia, bo jest bardzo ciepło. Zaraz wyschniemy ! Było naprawdę cudownie i był to bardzo dobry pomysł na zakończenie wyprawy.

Następnego dnia ja i dwóch „zdobywców” – Marcin i Andrzej wsiadamy do samolotu, aby przez Sao Paulo, Monachium, po ok. dobie podróży dotrzeć do Warszawy. Reszta grupy poleciała jeszcze do Rio de Janejro na karnawał.

Na lotnisku Okęcie wysiadam z samolotu w cienkim polarku i w sandałkach na gole nogi. Przebieram się dopiero na lotnisku, zamykając ostatecznie smak wyśmienitej, egzotycznej i gorącej przygody !

Autor tekstu i zdjęć: Janka Dąbrowska

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *