Nigdy nie jest łatwo napisać o kimś wspomnienie, tak aby wszystkim od razu przywoływało ono jego obraz.
W przypadku Grażyny Januszewicz – Woźniak czymś co się z Nią wszystkim od razu skojarzy to słowo – witalność.
Była obdarzona niespożytą wprost energią, wiecznie w ruchu, a na Jej głowie tańczyła burza niesfornych włosów, na twarzy gościł zwykle lekko nieśmiały uśmiech.
Jej kondycja i siła były niewyczerpane, której mogli Jej pozazdrościć nawet koledzy.
Była niezwykle otwarta w stosunku do ludzi, a jej szczera chęć służenia im pomocą nierzadko była wręcz przez niektórych nadużywana i wykorzystywana.
Grażyna nigdy niczego nie udawała i nie grała, była na wskroś autentyczna. Tę autentyczność, czasami postrzeganą przez innych jako swego rodzaju ekscentryczność, wielce sobie w Niej ceniłam.
Poznałyśmy się, podczas kiedy ja byłam jeszcze przed maturą, na spotkaniach Akademickiego Klubu Alpinistycznego Politechniki Warszawskiej i Klubu Wysokogórskiego.
Od razu odszukałyśmy w sobie „pokrewne dusze”. Częste wyjazdy na podwarszawskie bunkry czy w skałki podlesickie, na których próbowałyśmy sił na coraz trudniejszych krótkich wspinaczkach wyzwoliły w nas ducha rywalizacji – motywującego do działania i budującego przyjaźń.
Decyzja o podjęciu partnerstwa w prawdziwych górach była więc naturalną koleją rzeczy, dodatkowo podsycana ideą „alpinizmu kobiecego” kreowanego przez dopingujące nas Wandę Rutkiewicz i Halinkę Krüger-Syrokomską. Wydaje mi się, że obie byłyśmy nieco „dziwne”, ale mimo, iż czasami ta „inność” bywała dla nas irytująca, to nie przeszkadzała nam specjalnie, a przeciwnie, sprzyjała podejmowaniu różnych wyzwań, zmieniając je w ciekawe i niezwykle barwne przygody.
To był czas kiedy żyłyśmy pasją do gór, dobrze nam się razem wspinało, rozmawiało i dobrze czułyśmy się w swoim towarzystwie.
Przyznaję, że dość nagła i niespodziewana decyzja Grażyny o kontynentalnej zmianie miejsca zamieszkania zaskoczyła mnie. Zdawałam sobie sprawę, że nasze bezpośrednie kontakty ograniczą się do korespondencyjnych i telefonicznych.
Od czasu do czasu wymieniałyśmy między sobą informacje o tym co dzieje się w naszym dalszym życiu, z jakimi borykamy się problemami i co stanowi jego radość. Kiedy nadszedł czas, że znowu mogłyśmy spotykać się osobiście od razu odszukałyśmy dawną nić porozumienia, której życie nie potargało.
Podczas ostatniego spotkania zauważyłam, że nieco zagubiona Grażyna oddala się, przechodząc jakby w „inny wymiar”. Wyświetlał mi się wtedy obraz skupionej Partnerki w blasku budzącego się mroźnego poranka na popękanym licznymi, groźnymi szczelinami lodowcu pod Lyskamem w Alpach Szwajcarskich czy roześmianej Grażyny na gorących plażach wysp w okolicach Seattle żywiołowo bawiącej się ze swym ukochanym psem Powder. Podziwiałam Jej wyśmienitą zdolność radzenia sobie w kierowaniu samochodem i orientowaniu się na zatłoczonych amerykańskich autostradach, którymi zabierała mnie w sobie tylko znane, ulubione miejsca, którymi pragnęła się ze mną podzielić, a Jej radość i śmiech były takie spontaniczne i zaraźliwe.
Grażyna zawsze żyć będzie w mojej pamięci.
Tak długo bowiem żyjemy dopóki trwa o nas wspomnienie, niczym warkocz ciągniony przez jaśniejącą Kometę spadającą po nieboskłonie.
Janka
Niektóre z naszych przygód opisałam w opowiadaniach:
- „Zimne Apostoły” ( http://jankadabrowska.pl/pewne-tatrzanskie-dni-zimne-apostoly/ )
- „Wspinaczka na Matterhorn zakończona na Przełęczy Św. Bernarda” ( http://jankadabrowska.pl/wspinaczka-na-matterhorn-zakonczona-na-przeleczy-sw-bernarda-1974-r/ )
- „Burza pod Piz Badile” ( http://jankadabrowska.pl/opowiesci-alpejskie-burza-pod-piz-badile/)
Zdjęcie tytułowe: https://www.punt.pl/wezly-zeglarskie/