Nowa Zelandia, to państwo wyspiarskie obejmujące wyspy: południową i północną, obie o bardzo zróżnicowanej powierzchni. Nas interesowała przede wszystkim wyspa północna, gdyż to na niej istnieje szereg pasm górskich ciągnących się równolegle do równin u wybrzeży. W centralnej części wyspy znajdują się 3 czynne wulkany, a także liczne gejzery i wiele gorących źródeł.
Myślę, że nie ma sensu opisywać krok po kroku naszej trasy. Ograniczę się do wydarzeń, które najbardziej utkwiły mi w pamięci, bądź stanowiły istotny element naszej przygody. Na pewno należy zaliczyć do nich wejście na wulkany w parku narodowym Tangoriro.
Trasa ta opisywana jest w przewodnikach, jako najpiękniejszy na świecie jednodniowy trekking. Być może to prawda dla tych, którzy gustują w wulkanicznych krajobrazach. Ci, którzy cenią sobie zieleń, świeżość powietrza, biel śniegu i czystość form skalnych, nie zgodzą się z taką opinią.
Niewątpliwie jest to jednak długa, 12 – 18 godzinna trasa w niezwykłej surowej scenerii wulkanicznych, lawowych skał o kolorach: grafitu, żółci, brązu, czerwieni i wśród szmaragdowo-seledynowych jeziorek, po morenach, grzbietach, płaskowyżach i stokach o gorącym, dymiącym często siarkową parą podłożu.
Trasa jest bardzo starannie i dobrze przygotowana pod kątem wzmożonego ruchu turystycznego, wyłożona plastikowymi, ażurowymi panelami lub uzbrojona w drewniane pomosty, chroniące porostowo-mchowe rośliny przed zadeptaniem.
Krajobraz jest chwilami zupełnie księżycowy.
Startujemy w ten dzień jeszcze po ciemku, zgodnie ze sprytnym planem Leszka podzieleni na dwie grupy, rozpoczynające wędrówkę z dwóch przeciwnych końców trasy. W jej połowie, przekażemy sobie kluczyki do samochodów, co ułatwi nam znakomicie powrót do hotelu. Grupa warszawska zaczyna od tej strony, gdzie szlak od razu mocniej wspina się do góry. Jest wyśmienita pogoda i fantastyczne dalekie widoki. W ogóle mamy niesamowity fart do pogody! Zwykle w NZ na wyspie północnej, podobnie jak w Anglii, przez większość roku jest raczej pochmurno, deszczowo i mgliście, chociaż raczej ciepło. Nam prawie przez cały czas pobytu towarzyszy słońce, jest ciepło, ale nie upalnie. Ruszamy w drogę każdy swoim, dogodnym dla siebie tempem. Idzie mi się wyśmienicie! Lekko i z prawdziwą przyjemnością. Wulkan Tongariro nie jest wysoki (ok.1968 m npm), więc nie ma mowy o kłopotach z oddychaniem jak w górach wysokich, co potrafi zepsuć radość z pokonywania dystansu. Jest pięknie!
Szybko dochodzę do pierwszego schroniska i czekam na pozostałych. Po pewnym czasie ruszamy dalej, ale orientuję się, że jeżeli dostosuję się do tempa pozostałych, to nie mam szans, żeby wejść na oba wulkany: Tongariro i Ngauruhoe (2287 m npm) położone blisko siebie.
Ustalam z Leszkiem, że pójdę przodem i pytam czy będą mogli poczekać na mnie na parkingu w wylotu doliny. Po jego akceptacji, nie oglądając się już za siebie, spokojnie idę dalej, robiąc zdjęcia i zapisując na swoim „twardym dysku” umysłu obrazy i wrażenia.
Wkrótce dochodzę na przełęcz, z której odchodzi trakt na szczyt Tongariro. Spotykam tu osoby z drugiej części grupy, podążającej z przeciwka, a kilka z nich doganiam praktycznie na szczycie. Bardzo jesteśmy zadowoleni i w świetnych humorach, co prawda zachmurzyło się nieco, ale raczej niegroźnie, a nawet zbawczo, dzięki temu łatwiej nam się idzie.
Wracam na przełęcz i przechodzę na drugą stronę grani.
Przede mną roztacza się rozległy krajobraz, z górującym w nim regularnym stożkiem wulkanu Ngauruhoe, niczym Fudżijama, z którego unosi się leciutka smużka dymu. Wejście na niego jest nieoznakowane i obliczone na ok. 3 godziny. Postanawiam, że spróbuję wdrapać się na niego i zdążyć przed dotarciem reszty naszej grupy na parking. Leszek nie był zachwycony moim pomysłem, ale ja mam świadomość, że przecież już nigdy pewnie tu nie będę! Wulkan Ngauruhoe i poniżej rozciągająca się dolina stanowiły naturalną scenografię do filmu „Władca Pierścieni” wg Tolkiena.
To tędy Frodo przedzierał się przez mroczny Mordor do Góry Przeznaczenia, żeby wrzucić do Szczelin Zagłady pierścień władzy. Chcę do nich zajrzeć!
Zbiegam na księżycowe plato i szukam drogi wejścia na wulkan. Podchodzę po stożku w miałkim gruncie pokrytym drobnym pumeksowym szuterkiem. Zupełnie jakbym brodziła w popkornie. Nie ma się od czego dobrze odbić i wolno mi to idzie. Jakiś schodzący z góry chłopak mówi mi, że idę drogą zejściową i powinnam kierować się bardziej na prawo.
Trawersuję do wypatrzonego przez siebie żeberka utworzonego z bardziej stabilnej szlaki wulkanicznej – czerwono-czarnej niczym z piekła rodem. To był dobry pomysł, bo jak tylko znalazłam coś twardego pod nogami, od czego można się odbić, to dość szybko dochodzę na krawędź krateru.
Niestety chmury i mgły, niezbyt gęste, utrudniają ocenę sytuacji, który z punktów na koronie krateru jest najwyższy. Sam krater ma ok. 800 m średnicy i typowo pierścieniową budowę uskoków. Idę wzdłuż krawędzi i napotykam sterczącą we mgle sztycę pochodni oprawionej w jakiejś skałce. Uznaję, że to jest to czego szukałam, bo w przeciwnym razie komu chciałoby się tu oprawiać coś takiego?
Przyklepuję miejsce, robię zdjęcia i schodzę w kierunku, z którego jak mi się wydaje przyszłam. Misiek – moja wyjazdowa maskotka, mruczy do mnie żeby trochę odpocząć, ale mówię mu, że należy stąd czym prędzej uciekać, bo jak ten czynny bądź co bądź wulkan akurat wybuchnie, to nawet mokra szmatka z nas nie zostanie! Zjeżdżam na butach w „popkornie”, skracając sobie drogę do księżycowego plato i szybko podążam w dół doliny.
Jest wyjątkowo cicho, spokojnie i już bezludnie. Bajkowo! Dochodzę do parkingu, gdzie czeka na mnie od pół godziny tylko Andrzej. Samochodu brak!
Próbujemy wysłać smsa, ale brak tu zasięgu telefonii. Całe szczęście, przy jednym z parkujących samochodów pojawia się jakaś starsza para, która zgadza się podrzucić nas autostopem do głównej drogi, a później okazuje się, że mimo, iż muszą nieco nadłożyć drogi nawet dalej – do naszego hotelu. Całe szczęście, że Andrzej na mnie zaczekał, bo ja nawet nie miałam namiarów na nasz hotel i miałabym spore kłopoty z określeniem jego położenia. Reszta uczestników dopytuje mnie o efekty mojego samotnego wejścia i jest zaskoczona, że jednak mi się udało. Ja jestem po prostu zadowolona, że nie odpuściłam i autentycznie uradowana utrwalonym widokiem filmowej doliny o zmierzchu.
Następnego dnia wybraliśmy się na najwyższy wulkan NZ – Mt. Ruapehu (2797 m npm). Podjeżdżamy kawałek wyciągiem krzesełkowym i dalej Leszek prowadzi nas nie trasą turystyczną, a niekonwencjonalną drogą wiodącą wzdłuż żebra i po twardych piargach.
Przyznam szczerze, że ja swoich klientów, o takich umiejętnościach, jakimi dysponują niektórzy, nie poprowadziłabym tędy. Jednak on tu jest kierownikiem i to on odpowiada za wybór trasy. Co prawda cała grupa jest bardzo wyrobiona turystycznie, szybko i karnie się organizuje, nie ma spóźnialskich i ociągających się. Sprawnie potrafimy się przemieszczać i nawet jeżeli się gubimy, to spokojnie realizujemy program i w odpowiednim czasie i miejscu się odnajdujemy.
Po osiągnięciu docelowej przełęczy, trawersujemy do klasycznej ścieżki turystycznej i osiągamy punkt, gdzie stoi sezonowe, głównie nastawione na zimę, drewniane biwako.
Rozciąga się stąd niesamowity widok na krater wulkanu wypełniony jeziorem o mlecznej od wydzielającej się w nim pary , jasno-niebieskiej wodzie z żółtymi gdzieniegdzie wykwitami siarki.
Do jeziorka spada mocno popękany, zwalisty, brudno szary lodowczyk. Szare, pokryte popiołem brzegi krateru, widać, że o często zmieniających się formach, w kilku miejscach dymią białą parą.
Całe otoczenie sugeruje jego dynamikę i zmienność. Nic tu nie jest stabilne, chyba tylko ta drewniana chatka, która też jest zakurzona i mało zachęcająca do dłuższego w niej pozostania.
Razem z Leszkiem i Andrzejem podchodzę jeszcze na kolejny zrąb krateru, podczas gdy reszta grupy zaczyna wracać drogą turystyczną.
Panowie decydują się wracać lodowcem opadającym w dół doliny, ja wracam do chatki i podążam śladem reszty grupy.
Ta droga wcale nie jest dużo łatwiejsza od tej, która tu dotarliśmy, a nawet wydaje mi się ciekawsza i ładniejsza. Prowadzi często dużymi połaciami czerwonych, wygładzonych płyt z piaskowca, o dobrej przyczepności. Ścieżka często się w nich zatraca i trzeba dobrze kombinować, żeby jej się doszukać. Po pewnym czasie doganiam zbolałą i zmartwioną Zosię i Jurka. Okazuje się, że Zosia poślizgnęła się gdzieś na jednej z płyt, na której leżał piasek czy kamyki i upadając uszkodziła sobie poważnie rękę. Opatrzył ją Henio, który w plecaku miał apteczkę goprowca. Jak się okazało dość skomplikowanie złamała ją w nadgarstku, co wymagało później poważnej interwencji lekarskiej – operacji w szpitalu i do końca wyjazdu Zosia kursowała już z ręką w gipsie. Wykazała wiele hartu ducha, a pomoc Małgosi była nieoceniona!
Na dolnej stacji wyciągu czekamy na Leszka i Andrzeja, którzy mocno się spóźniają. Przyznam, że się o nich denerwuję, bo ze swego doświadczenia wiem, że chodzenie na „skróty” przez lodowiec bywa niebezpieczne. Całe szczęście w końcu się zjawiają, zadowoleni, że poszli niestandardowo.
Nowa Zelandia, a szczególnie wyspa północna to kraj mocno wulkaniczny, oczywiście więc zwiedzamy też inne obszary, gdzie ziemia po prostu pod stopami się gotuje, m. in.
obszary geotermalne w Rotoura z licznymi gejzerami, błotnymi fumarolami i parującymi jeziorami.
Zatrzymujemy się przy wodospadzie Hooka, a także spływaliśmy oponami w jaskiniach w Wajtomo.
Sławne nieloty kiwi, które „zimą jeżdżą tu na nartach” najlepiej zobaczyć jest w ogrodach przyrodniczych takich jak np. w Otorohanga.
Przyznaję, że ja będąc nieco ograniczona finansowo musiałam z niektórych atrakcji rezygnować, ale zawsze wtedy znajdowałam sobie jakąś alternatywę i nie narzekałam na brak zastępczych ciekawych aktywności.
Autor tekstu i zdjęć: Janka Dąbrowska
Ciagle jestem pod wrażeniem. Niezmiennie od wielu lat 😘🥰
Cieszę się, że moje opowiadania o dawnych wyprawach są na tyle ciekawe, że są czytane! :)))