Nadeszło lato, nieco inne, bo (po)pandemiczne, ale jak zawsze z posmakiem wolności i zapachem beztroski i przygody.
Moja górska dusza niechętnie wybiera niziny, nie mniej spośród polskich krain pozostały mi do obejrzenia Żuławy Wiślane i Hel, na które jeszcze nigdy na dłużej nie zawitałam.
Zdając sobie sprawę z tego, że polskie Pomorze w okresie lata należy, po Zakopanym, do najliczniej odwiedzanych przez urlopowiczów rejonów, do moich spracowanych sakw rowerowych zapakowałam płachtę biwakową, śpiwór i maszynkę butanową i wyruszyłam w drogę na spotkanie 10 dniowej przygody. Bez szczegółowych planów, z ogólnym zarysem, powierzając przebieg wydarzeń chwili bieżącej.
Jako punkt startowy wybrałam Elbląg, z którym jest dogodne połączenie kolejowe i z którego równie łatwo można zwiedzić Żuławy Gdańskie, jak i Elbląskie i skąd prosto można uciec w głąb kraju, gdyby „depresja” okazała się zbyt głęboka.
W Elblągu zatrzymałam się w bardzo przyjaznym Pensjonacie dla Aktorów, za niezbyt wygórowaną cenę, bardzo wygodnym lokalizacyjnie i pobytowo.
Dość pobieżnie zwiedziłam miasto, zaliczając istotniejsze jego zabytki wymieniane we wszystkich prospektach, takie jak: stare miasto z katedrą Św. Mikołaja, uliczkę Kościelną, przejechałam pod Bramą Targową i pogłaskałam po wybłyszczonym nosie stojącego pod nią Piekarczyka.
Zawitałam do portu przejeżdżając przez most zwodzony wybrukowany drewnianą kostką.
Zaintrygowana formami przestrzennymi wykonanymi z metalowych elementów, momentami wyglądającymi niczym odpady produkcyjne z zakładów Zamech, stwierdziłam, że bez względu na to, jak komu się podobają, stanowią niewątpliwie istotny fragment miejskiego krajobrazu, wyróżniającego to miasto.
Zamiłowanie do górskich klimatów spowodowało, iż następnego dnia wyruszyłam na Wysoczyznę Elbląską, przez tzw. Bażantarnię i górę Chrobrego w kierunku Zalewu Wiślanego. Często podróżuję rowerem po szlakach pieszych, gdyż uważam, że są ciekawsze, choć czasami trudne. Tak też było i tym razem. Trasa okazała się trudna, za to niezwykle urokliwa, kojarząca mi się z rajdami beskidzkimi: głęboko wcięte, strome wąwozy, jary i rozpadliny, w których płyną potoki i strumyki. Bardzo malownicza, której kolorytu dodawało prześwitujące przez bukowe liście słońce, grające blaskiem i cieniem na wąskich momentami dróżkach.
Akordem końcowym była stroma przeprawa wymytym przez wodę przesmykiem wśród wielkich kamieni na dogodną trasę rowerową.
Pomknęłam nią w kierunku Tolkmicka, wcale nie tak bardzo „po płaskim”, wśród zieleni lasów bukowych.
Przy okazji zadumałam się nad „wyższością” teorii determinizmu czy przypadkowości w życiu, gdyż tuż przed wyjazdem skończyłam opisywać swoją podróż do Santiago de Compostela, a tu co i rusz napotykałam na szlak jakubowy oznakowany muszelkami – „compostelkami”. Nie widuje się na nim pielgrzymów, muszelki często są wyblakłe i ich łańcuszek potrafi się niespodziewanie urywać, aby znowu odrodzić się gdzieś dalej. A jednak uparcie biegnie ku zachodowi, ku swojemu przeznaczeniu. Na odcinku od Tolkmicka do Fromborka między drzewami coraz częściej przebłyskują wody Zalewu Wiślanego. O dziwo wcale nie spotykam zbyt wielu rowerzystów ani piechurów, większość zdaje się podróżować na czterech kołach, co wyraźnie daje się odczuć we Fromborku.
Zadbane miasteczko skupione wokół katedry, przed którą przy głównej drodze stoi „monolityczny” pomnik Mikołaja Kopernika.
Spotykam tu jakiegoś Niemca, na rowerze wyładowanym sakwami, które prosi mnie o zrobienie mu zdjęcia na tle pomnika. Uśmiecham się, bo jest niemal tak samo wielki, jak ten Kopernik w tle. Ciekawie zerkam na jego obładowany rower i wszystko staje się jasne. Jest to rower elektryczny, którym zresztą bez problemu wyprzedza mnie w drodze powrotnej, spokojnie mknąc pod górę, podczas gdy ja pracowicie kręcę pedałami. Do Elbląga wracam omijając łukiem wysoczyznę, po dość długim – 80 kilometrowym i co tu dużo mówić męczącym dniu. Czuję go nadal w nogach rano. Postanawiam zatem, że w ramach odpoczynku popłynę niewielkim stateczkiem z poru elbląskiego do Krynicy Morskiej, aby obejrzeć, jak postępują prace przy przekopie Mierzei Wiślanej. Nie przepadam za podróżami statkiem, ale odległość do przebycia w tę i z powrotem jest dla mnie zbyt duża, aby pokonać ją rowerowo. Port w Elblągu nie jest duży i ewidentnie wyczekuje na zakończenie podjętej inwestycji, która powinna wpłynąć na jego rozwój i go udrożnić.
Z Krynicy Morskiej docieram do nowo otwartego mostu nad będącym w toku prac przekopem. Zaskakuje mnie fakt, że długość tego tunelu wodnego od wód otwartego morza, do wód zatoki wcale nie jest tak duża, jak wydawałoby się to z doniesień medialnych. Na oko oceniam, że to zaledwie ok. 2 km., nie mniej, jak sądzę, bardzo istotnych dla tego rejonu.
Dojeżdżam jeszcze dobrą, szeroką trasą rowerową do Stegny, którą podobnie jak ja, w obie strony, ciągnie wielu ciekawskich. Często całymi rodzinami, z maluchami gorliwie pedałującymi na małych rowerkach, albo jadących w przyczepkach ciągnionych przez ojców. W tych przyczepkach można dostrzec buźki maluchów, albo niekiedy mordki psiaków.
No i wreszcie przyszła pora, aby wykonać rundki zapoznawcze po samych Żuławach, które w XVI wieku zostały na swój sposób „skolonizowane” przez holenderskich Mennonitów. Z fachową znajomością rzeczy zmeliorowali i zagospodarowali oni rolniczo teren depresji wiślanej, czyniąc z niej dostatnią i użyteczną krainę. Zmuszeni do opuszczenia tych ziem w latach 40. pozostawili po sobie porządne, zadbane gospodarstwa z charakterystycznym budownictwem domów tzw. podcieniowych, świątynie i cmentarze.
Niestety w trakcie objazdu tych okolic odniosłam wrażenie, że niewiele z tej spuścizny tu pozostało. Życie współczesne, naturalne dążenie do wygody i nowoczesności wyparło stare budownictwo. Domy podcieniowe zostały rozebrane, niektóre tylko, wykupione przez prywatnych właścicieli, odremontowane trwają jako atrakcje turystyczne czy zajazdy.
Najładniejszy z takich domów, o dziwo służący jako normalne siedlisko rodzinne napotkałam na drodze do Fromborka.
Cmentarze często zostały „skompilowane” do pojedynczych obelisków znajdujących się przy kościołach katolickich, a inne zostały ogołocone z użytecznego materiału budowlanego.
Sieć drobnych kanałów pozarastała i jest niewidoczna, choć pomysły przebycia jakiejś drogi na skróty zdecydowanie należy porzucić na rzecz poruszania się wyznaczonymi traktami.
Wybieram się szlakiem Św. Wojciecha wzdłuż rzeki Tiny, a następnie jednym ze szlaków Mennonitów, na którym sporo jest odcinków nowych dróg rowerowych i na którym, jak pokazują tablice informacyjne można napotkać wiele pozostałości z pobytu holenderskich osadników na tym obszarze.
Niestety w praktyce nie wygląda to tak dobrze. Wiele z tych oznakowanych atrakcji jest już zniszczona, albo trudno ich się doszukać.
Najciekawszy z tego wszystkiego wydał mi się metalowy, dawniej zwodzony most w Jeziorze i
niewiele dalej w Markusach mocno już zniszczony budynek zboru Mennonitów.
Ten rejon Żuław jest nastawiony raczej na hodowlę niż uprawę. Dużo jest łąk, na których pasą się krowy, spotyka się wiele ptaków: czapli, żurawi.
Mam szczęście, bo pogoda jest znakomita i niezbyt mocno wieje. Wyobrażam sobie, że przy mocnym wietrze poruszanie się po tym rejonie byłoby znacznie utrudnione. W krajobraz Żuław wpisane są obowiązkowo wiatraki.
Tych starych prawie już nie ma – jeden z nich napotkałam na swoim szlaku we wsi Juszkowo koło miejscowości Wiślina. Za to wiele jest nowoczesnych rozsianych po terenie całych Żuław. Zastanawiający był tylko fakt, że nawet przy wietrznej pogodzie nie wszystkie są w ruchu, nie wszystkie zawsze się kręcą.
Przeniosłam się w rejon Pruszcza Gdańskiego, skąd wyruszyłam kolejnym szlakiem mennonickim na północ w kierunku Gdańska, aby dotrzeć do ujścia Wisły. Ciekawa byłam, jak wygląda nasza główna rzeka kiedy dobiega do swego kresu. Widziałam już jej początki, uznałam, że warto zobaczyć jej końcówkę. Zachodnim brzegiem Wisły, do jej ujścia prowadzi dogodny szlak rowerowy, a także pieszy, którymi można dobrnąć pod koniec w głębokim piachu do wieży widokowej.
Niestety jest ona według mnie nieco za niska i znacznie lepiej widać połączenie rzeki z morzem w trakcie drogi dojściowej.
Przyznam, iż sądziłam, że Wisła u swego ujścia będzie znacznie szersza.
Rejon Żuław Gdańskich jest schludniejszy, więcej jest obsianych i uprawianych pól, jest solidniej zagospodarowany i wyraźnie dostatniejszy.
Dosyć późno dojechałam do Gdańska, w którym z trudem znalazłam drogę wymagającą odszukania mostów nad licznymi kanałami w celu dotarcia na camping na Stogach. Trud ten jednak się opłacał, bo camping był wyśmienicie zorganizowany, z dostępnością prądu, przyzwoitymi łazienkami i co najbardziej zaskakujące, przy sporym zatłoczeniu z ciszą nocną po godzinie 22.
Rankiem, przy pięknej słonecznej pogodzie zwiedzam starówkę Gdańska, gdzie akurat trwa Jarmark Dominikański, gdzie wszystko jest starannie dopieszczone i przygotowane pod wymagania tłumu spragnionych wrażeń turystów, którzy mogą znaleźć tu wszystko zgodnie ze swoimi oczekiwaniami.
Dużą atrakcję stanowi dla wszystkich obserwowanie udostępniania dróg wodnych do przepływu większych jednostek poprzez podnoszenie lub obracanie mostów. Dla takiego szczura lądowego jakim niewątpliwie jestem, to zaskakujące i bardzo ciekawe.
Wykupuję bilet na wielki katamaran na Półwysep Helski, którym w ciągu 2 godzin przemieszczam się na Hel.
Początkowo obserwuję brzegi portowe, ale po minięciu Westerplatte i latarni portowej schodzę pod pokład, gdyż wieje mocny wiatr, który przewiewa mnie na wylot i mocno wyziębia. Z ulgą wysiadam na nabrzeże z pomnikiem Neptuna na Helu i staram się dogrzać na słońcu.
Wzdłuż Helu, wśród sosen ciągnie się bardzo ładna ścieżka rowerowa, która na odcinku do Juraty niczym kręta sinusoida zmusza do nieustannej uwagi, aczkolwiek jej ciągłe: góra – dół nie są zbyt męczące, a raczej bardzo intrygujące.
Mijane po kolei miejscowości Jurata i Jastarnia oblężone są przez wczasowiczów i są typowymi kurortami letniskowymi, następna Kuźnica bardziej przypomina wioskę rybacką.
Mam nadzieję załapać się w niej na jakiś camping. Niestety nic takiego tu nie ma i wszyscy odsyłają mnie do Chałup. Tuż przed Chałupami mijam najwęższy chyba odcinek półwyspu, z którego można by dostrzec zarówno otwarte morze, jak i wody zalewu, gdyby nie zasłaniały ich wał wydmy nadmorskiej i wąski pas drzew nad brzegiem zalewu.
Przy bunkrze z czasów wojny wychodzę jednak na plażę, na biały, drobniutki piasek. O tej porze nie ma na plaży zbyt wielu ludzi.
Docieram do Chałup i jadę główną drogą wzdłuż wysokiego płotu szczelnie oblepionego wielkoformatowymi reklamami w poszukiwaniu znaku campingu. Kilka razy jadę tam i z powrotem i nie potrafię się zorientować, gdzie są te campingi. W końcu pytam, kogoś na ulicy, który uświadamia mnie, że to czego poszukuję jest WŁAŚNIE za tym płotem i tymi reklamami.
Zdesperowana przedostaje się na drugą stronę płotu przez jakąś dziurę i trafiam na błotnisty, podmokły trawiasty plac, wokół którego ciasno, jeden przy drugim, stoją kampery, gdzieniegdzie skulone namioty. Pytam gdzie znajduje się recepcja i dowiaduję się, że muszę jechać jeszcze z pół kilometra i skręcić do głównej bramy, ale i tak dziś już się nie zarejestruję, bo jest po godzinie 19, za to muszę uzyskać kartkę potwierdzającą moje dzisiejsze przybycie.
Porządnie zła na ten cały galimatias dojeżdżam wreszcie w szpalerze ciasno zastawionych kamperów i przyczep do jakiegoś szlabanu, przy którym stoi facet, niczym Stolem (kaszubski olbrzym – odpowiednik trolla).
Pytam go o nocleg, na co burkliwie mi odpowiada: na cztery doby ! Ale ja chcę tylko na jedna noc – mówię. Cztery doby najmniej ! – odpowiada zniecierpliwiony. A gdzie mogę przenocować jedną noc ? W chałupach ! Przecież jestem w Chałupach ! Przecież powiedziałem: w chałupach ! I taka była nasza rozmowa. Wkurzona niesamowicie, bez słowa zawinęłam się stamtąd, w małym sklepiku po drodze kupiłam butelkę wody i pół chleba i najbliższym wejściem udałam się na plażę.
Tam też doczekałam do późnego wieczora, po czym rozłożyłam swoją płachtę biwakową i w śpiworze poszłam spać.
Rano okazało się, że obok pojawiło się parę osób podobnych do mnie, leżących w śpiworach bezpośrednio na piasku, albo w małych rozbitych namiocikach. Całe szczęście nie padało i nadmiernie nie wiało ! Wczesnym rankiem do towarzystwa przybyło kilka osób uprawiających jogę albo jogging. Całkiem spokojnie ugotowałam sobie kawkę, zwinęłam swój skromny majdan i wyruszyłam w dalszą drogę do Władysławowa, z którego czym prędzej, boczkiem, boczkiem zwiałam w „dół mapy” w kierunku Jeziora Żarnowieckiego.
Wystarczyło odjechać ok. 20 km w głąb, aby odetchnąć od nadmorskiej, turystycznej nawałnicy. W Żarnowcu bezskutecznie rozglądam się za noclegiem. Po nocy spędzonej na dziko potrzebuję łazienki i …prądu, żeby uzupełnić baterie w smartfonie i aparacie. Ląduję w miejscowości Lubkowo, w której powinien być camping, ale go tam nie ma. Wszystkie miejsca noclegowe „pod dachem” są pozajmowane. Dopytuję w małym wiejskim sklepiku, w którym młoda dziewczyna – sklepowa proponuje mi nocleg w pokoiku w domu jej ojca, który zasadniczo go nie wynajmuje, ale jeżeli nie mam wygórowanych oczekiwań może go udostępnić. Korzystam z tego z wdzięcznością i ostatecznie zostaję tam na dwa dni. Mój wyjazdowy czas się kończy, a szukanie noclegu zajmuje wiele czasu. Wolę poświęcić go na pokręcenie się wokół jeziora. Z rozkoszą korzystam z ciepłej wody i doładowuję prądowo swój sprzęt medialny. Okolica jeziora jest bardzo ładna. Pofałdowany teren, pełen zieloności, a wody jeziora stanowią wspaniałe pole dla windserferów, którzy korzystają ze sprzyjających wiatrów. Po drugiej stronie jeziora, we wsi Nadole znajduje się przystań, a nad nią nowy, wygodny camping, na których można wynająć instruktorów do nauki windserfingu. Wielu jest tu amatorów tego sportu, ale specjalnego tłoku nie było.
Wiedziona ciekawością, różnymi bocznymi drogami podjechałam do miejsca, gdzie dawno temu trwały prace przy budowie polskiej elektrowni atomowej. Obecnie cały teren jest rozparcelowany, wykupiony przez prywatnych inwestorów, którzy ulokowali tam swoje inwestycje i biznesy. Z publicznych dróg niewiele można tam dostrzec z dawnej infrastruktury.
Za to dokładnie można zobaczyć potężne konstrukcje największej w Polsce elektrowni szczytowo-pompowej w Czymanowie.
Elektrownia wykorzystuje do swojej pracy spiętrzone wody Jeziora Żarnowieckiego, stanowiącego zbiornik dolny oraz magazynowane w zbiorniku górnym utworzonym sztucznie na pobliskim płaskowyżu. Oba zbiorniki połączone są ze sobą potężnymi rurami, którymi transportowana jest woda.
Na krawędzi zbiornika górnego wzniesiono wieżę widokową o ładnej ażurowej konstrukcji. Pętlę rowerową wykonałam całe szczęście we właściwym kierunku, dzięki czemu z płaskowyżu mogłam zjechać stromym, długim zjazdem na poziom Jeziora Żarnowieckiego.
Na jedno w tym rejonie trzeba być na pewno przygotowanym – na przejmujące wiatry, które potrafią przewiać człowieka nie gorzej niż na Żuławach. Odczułam to na własnej skórze i na kondycji własnego gardła. No i trzeba było się zbierać do domu. Zielonym, pieszym szlakiem, poprzez lasy zaczęłam jechać w stronę Wejherowa.
W Piaśnicy Wielkiej, wśród pięknych prześwietlonych słońcem sosen natrafiam na pomniki i miejsca masowych grobów ludzi pomordowanych przez Hitlerowców w latach 1939 – 40. Ze skruchą przyznaję, że nie byłam świadoma, że znajduje się tutaj takie miejsce, odpowiednik podwarszawskich Palmir.
Nie byłam na to przygotowana i gniazda masowych grobów rozlokowane na dużym obszarze lasu, pomnik poświęcony specjalnie małym dzieciom, które tutaj straciły życie razem ze swymi rodzicami robi na mnie dojmujące wrażenie. Jadę dalej, a w głowie kłębią mi się pytania, na które nie ma odpowiedzi, a może bardziej nawet nie chcę ich formułować w swoich myślach. Zamyślona i przygnębiona docieram do Wejherowa.
Chwila bieżąca wymaga sprawdzenia połączeń kolejowych, zakupienia biletów dzięki czemu mogę oderwać się od czarnych myśli. Wakacje to czas kiedy powinna królować tylko radość, beztroska, bez konieczności rozstrzygania poważniejszych dylematów.
I taki to właśnie był czas !