Pewne tatrzańskie dni – Początek roku potrafi być jego końcem.

W latach 1995 – 2000 co roku tradycyjnie w styczniu wyjeżdżaliśmy z Grześkiem i Jankiem na parę dni na Halę Gąsienicową, żeby się powspinać albo, o ile nie pozwalała na to pogoda, po prostu pobyć w górach w swoim towarzystwie.

Mieszkamy zwykle w Betlejemce, w siedzibie Polskiego Związku Alpinizmu bardzo serdecznie przyjmowani przez Bobasa, który nadzoruje ten obiekt. W tym okresie Betlejemka jest z reguły pusta, a mający więcej wolnego czasu Bobas, z typową dla siebie swadą i humorem snuje różne historie, opowiastki i anegdoty. Nie jesteśmy nastawieni jakoś wyjątkowo bojowo, wybierane przez nas drogi nie są trudne, ale w zimowych, różnych warunkach stanowią pewne wyzwanie, a jednocześnie ich pokonanie daje nam sporo satysfakcji i zwykłej przyjemności.

Pewnego razu idę z Grześkiem na Rysę Kordysa na Zawratowej Turni. Jest piękna, śnieżna zima, a dzień jest wyjątkowo mroźny.

 

Wychodzimy jak już robi się jasno. Góry w świetle budzącego się dnia wyglądają wyjątkowo świetliście i ostro. Wydeptanym traktem, ze śniegiem skrzypiącym pod butami w ciszy podchodzimy do Czarnego, a potem do Zmarzłego Stawu.

 

 

W kotlince pod Zawratem przysiadamy na chwilkę, żeby zastanowić się, gdzie mamy rozpocząć naszą wspinaczkę.

Jesteśmy tam teraz kompletnie sami, wokół panuje taka cisza, że możemy sprawdzić trafność powiedzenia: cisza, aż dzwoni w uszach i dociera do nas w pełni ogrom i przepych otaczających gór.

 

Ustalamy kierunek podejścia pod ścianę, a tam Grzesiek wyciąga papierosa i oparty o ścianę, z charakterystycznym dla siebie gestem zaczyna go palić. Dym z papierosa snuje się wąskim pasmem, a jego zapach wcale mi nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie, jest jakiś kojąco – uspakajający, a cała scena jest nieco nostalgiczna i ma w sobie coś z magii rytuału. Kończąc papierosa Grzesiek chce się pochylić do plecaka i nie może, bo okazuje się, że w tym krótkim czasie przymarzł do ściany. Musi teraz oderwać od niej swój polar, który pozostawia tam ślad barwnych włókien. Uśmiecham się, a on kwituje to jednym słowem: zimno!

 

Zaczynamy balet ubierania się w uprzęże, raki, cały wspinaczkowy rynsztunek. Wierzchołki grani wokół Dolinki Koziej zaczynają świecić oślepiającą bielą na tle idealnie jasno błękitnego nieba. Losujemy komu przypadnie prowadzenie pierwszego wyciągu, a potem zgodnym rytmem, wyciąg za wyciągiem zmieniamy się, znacząc w ścianie swój szlak oczyszczonymi ze śniegu skałami, łańcuszkiem śladów na poletkach śnieżnych i rytmicznie powtarzanymi komendami: ściągaj, luz, mam auto, możesz iść.

 

 

Wydawałoby się zwykła rutyna wspinaczkowa, ale w jej harmonii, we wzajemnym zrozumieniu i zaufaniu do siebie jest moc i coś krzepiącego, dającego wiarę i nadzieję w przyszłość.

 

 

(foto zapożyczone)

 

Na wierzchołku wynurzamy się na słońce. Nad doliną unosi się w promieniach bladego słońca świetlisty słup utworzony z drobniutkich zlodowaciałych igiełek wilgoci, który zdaje się niczym kolumna podtrzymywać fioletowiejące już z lekka sklepienie nieba.
Zapatrzeni w to zjawisko, zbieramy linę w kluczki do ręki i po stromym, dobrze zaśnieżonym zboczu schodzimy na Zawrat. Tam dopiero rokulbaczamy się ze sprzętu, zwijamy linę i wyciągamy słodycze.

 

Zaczynamy komentować przebytą drogę. Opodal siedzi jakiś turysta i przygląda nam się kątem oka. W pewnym momencie mówię do Grześka: To na ten rok już koniec! , a on odpowiada mi swoim typowym: Uhmmm !

Facet patrzy na nas zdumionym wzrokiem i mówi: Ale jak to ? Przecież to dopiero początek roku!
Po czym wszyscy serdecznie się śmiejemy. Częstuję gościa czekoladą i zaczynamy schodzić na dół.

 

Autor tekstu: Janka Dąbrowska

Zdjęcia z archiwum J. Dąbrowskiej

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *