Tym razem moja podróżnicza natura zawiodła mnie na daleką północ Polski – do Augustowa, za sprawą zaproszenia w charakterze gościa na prelekcję filmu o Wandzie Rutkiewicz pt. „Ostatnia wyprawa” zrealizowany przez Elizę Kubarską.
Ten fabularyzowany dokument miałam okazję oglądać już na „Łojantach” – spotkaniu wspinaczy lat 70. w Morskim Oku. W środowisku ludzi dobrze znających Wandę i realia gór, w szczególności tych najwyższych, został on przyjęty milczeniem nacechowanym głęboką zadumą.
Wkrótce po powrocie odebrałam telefon od p. Bartosza, który zapytał mnie czy nie przyjęłabym zaproszenia na rozmowę po filmie, połączoną z szerszym kontaktem z publicznością. Propozycja ta zaskoczyła mnie niezmiernie i w pierwszym odruchu odmówiłam, prosząc o czas na jej rozważenie.
Nie byłam pewna czy mam prawo wypowiadać się na temat Wandy. Znałam ją bowiem z wczesnych lat, przed początkiem jej kariery wiodącej ku sławie i górskiej wielkości.
Spotykałyśmy się na spotkaniach Klubu Wysokogórskiego Warszawa odbywających się na Starym Mieście na ulicy Jezuickiej, w skałkach, uczestniczyłam w klubowych obozach wspinaczkowych, których była ona kierownikiem, a jeden letni sezon spędziłyśmy namiot przy namiocie na taborisku w Morskim Oku. Mimo istotnej różnicy wieku lubiłyśmy się. Wanda zapisała się w mojej pamięci jako ciepła i przyjazna osoba, służąca radą w wyborze sprzętu i dróg wspinaczkowych, życzliwie uprzedzająca o trudnościach, jakie można na nich spotkać. I taki obraz o niej zachowałam, mimo pojawiających się później różnych opinii krążących w taternickim środowisku.
Biorąc pod uwagę, że według mnie film przedstawił Wandę w mrocznym, katastroficznym świetle, prawie jak swego rodzaju femme fatale, osobę głęboko nieszczęśliwą, mającą problemy ze swoją psyche, uznałam, że może opowieść o tym jaką była na początku swej drogi będzie czymś co uzupełni „prawdziwą historię Wandy” (czyżby?), jak reklamowany jest film.
Podjęłam wyzwanie i pojechałam do Augustowa.
Bywałam tam niejednokrotnie i z perspektywy lat z przyjemnością stwierdziłam, jakim korzystnym przeobrażeniom uległo miasto. Zadbane i czyste, w którym współczesność harmonijnie współgra ze starą tkanką, z sensownie przemyślaną infrastrukturą turystyczną.
Jedynie na stacji kolejowej czas zatrzymał się w niewyremontowanym, zabytkowym budynku dworcowym, tkwiącym od wieków w niezmienionej formie obok nowych, porządnych peronów.
Mimo, iż było zimno i padał deszcz ze śniegiem nie odmówiłam sobie wycieczki wokół Jeziora Sajno, zapuszczając się do przedsionka Puszczy Augustowskiej.
Przeszłam nad opustoszałym Kanałem Augustowskim, obserwując, jak rojne latem miasto szykuje się do zimowego snu, w oczekiwaniu na kolejny sezon.
Zadziwiająco wiele było wokół jeszcze jesiennych żółci, w porównaniu do mazowieckich ogołoconych już z liści drzew i surowości brązowych, zaoranych pól.
Jezioro zasnute było szarością deszczu i mgieł.
Wieczorem zjawiłam się w kinie Iskra z pewną tremą obserwując licznie zbierającą się publiczność. Ponownie obejrzałam, tym razem na dużym ekranie film o Wandzie. Zgrabnie, profesjonalnie zrealizowany, z dużym nakładem sił, wymagający wielu podróży i kontaktów z alpinistycznymi sławami.
Z zadowoleniem przyjęłam fakt, że prowadzący zadawał mi pytania nie tyle dotyczące samej postaci Wandy, co mające na celu wyjaśnienie i przybliżenie charakteru i aspektów działalności wspinaczkowej, alpinistycznej i himalajskiej typowej dla lat 70.i 80.
Starałam się w możliwie wyważony sposób przedstawić blaski i powab takiej aktywności, uzmysławiając potencjalne niebezpieczeństwa związane z wyborem drogi życiowej jedynie na niej opartej.
Rozmowa wkrótce stała się mniej sztywna, ośmielając publiczność do zadawania bezpośrednich pytań. Nie zabrakło wśród nich dość prowokacyjnego pytania: „Alpinizm/himalaizm to heroizm czy głupota?” Mam nadzieję, że także z nim sobie poradziłam. Mam też wrażenie, że ujęłam nieco z nachalnej „ezoteryki” i nadmiernej dramaturgii, którą według mnie Wanda w tym filmie została obarczona.
Następny dzień nagrodził mnie słoneczkiem prześwitującym przez korony puszczańskich drzew.
Z ulgą i wdzięcznością przyjęłam możliwość skupienia myśli tylko na obserwowaniu lasu, gdzie w górze słychać było postukiwania dzięciołów, a dołem zalegała wilgotna cisza, na wyborze drogi po mokrych kożuchach mchów, przez sitowie i zaroszone trawy na mokradłach, piaszczystymi drogami przez młodniaki porastające wyrąbiska, na poszukiwaniu drogi, aby w tych dorodnych wielkich lasach się nie zatracić i nie zgubić.
Jednym słowem liczyło się tylko „tu i teraz” i tego mi trzeba było!
A Warszawa przywitała mnie wielką lampą księżyca górującą na ciemnym niebie ponad barwnymi plamami miejskiego świata.
Autor tekstu i zdjęć: Janka Dąbrowska
Zdjęcie tytułowe: Wikipedia