Szlakiem od koleby do koleby

Z biegiem lat, kiedy tryby życia mocniej wciągają każdego z nas w krąg spraw rodzinnych, zawodowych czy zdrowotnych, coraz trudniej znaleźć kompana do wspólnych wypraw, a bakcyl przygody nadal krążący we krwi domaga się dawki lekarstwa w postaci nowych doznań i wrażeń.

Zatrzymałam się na ścieżce na skraju Doliny Batyżowieckiej, chłonąc pełną piersią atmosferę wczesnego, ciepłego górskiego lata. Spoglądając w głąb doliny pomyślałam sobie: „Wszystko teraz zdarzyć się może!” Ta niewiadoma jest najwspanialszą obietnicą, jaką niesie ze sobą każda przygoda.

Towarzyszy mi za plecami jedynie cichy, milczący Cień. Razem kluczymy między skalnymi głazami, stąpając po nasiąkniętych wodą, rudych po zimie brodach traw, dopiero co porastających świeżym zielonym zarostem. Omijamy znikające w oczach resztki śniegu zalegające w głębszych rozpadlinach.

Okalając staw posuwamy się w kierunku turnicy Kościółka, dobrze stąd widocznej, zwróconej ku nam pionowymi zerwami.

Obchodząc ją z prawej strony, lustruję stoki poza nią w poszukiwaniu odwiedzanej już kiedyś przeze mnie koleby. Wczesne popołudnie, przy pięknej pogodzie, ułatwia to zadanie i wkrótce stajemy przed wielkim głazem, na którym ktoś pracowicie wystukał młotkiem „Yeti”.

Zwabiony ruchem i odgłosami z zewnątrz, wynurza się spod niego młody chłopak, a w ślad za nim dziewczyna. Para Słowaków wydaje się nieco spłoszona i zaskoczona.
Uspokajająco, krótko i zwięźle wyjaśniam, że przyszłam tu w podobnym co oni celu. Sugerują, że powyżej jest inne skalne schronienie, wprawdzie mniejsze i nie tak wygodne, ale spokojnie może w nim przebiwakować jedna osoba.

Batyżowiecka Próba (foto 1 – zapożyczone)

Nie chcąc tracić całkiem młodego jeszcze dnia, idę w kierunku Batyżowieckiej Próby. Obniżam się do niewielkiego stawku, na środku którego gości jeszcze tafla lodu obramowana wokół pasmem ciemnej wody. Lato najwyraźniej ma dużo roboty w niższych partiach doliny i tutaj zacznie robić porządek nieco później.

Kiedy wydostaję się na skalne plato położone powyżej, Cień cierpliwie wysłuchuje moich opowieści, o tym jak tamtędy swego czasu, granią zdobywałam Gerlach. Spoglądam na żleb spadający z Przełęczy Tetmajera, którym wracałam z duszą na ramieniu obawiając się, że cały zgromadzony tam rumosz skalny, poruszony moimi stopami wyjedzie wielką skalną lawiną.

Widok napotkanej dość płytkiej koleby podsuwa mi wspomnienie Grześka, który opowiadał mi, że kiedyś biwakował w niej przez kilka dni. Mam wrażenie, jakby pozostawiony przez niego ślad wpływał we mnie ciepłą, krzepiącą energią. Góry wydają się jeszcze wspanialsze, gdy odczuwaniem ich piękna można podzielić się z kimś bliskim, z przyjacielem, z ludźmi czującymi podobnie.
Kościółek z tej strony wygląda zupełnie niepozornie, zatracając się na tle piargów w dolinie.
Zapadający zmierzch skłania do powrotu do koleby.

Moszczę jej dno płachtą biwakową i wynajduję sobie dogodny rowek, w którym mogę ułożyć się w śpiworze na noc. Nie jest to wygodne lokum, niewielki spadek powoduje, że się zsuwam. Zaczyna wiać chłodny, termiczny wiatr tworząc w przewiewnym schronieniu przeciąg. Dopiero kiedy wchodzę do środka płachty robi się cieplej i przytulniej – zasypiam.

Po niespokojnej nocy budzę się późno, kiedy słońce dawno jest już po rannym rozruchu. Wraz ze słońcem witam się z Cieniem. Dość ospale zbieram się do wymarszu. Nie słychać już sąsiadów, pewnie znacznie wcześniej wyruszyli gdzieś na wspinaczkę. Symboliczne śniadanie, pakuję dobytek do plecaka i mozolnie wdrapuję się po osuwającym się piargu na Przełęcz koło Drąga.

Panorama Doliny Złomisk (foto 2 – zapożyczone)

 

Otwiera się stąd panorama Doliny Złomisk z galerią wybitnych tatrzańskich szczytów, z tej perspektywy wyglądających mniej imponująco, bowiem swoje walory zgromadziły głównie po stronie północnej.

 

Początkowo zejście z przełęczy niespecjalnie stromym, skalisto-trawiastym zboczem nie jest trudne. Niewielki plecak nie stanowi problemu, jednak ogranicza ruchy i zaburza poczucie równowagi.

W pewnym momencie stok przeradza się w całkiem przepaściste żebro i robi się nieprzyjemnie. Rozsądny Cień podpowiada, żeby wydobyć zabrany ze sobą odcinek liny. Asekurując się opuszczam się do podstawy spiętrzenia. Jest przy tym sporo emocji, po których muszę dobrą chwilę odsapnąć. Sadowię się na dnie kotliny, skąd kusi widok łatwego powrotu rozsłonecznioną doliną wiodącą wprost w dół ku cywilizacji Smokowca.

Przełęcz Wschodnie żelazne Wrota (foto 3 – zapożyczone)

 

Zjadam czekoladę i słodycze, i nie oglądając się za siebie, drobnymi zakosami zaczynam podchodzić na głęboko wcięte „V” w grani – na Wschodnie Żelazne Wrota.

 

 

 

Gładzizny szczytu WŻW – (foto 4 – zapożyczone)

 

Cały czas piętrzą się nad głową gładzizny ścian przypominające te z Yosemite tylko w mniejszej skali. Jest to tyleż piękne, co nieco przytłaczające i niepokojące.

 

 

Stając na przełęczy z ulgą i radością spoglądam w kierunku zamglonego, niebieskawego horyzontu rozległej Doliny Białej Wody. Jakbym stanęła na szarym, granitowym, postrzępionym jej wezgłowiu. Poniżej rozciąga się krajobraz zawierający wszystko, to co góry mają najpiękniejszego do zaoferowania: ciemną zieleń lasów przechodzącą w łaty kosodrzewiny, różnorodność form i kształtów, lustrzano błyskające tafle stawów, biel pól śnieżnych.

Po północnej, zacienionej stronie jest mokro i ślisko. Rozważnie wybieram drogę, bez pośpiechu i z należytym skupieniem.

Wkrótce osiągam połać pól śnieżnych. Pola nie są strome, a śnieg nie jest zlodowaciały. Dobrze się po nim idzie, a nawet momentami zjeżdża na butach. Nigdzie nie widać śladu ścieżki, kieruję się więc po prostu na Kaczy Staw, który mruga zachęcająco zielonym okiem.

Wydaje się, że tylko chwila dzieli od znalezienia się na jego brzegu, gdy raptem staję u wylotu pionowego, ok. 5 metrowego kominka. I znowu Cień podpowiada: „Warto skorzystać z liny”.

Poirytowana wyciągam ją z plecaka, zahaczam o wystający występ skalny i zjeżdżam na trawiaste podłoże. Stąd bez przeszkód docieram do ujścia stawu, gdzie rozsiadam się na miękkim zielonym materacu z traw na morenie, otoczona łanami kosodrzewiny.

 

Na schematycznej graniówce (1) Tatr zaznaczono, że gdzieś tu w pobliżu znajdują się koleby. Choć to tylko przybliżone ich lokalizacje, to postanawiam im zaufać.

Pozostawiam plecak pod opieką Cienia i zaczynam szperać nurkując wśród kosodrzewiny, przeskakując po elastycznych, uginających się gałęziach niczym po rozpiętej sieci w małpim gaju. Po pewnym czasie wydostaję się na polankę, z ogromnymi blokami skalnymi. Pod jednym z nich dostrzegam czarny wlot do koleby. Wchodzę na wierzch bloków rozglądając się za dogodniejszą drogą dotarcia tu z plecakiem. Niedaleko dostrzegam ścieżkę turystyczną wiodącą na Rohatkę. Przechodzę do niej i tamtędy też wracam.

Koleba jest znakomita, widać, że często używana i dobrze zagospodarowana. Obszerna komora, o płaskim, wyrównanym dnie pokrytym miejscami płachtami plastikowej folii. W skalnych załomkach stoją ogarki świec, spływające kolorowymi kroplami znaczącymi upływający czas. Jest już późno, więc nie podejrzewam, aby ktoś tu jeszcze dotarł o tej porze.

Gotuję wewnątrz przy nikłym już świetle wpadającym przez otwór wejściowy. Gorąca zupka chińska rozgrzewa, ale też powoduje, że oczy zaczynają się kleić. Rozkładam płachtę i śpiwór, i zaciągam jego suwak. Od razu robi się ciepło i nawet dobiegające chroboty buszujących w pobliżu łasic lub świstaków nie są w stanie mnie zaniepokoić i wyrwać z błogiego stanu pogrążania się w wyciszający, spokojny sen.

Rano oślepiająca jasność otworu wejściowego sygnalizuje pogodny dzień. Bliskość trasy turystycznej dopinguje do szybkiego opuszczenia tego miejsca. W pobliskim ciurkadle staram się doprowadzić do cywilizowanego wyglądu i zaczynam zbiegać uładzoną ścieżką.

Dopiero po pokonaniu progu doliny, na Polanie pod Wysoką pod wiatą turystyczną gotuję herbatę i zjadam resztki prowiantu. Szlak zejściowy początkowo biegnący lasem i przez zazieleniające się łąki przeradza się w coraz bardziej utwardzoną drogę, aby w końcówce przeobrazić się w szutrową drogę jezdną.

Wróciłam do cywilizacji.

Dziękuję ci Cieniu za cierpliwe, kojące towarzystwo!

Jestem zmęczona, ale utrudzeniem niosącym wewnętrzną pociechę, zadowolenie i radość.

Autor tekstu: Janka Dąbrowska

(1) – graniówka – rodzaj uproszczonej mapy z zaznaczonym jedynie przebiegiem górskich grani

foto 1 – https://pl.wikipedia.org/wiki/Baty%C5%BCowiecka_Pr%C3%B3ba#/media/Plik:Batyzowiecki_Staw.jpg

foto 2- https://pl.wikipedia.org/wiki/Dolina_Z%C5%82omisk#/media

foto 3 i foto 4 – http://www.planetagor.pl/articles/entry/Wycieczka-na-Wschodnie-elazne-Wrota

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *