Ognie Świętego Elma

Niektóre zdarzenia zapisują się w naszej pamięci, jak pojedyncze kadry wycięte z całego ciągu wydarzeń tworzących większą historię. Jak ujęte przez filmowca w ramkę z dłoni.

Wyprawa na Weisshorn (4506 m n.p.m.), którą odbyłyśmy z Grażyną w 1974 roku podczas naszego pierwszego pobytu w Alpach Szwajcarskich do takich z pewnością należała.

Wspinając się na góry znajdujące się w głównej grani Alp nie sposób było nie zwrócić uwagi na dwa potężne szczyty, niczym strażnicy strzegący bram doliny, której wezgłowie stanowi Matterhorn: od zachodu – Weisshorn, od wschodu – Dom.

Szczególną naszą uwagę przyciągał ten pierwszy – szczyt w postaci regularnej piramidy z trzema graniami, północną, południową i wschodnią, przez wielu uważany za jeden z najpiękniejszych szczytów alpejskich.

Nie bez znaczenia był fakt, że droga, którą wybrałyśmy za nasz cel wiodąca przez lodowiec Schaligletcher do biwaka Salijoch, a stamtąd południową granią na wierzchołek, rozpoczynała się w miejscowości Randa, znajdującej się zaledwie 3 km od naszego obozowiska w Zermatt.

Gdy tylko pogoda się ustabilizowała spakowałyśmy swoje horoleski (1) i ścieżką biegnącą wzdłuż szosy doszłyśmy do Randy.

Tam zaczęłyśmy się wznosić poprzez las niezbyt wydeptanym traktem, który robił się stopniowo coraz bardziej mizerny. Wkrótce las zupełnie zatracił się w płatach śniegu, a przed nami rozpościerała się już tylko biało – czarna kraina śniegu, skał i lodu. Zaczęłyśmy przecierać szlak i po pewnym czasie, pomne swoich przeżyć na lodowcu pod szczytem Lyskamm, związałyśmy się liną i starałyśmy się zachowywać stosowny dystans między nami.

W czasie działalności pod Monte Rosą (2) postanowiłyśmy skrócić sobie drogę dojściową pod wybrany cel, trawersując lodowiec w poprzek. Wyruszyłyśmy po ciemku, przy świetle czołówek, wyszukując przejścia między szczelinami uśpionego lodowca. O brzasku, kiedy temperatura spada do najniższej, lodowiec obudził się wydając przerażające dźwięki: trzeszczenia, stękania i odgłosy pękania. Uwięzione pomiędzy dwoma głębokimi lodowymi szczelinami siłą woli starałyśmy się opanować atak paniki. Związane liną rozsunęłyśmy się na pełną jej długość, wbiłyśmy czekany po głownię i trwałyśmy w oczekiwaniu, licząc na to, że jak pod jedną z nas rozewrze się szczelina, to być może nie obejmie drugiej z nas.

Nigdy wcześniej i nigdy potem nie czułam się tak kompletnie bezradna i bezsilna w poczuciu oczekiwania, z duszą na ramieniu, na to co może się wydarzyć. Wraz z brzaskiem grzecznie wróciłyśmy po swoich śladach przez widoczną w świetle dnia krainę lodowych rozpadlin i kształtów, do naszego obozu. Następnego dnia pokornie obniżyłyśmy się do wytrasowanej ścieżki wiodącej przez lodowiec.

Prawdopodobna trasa naszego przejścia przez lodowiec (1)

Teraz idziemy przez zupełnie zdaje się dziewiczy lodowiec, samodzielnie wyznaczając trasę, nie mogąc wyjść ze zdumienia, że w ludnych Alpach, napotkałyśmy tak dziki ich obszar. Czujemy się, jak mrówki w mikrokosmosie wielkich, groźnie piętrzących się wokół gór, nieco skonfundowane i speszone. Tym razem nie jesteśmy przestraszone, choć zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy tu zdane tylko na siebie.

Pogoda jest fantastyczna. Na  niebie, którego niebieskość wpada momentami w granat wydaje nam się, że dostrzegamy pobłyskujące gwiazdy, a śnieg przed nami jest nieskazitelnie biały.

Widoczność jest wyśmienita, dzięki czemu nasz cel – głęboko wciętą przełęcz, widzimy przed sobą jak na dłoni. Wybierając tę drogę przeczytałyśmy w przewodniku enigmatyczny opis drogi: dostępna tylko latem, przy dobrych warunkach śniegowych.

Pierwszy warunek spełniamy z pewnością, co do drugiego – nie mamy bladego pojęcia. Ważne, że idzie nam się dobrze, choć niezbyt szybko zbliżamy się do przełęczy. Musimy nieco kluczyć i kombinować w wyszukiwaniu drogi, ale lodowiec nie stwarza poważniejszych problemów. Jedynie z biegiem dnia, wraz ze stałą operacją słoneczną, robi się coraz bardziej grząski i wilgotny. Na ”odkrywaniu tej nieznanej” krainy mija nam cały dzień.

Biwako Salijoch jest niewielkim, blaszanym pudełkiem, niezbyt urokliwym, z podstawowym wyposażeniem pozwalającym na przetrwanie nocy. Znowu jesteśmy zaskoczone! Nikogo tu nie ma!

Rankiem, już w blasku słońca wyruszamy na Schaligrat – południową grań.

 

Trawers Weisshorn’a (2)

Pakując się, na pamiątkę dokonuję podmiany przyzwoitej stalowej łyżki, na socjalistyczną, aluminiową. Śmiejemy się, że nasi następcy będą zachodzić pewnie w głowę, skąd tutaj znalazł się taki „muzealny” obiekt?

Grań jest oczyszczona przez słońce ze śniegu i lodu, więc wspinamy się bez raków. Nie jest bardzo trudna. Jedynie uskoki dają radość klasycznej, pięknej, finezyjnej wspinaczki dające poczucie poruszania się w trzech stopniach swobody. Na tle nieba, w niezwykłej ekspozycji wyglądamy jakbyśmy dublowały Lionela Terrey’a w filmie „Gwiazdy w południe”.

Po ok. 5 godzinach siadamy na szczycie i z tej perspektywy z satysfakcją spoglądamy na celebrycki, a przecież niższy Matterhorn, któremu „przytarłyśmy nosa”.

Czeka nas jednak jeszcze bardzo długie zejście, wcale nie dużo łatwiejszą, granią wschodnią.

Po tej stronie skała jest miejscami zaśnieżona i oblodzona. Zakładamy raki i mozolnie zaczynamy poruszać się w mikstowym terenie.

Godziny umykają, a dzień zmienia swą barwę na pomarańczową, stopniowo wpadając w fiolet. W ciemnej już dolinie rozbłyskują girlandy światełek, jak rozwieszone na choince.

My korzystamy jeszcze z poblasku wyżyn, ale coraz częściej dostrzegamy iskierki wypryskujące spod naszych raków, czemu towarzyszy lekka woń siarki.

W pewnym momencie na otaczających nas skałach zapalają się dziesiątki drobnych chybotliwych ogników, niczym płomyczki niewidzialnych świec.

Jesteśmy tym zahipnotyzowane! Dopiero po chwili uświadamiamy sobie, że to z pewnością ognie św. Elma (3).

Naelektryzowane powietrze nie wróży dobrze, ale nic nie wskazuje, aby pogoda miała się zmienić. Nad nami góruje rozgwieżdżone niebo, jest bezwietrznie i niesamowicie cicho. Nie pozostaje nam jednak już nic innego, jak wyciągnąć czołówki, których plamy światła zamykają nas natychmiast w ich kręgu.

Kiedy docieramy do zupełnie wygodnej już ścieżki, wiedząc że i tak nie mamy pieniędzy na opłacenie noclegu w bliskim już zapewne schronisku Weisshornhütte, rozkładamy wprost na zakurzonej ziemi nasze śpiwory i spokojnie zasypiamy. Nie reagujemy nawet kiedy o bladym świcie mijają nas poruszające się uporządkowanym rządkiem światełka czołówek podchodzących ludzi.

W schronisku budzimy ciekawość, do czego jesteśmy już przyzwyczajone i nie zastanawiamy się specjalnie nad tym co jest tego powodem. Dopiero teraz, na tarasie schroniska gotujemy sobie coś do picia i jedzenia.

Wydaje nam się jakbyśmy usłyszały filmowy klaps kończący scenę kadru z filmu, w którym grałyśmy główne role!

 *****

Autor tekstu: Janka Dąbrowska

 

(1) – horoleska – ze słowackiego, nazwa plecaka szturmowego powszechnie używana wśród wspinaczy lat 70.

(2) – opowiadania: „Mój zapracowany Anioł Stróż” (http://jankadabrowska.pl/moj-zapracowany-aniol-stroz/ ;  „„Pogorzeliskowe” biwakowanie pod Monte Rosą” (http://jankadabrowska.pl/pogorzeliskowe-biwakowanie-pod-monte-rosa/)

(3) – ognie św. Elma –  zjawisko akustyczno-optyczne w postaci małych, cichych, ciągłych wyładowań elektrycznych

Zdjęcia:

(1) – https://www.sac-cas.ch/de/huetten-und-touren/sac-tourenportal/schalijochbiwak-sac-2147000238/hochtouren/von-osten-randa-oder-weisshornhuette-ueber-den-schaligletscher-3972/

(2), zdjęcie tytułowe – https://www.camptocamp.org/routes/57985/fr/weisshorn-schaligrat-arete-sw-#swipe-gallery

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *