Ciekawe, że po latach osiągnięcia sportowe z ostrego wspinania, wpisane w wykaz przejść zasuszyły się i tkwią tam niczym rośliny w zielniku, za to żywe pozostały wspomnienia wydarzeń, spotkań z ludźmi, emocji, układające się we „wspaniałe historie do opowiadania”.
Właśnie o takich przygodach chcę opowiedzieć, gdyż dodawały one wspinaczkowym wyjazdom niepowtarzalnego i jedynego w swoim rodzaju kolorytu.
Swoją przygodę z Alpami rozpoczęłam w 1973 r. Wyjeżdżałam tam głównie po to, żeby się wspinać w skale, lodzie i śniegu, żeby zdobywać doświadczenia, które pozwoliłyby mi aspirować do miana alpinisty, a nie tylko taternika.
Kierownikiem mojego pierwszego wyjazdu w Alpy, w ramach obozu zorganizowanego przez Akademicki Klub Alpinistyczny studentów Politechniki Warszawskiej (w 1973 r zostałam studentką PW) był mój brat – Henek. Obóz – bazę założyliśmy w Courmayer we Włoszech na łączce przy niewielkim hoteliku, którego właściciele byli zaprzyjaźnieni z Tadkiem – jednym z uczestników i zgodzili się udostępnić nam to miejsce za niewielką odpłatą na ok. 3 tygodnie. Stamtąd wyruszaliśmy ku wybranym przez nas celom.
Rzecz jasna pierwszym z nich był Mont Blanc. Każde z nas chciało zdobyć najwyższy szczyt Europy i osiągnąć swój rekord wysokości.
Wybieramy się tam we czworo: Henek, Janusz , ja i Grażyna, z którą od jakiegoś czasu regularnie wspinamy się w Tatrach latem i zimą. Nie chcemy jednak wchodzić tam standardową, normalną, stosowaną przez bardzo wielu drogą. Decydujemy się na nietypowy wariant: podejście lodowcem Miage, z którego uciekamy w bok w kierunku grani Rocher du Mt Blanc do Rifuggio Quintino Sella. To bardzo rzadko odwiedzana drewniana chata, zawieszona na skałach grani niczym kukułcze gniazdo, zbudowana w ok.1920 r, przypominająca wczesne, przewodnickie alpejskie czasy, z klimatem, jak z opowieści Lionela Terrey’a.
Nie ma w niej wody, trzeba ją uzyskiwać z topienia śniegu i lodu, a w żelaznym piecyku nie bardzo jest czym palić, bo po prostu nie ma tu drewna. Trafienie tam nie jest takie proste, wymaga kluczenia najpierw w trakcie przekraczania lodowca, a potem w dolnych partiach ściany dopóki nie „złapie” się ostrza bocznej grani. Mamy jednak szczęście do pogody, co ułatwia nam wyszukiwanie drogi. Późnym popołudniem docieramy do biwako i jesteśmy nim absolutnie oczarowani: jakbyśmy przenieśli się w czasie. Wspinając się ostrzem grani nieco poniżej minęliśmy porzucone stare deski. Wszystko wskazuje na to, że pozostały one tam porzucone po jakimś remoncie schronu. Po rozlokowaniu się w chacie, cofamy się do tego miejsca i każde z nas ładuje sobie na grzbiet parę starych desek. Rozszczepiamy je za pomocą naszych czekanów, dzięki czemu możemy nimi napalić w piecyku. Mamy wrażenie jakbyśmy byli jakimiś górskimi traperami odciętymi niedostępnością terenu od reszty świata. Jest tam na tyle bajecznie, a my jesteśmy nieco zmęczeni i powinniśmy złapać trochę aklimatyzacji, że postanawiamy posiedzieć tam jeden dzień. Pogoda dopisuje, więc napawamy się niesamowitymi widokami jakby nie z tej planety i oddajemy się „traperstwu”.
Kolejnego dnia wyruszamy jednak w górę i przychodzi nam „zapłacić” za ten dzień zwłoki, bo pogoda gwałtownie się psuje, zaczynają nachodzić gęste mgły i chmury i zaczyna padać śnieg. Całe szczęście grań jest na tyle wyraźna, że nie mamy problemów ze znalezieniem drogi dopóki nie dochodzimy do zwornika Les Bosses, na którym powinniśmy dołączyć do normalnej trasy wiodącej na szczyt Mt Blanc. A tam dopada nas nieprawdopodobnie silny wiatr, który miecie śniegiem, a wszystkie ślady są dokładnie zawiane i są nie do odnalezienia. Wiatr jest tak mocny, że łączące nas odcinki liny wygięte w łuk wiszą poziomo w powietrzu ściągając nas w bok. Idziemy pochyleni pod kątem prawie 45o do stoku, co nie wymaga nawet podpierania się czekanem. Zdezorientowani staramy się określić kierunek dalszej drogi i….tak naprawdę nie mamy na to żadnego dobrego pomysłu. Wtedy Henek zauważa wystający ze śniegu zlodowaciały żółty kawałek lodu, sterczący niczym kopczyk. Domyślamy się, że to po prostu miejsce, w którym ktoś z wcześniej podchodzących się wysiusiał i ciecz zamarzła tworząc bryłę lodu, która oparła się uporczywemu wiatrowi. Dalej, idziemy już tym tropem: od jednego żółtego kopczyka do kolejnego, błogosławiąc ludzkie potrzeby fizjologiczne.
W pewnym momencie, nieoczekiwanie z mgły przed nami wyłania się prostokątna, pudełkowata, blaszana sylwetka schronu Vallota. Oddychamy z ulgą, że nasza intuicja poruszania się w ślad za żółtymi znacznikami nas nie zawiodła. Wchodzimy po schodkach i okazuje się, że nie możemy dostać się do środka, bo nie możemy otworzyć drzwi, dociskanych wiatrem i przymarzniętych do futryny. Walimy w nie pięściami w nadziei, że ktoś w środku nas usłyszy, ale to nie skutkuje. W końcu Henek zapierając się nogami o futrynę ciągnie z całych sił za klamkę i uchyla drzwi tworząc małą szparkę, w którą wciskam stylisko swojego czekana. Ktoś ze środka usłyszał nasze wysiłki i pomaga nam otworzyć drzwi, dopiero wtedy zdając sobie sprawę z tego, że wiatr skutecznie tłumi wszelkie odgłosy z zewnątrz. Od tego momentu zabezpieczono jakoś szczelinkę umożliwiająca komunikację z tymi co na zewnątrz potrzebują pomocy. A takich jest w miarę upływu czasu coraz więcej. Vallot przeznaczony jest dla ok. 12 osób, a pod wieczór każdy centymetr powierzchni jest przez kogoś wykorzystany. Wszyscy układają się do snu na tyle na ile to tylko możliwe, jest niemiłosiernie duszno i nikt nawet nie myśli o konieczności wychodzenia za potrzebą. O spaniu można zapomnieć, ale i tak nikt nie narzeka, bo wszyscy zdajemy sobie sprawę, że to jest dla nas ratunek! Z niepokojem myślimy, jak jutro będziemy stąd wracać. Ok. 2 w nocy ktoś jednak nie wytrzymał i musiał wyjść na zewnątrz, po czym wraca i rzuca elektryzującą wszystkich wiadomość : na zewnątrz jest idealnie cicho, a nad głową rozgwieżdżone ciemnogranatowe niebo. Raptem wszystkim się śpieszy, pakujemy do plecaków tylko najpotrzebniejsze rzeczy, resztę sprzętu deponując w zawiniętej płachcie biwakowej pod pryczą i ustawiamy się w rządku podchodzących na szczyt. Łańcuszek światełek czołówek jest długi i wygląda jak wijąca się girlanda rozpięta na zboczu i wzdłuż grani. Kiedy na horyzoncie pojawia się różowa poświata, lampki stopniowo znikają zastąpione różnokolorowymi kropkami podchodzących.
W pewnym momencie napotykamy cztery osoby zmierzające w odwrotnym niż wszyscy kierunku – one schodzą i wyraźnie widać, że coś z nimi jest grubo nie w porządku. Dwóch facetów prowadzi między sobą trzeciego, poruszającego się niczym zombi, a czwarty ich ubezpiecza. Domyślamy się, że to ci, którzy nie mieli tyle szczęścia co my i nie dotarli do Vallota na czas. Później dowiemy się, że załamanie pogody zaskoczyło ich na bardzo trudnej drodze tzw. Poir – „drodze przez gruszkę”.
Ustępujemy im miejsca i każdy z nas pogrąża się w swoich myślach. Na szczycie jesteśmy o świcie. Czuję się dziwnie. W głowie kołacze mi się myśl, że w zimie tego roku nawet nie przypuszczałam leżąc po wypadku w zakopiańskim szpitalu, że będzie mi dane tak szybko stanąć na dachu Europy! Spoglądam w bezkresną dal i niebo przepełniona bezbrzeżną wdzięcznością.
Ze szczytu trzeba wynosić się prędko, następni czekają na swoją kolej. Schodzimy do Vallota, z którego musimy zabrać pozostawiony tam sprzęt. Jest w nim pusto – o tyle o ile. Spotkana wcześniej czwórka ostro działa, udzielając pomocy najbardziej poszkodowanemu. Jesteśmy świadkiem, jak koledzy podgrzewają mu buty maszynką butanową, żeby je odmrozić na tyle, żeby dały się zdjąć z nóg. Po niewczasie im się to udaje i zdejmują koledze skarpety. Jego nogi wyglądają jak dwie białe bryły lodu. Nie chcąc się tylko gapić pytamy czy możemy w czymś pomóc. Okazuje się, że helikopter ratunkowy będzie już powiadomiony i nic tu po nas.
Ponownie głęboko zamyśleni zaczynamy schodzić przez Dome du Goutier, lodowiec Dome, Rifuggio Gonella docierając na naszą bezpieczną, zieloną łączkę obozową.
Autor tekstu: Janina Dąbrowska
Zdjęcia zapożyczone