Nepal 1978

W ramach kontynuacji robienia skanów slajdów ze swoich wyjazdów i wypraw, po raz kolejny wzięłam do ręki pudełka ze zdjęciami z wyprawy do Nepalu w 1978 roku. Po raz kolejny, bo już się do tego zadania przymierzałam, ale za każdym razem nachodziła mnie obawa czy sprostam zadaniu opisania tej wyprawy, które wydaje mi się tak trudne, jak trudna i skomplikowana była sama wyprawa.

Od samego początku była ona naznaczona pechem przywianym wiatrem dziejowym, z którego skutkami musieliśmy się zmagać właściwie do jej zakończenia. W czasach kiedy każde przedsięwzięcie „musi być skazane na sukces”, taki aby można się było nim pochwalić w mediach społecznościowych i wyzwolić okrzyki „wow”, tę przygodę należałoby uznać za fiasko, przynajmniej w sferze działalności stricte górskiej.

Wyprawa pomyślana była jako względnie lekki wyjazd 6 osób, z możliwie niewielką ilością bagażu w Himalaje Garhwalu pod Nanda Devi. Korespondencyjnie mieliśmy dograne pozwolenie na działalność w tamtym rejonie, które jednak trzeba było opłacić i odebrać w Delhi. Planowaliśmy wykorzystać sprawdzoną w 1976 roku w wyprawie w afgański Hindukusz drogę dojazdu, czyli pociągami radzieckimi do Termezu, przerzut przez Amu Darię i dojazd wynajętym samochodem do Kabulu, skąd samolotem przelot do Delhi.

Ostatecznie, z powodu kłopotów w uzyskaniu paszportu Tomek nie mógł wyruszyć 29 lipca w podróż razem z resztą ekipy. Zabraliśmy ze sobą jednak jego sprzęt z nadzieją, że ostatecznie uda mu się wywalczyć dokument i dołączy do nas w Kabulu. Jak zwykle wyprawa wymagała wiele pracy przy gromadzeniu funduszy, sprzętu i zaopatrzenia, ale tu też przydały się nasze wcześniej zdobyte doświadczenia. Ewidentnie brakowało nam perfekcyjnego logistyka – Krzyśka, co w znaczący sposób odbiło się na całokształcie wyjazdu, a konkretnie na jego zaopatrzeniu w jedzenie.

Spakowaliśmy się w 5-7 wielkich, specjalnie na tę okoliczność uszytych z grubego brezentu worów.

Operacja tym bagażem wymusiła na nas dopracowanie specjalnej „procedury”, którą bardzo szybko zaczęliśmy nazywać „zakotwiczaniem się”. Każdy z worów – kotwic ważył niemało, bo ok.30 kg, a może i więcej ?

 

Przerzucanie ich np. z peronów do pociągu, autobusu, samochodu odbywało się w następują- cym porządku. Ja siadałam na nich pilnując pozostających na miejscu i naszego osobistego bagażu – nosiłek, a 4 chłopaków brało 2 wory i przenosiło je w nowe miejsce docelowe, po czym jeden z nich zostawał przy nich w roli cerbera. Reszta wracała, po czym ja z 2 chłopaków braliśmy kolejny wór i co się dało z bagażu osobistego i przenosiliśmy go do pozostałych już dostarczonych i procedura powtarzała się w odwrotnej kolejności, dopóki cały bagaż nie został przemieszczony. Metodę tę dopracowaliśmy w trakcie podróży do perfekcji i później wykonywaliśmy ją zupełnie bez słów. Całe szczęście ilość przerzucanego bagażu z biegiem czasu malała, bo ubywało jedzenia.

Do Termezu przeteleportowaliśmy się bez problemów, znając już warunki na jakie możemy liczyć w pociągu. Gdy wysiedliśmy w Termezie niemal natychmiast zorientowaliśmy się, jak bardzo zmieniła się sytuacja w tym miejscu, gdzie atmosfera napięcia była wyczuwalna na każdym kroku. Okazało się, że miejsce to stało się jedną wielką rosyjską bazą wojskową, w której był gromadzony ciężki sprzęt bojowy, przygotowywany do przerzutu przez Amu Darię do Afganistanu. Rzecz jasna prawie natychmiast dostaliśmy polecenie cofnięcia się do Taszkientu. Tak też zrobiliśmy, gdzie we wskazanym nam hotelu spotkaliśmy się z liczną grupą studentów z Polski, która w ramach jakiejś wycieczki organizowanej przez Almatur znalazła się w podobnej do naszej sytuacji.

 

 

 

 

 

Telefonicznie prowadzą oni negocjacje z Warszawą, aby załatwiono im lotniczy przerzut z Taszkientu do Kabulu. Podłączamy się do tej grupy, mając nadzieję, że przy okazji nam też się tak uda. Nasze starania ofiarnie wspomagają w Polsce nasze matki. Ten czas jest dość nerwowy, bo zdajemy sobie sprawę, że te dni zwłoki odbiją się mocno na naszych górskich planach, w ogóle nie jesteśmy pewni czy tutaj już nasza wyprawa się nie zakończy? Mieszkamy w jednym pokoju, staramy się urozmaicić sobie ten czas wycieczkami i zwiedzaniem miasta, ale…atmosfery po temu nie ma, tym bardziej, że towarzystwo rozkrzyczanej studenterii, na które jesteśmy skazani, nie bardzo nam leży.

Mniej więcej po tygodniu okazuje się, że jednak się udało. Lecimy rejsem kursowym Aerofłotu do Kabulu, przelatując nad świetnie widocz- nymi łańcuchami Pamiru i Hindukuszu. Tak blisko do tych gór – wydaje się tylko ręką sięgnąć, albo…zeskoczyć !

 

Nasz bagaż oczekując na płycie lotniska na odbiór przeleżał w upale, na pełnym słoń- cu jakiś czas i okazuje się, że sery żółte, w kręgach, próbują wydostać się porami w brezencie na zewnątrz. Grzesiek wydo- bywa je z worów i ściekające mu po rękach niczym zdechłe ameby, albo niczym zegary Dalego wyrzuca do kosza.

Przed mizerną halą lotniskową spotykamy Jurka Kukuczkę i Andrzeja Czoka, którzy właśnie wracają z Pamiru po zdobyciu m.in. Tiricz Mira. Oczywiście robimy sobie pamiątkowe zdjęcia ! zdając sobie sprawę, że to „zawodnicy” wyższej ligi.

 

 

Pokonujemy 80 km dzielących lotnisko od miasta i lądujemy w świetnie znanym Polakom Friend’s Hotelu, gdzie oczywiście spotykamy paru znajomych.

 

 

Kabul jest całkowicie odmieniony. Atmosfera jest naładowana niepewnością, obawą, na ulicach widuje się rozbity sprzęt wojskowy, a nawet widzieliśmy jakieś popalone czołgi. Niby życie toczy się normalnie, ale w powietrzu „coś” iskrzy.

 

Okazuje się, że będą nam potrzebne wizy wjazdowe do Pakistanu, do których potrzebne jest zdjęcie. Nie mam żadnego w zanadrzu, więc muszę zrobić sobie u ulicznego fotografa zdjęcie.

Usadza mnie on na krzesełku na ulicy i czymś co wygląda jak kamera obscura pstryka fotkę. Jedno z nich przydaje mi się także później do permitu (pozwolenia) trekingowego.

 

Wieczorem wybieramy się, żeby pochodzić po mieście, połazić po sklepikach, pooglądać kożuszki, dywany i tak ogólnie – kramy. Nie zwracamy uwagi na to, że miasto pustoszeje i robi się coraz ciemniejsze. W pewnym momencie, któryś z kupców uświadamia nas, że w Kabulu obowiązuje godzina policyjna. Czym prędzej się zbieramy i zaczynamy w pospiechu wracać do hotelu. W pewnym momencie w prześwicie kompletnie wymarłej i ciemnej ulicy dostrzegamy światła zbliżającego się samochodu. Im on jest bliżej nas, tym bardziej przyspieszamy kroku, aż w końcu biegniemy pędem wzdłuż muru w kierunku bramy naszego hotelu. W chwili kiedy w nią wpadamy słyszymy za plecami pisk opon gwałtownie hamującego pojazdu. Dopadamy naszego pokoju, ryglujemy drzwi i siedzimy po ciemku dłuższą chwilę. Kiedy opada z nas fala paniki, bez słowa szykujemy się do snu.

Nie mamy jednak czasu, żeby nad tym za długo się zastanawiać. W depozycie w hotelu pozostawiamy bagaż Tomka, któremu jednak nie udało się „zwalczyć” urzędu paszpor- towego i do nas nie dotarł. Pozbywamy się w ten sposób jednej „kotwicy”.

 

Wyruszamy kursowym autobusem do Peszawaru w Pakistanie.

 

 

Droga pnie się zawijasami i tunelami w górę, czasami jest mocno zniszczona przez osuwiska skalne i spływającą z gór wodę.

 

 

 

 

 

 

W Peszawarze wsiadamy do nocnego pociągu do New Delhi. Pociąg przypomina obrazy, jak z filmu o kolonialnych Indiach. Jest zatłoczony do granic niemożliwości, każdy centymetr powierzchni, na różnych poziomach jest wykorzystany, włącznie z licznymi miejscówkami na dachach. Jest gorąco, duszno, pociąg zatrzymuje się na rozlicznych stacjach, gdzie tylko przybywa pasażerów. Lokujemy się z naszymi kotwicami na końcu wagonu, w przedsionku przy toalecie, na podłodze, gdzie każde z nas usiłuje wygospodarować sobie jakieś miejsce do spania.

Jankowi udaje się zająć jakieś miejsce w przedziale, za co „drogo zapłaci”. Przed wyruszeniem w tę pociągową podróż całe nasze fundusze podzieliliśmy na pięć kupek i każdy z nas, na swój sposób zabezpieczył je do przewiezienia. Ja zwykle pieniądze w krajach o dużym zagrożeniu kradzieżą przechowuję w materiałowej kieszonce przytwierdzonej od wewnątrz do paska spodni, albo po prostu do majtek. Janek włożył je do „paszportówki” zawieszonej na szyi umieszczonej pod koszulą. Rano okazało się, że jak w nocy przysnął, ktoś przeciął mu tę koszulę na piersi i sznurek i cały jego <przydział> kasy znalazł innego właściciela. Nasze skromne fundusze zmalały o 1/5. Nie ma rady, nie pozostało nic innego, jak się z tym pogodzić.

Noc ciągnie się w oparach dymu dostającego się przez pozbawione szyb okna, przy wtórze depczących po nas stóp ludzi korzystających z wc. Kiedy się rozwidnia wydaje mi się, że mam jakieś omamy. Raptem w pędzącym pociągu, przez okno z zewnątrz wchodzi facet w białej kurtce i na patelni niesie 2 jajka sadzone. ??? po czym klucząc między nami przechodzi przez łącznik do następnego wagonu. Niepewna czy coś mi się nie rzuciło na mózg, spoglądam na rozbudzonego już Leszka, w oczach którego dostrzegam jednak takie same znaki zapytania, jak w mojej głowie. Sprawa wyjaśnia się kiedy pociąg zatrzymuje się na jakiejś stacji i wyglądam przez okno. Widzę, że wzdłuż wagonu , nad kołami, ciągnie się stalowa belka dwuteowa, stanowiąca rodzaj kładki.

Niesamowicie zmordowani docieramy do Delhi i rikszą do hoteliku z campingiem o wdzięcznej nazwie Kaszmiri Gate.

 

Rozbijamy nasz namiot, który będzie nam służył jako dom podczas całej wyprawy. Śpimy w nimw następującym układzie : 4 chłopaków na śledzia naprzeciwko wejścia, a ja w poprzek w absydzie.

Jest bardzo gorąco i jest niesamowicie wilgotno. Pranie zrobione rankiem, rozwieszone na sznurku na pełnym słońcu pod wieczór nadal jest mokre. Po wzięciu prysznica, natychmiast po wyjściu spod niego jest się znowu kompletnie mokrym od potu.

 

 

 

 

 

 

 

 

W Delhi musimy pozałatwiać trochę urzędowych spraw. Po pierwsze musimy udać się do tzw. Dzielnicy Rządowej, aby opłacić i odebrać nasze pozwolenie na działalność w rejonie Nanda Devi i pozałatwiać wszystkie niezbędne permity. Zajmuje się tym głównie Grzesiek, którego formalnie uczyniliśmy kierownikiem wyprawy.

Jedziemy tam wszyscy żółtymi motorowymi rikszami, przy okazji oglądając miasto.

 

Podróż taką rikszą jest dla nas nowicjuszy kwintesencją egzotyki. Później spowszednieje, ale póki co postać zaturbanionego kierowcy, kluczącego i przeciskającego się swoim pojazdem w tłumie samochodów i innych riksz, w tym też tych rowerowych, omijającego panoszące się po ulicach święte krowy, wśród tłumów przechodniów niosących swoje pakunki, dzbany, w oparach spalin i kurzu, wśród hałasu trąbek, klaksonów, pokrzykiwań i innych odgłosów ulicy budzi nasze całkowite oszołomienie i odrealnienie.

 

Zwiedzamy to co najistotniejsze w Delhi i jego najbliższej okolicy, ale nie bardzo mamy na to czas.

          

Niestety w Immigration Office czeka nas niemiła niespodzianka. Nasze pozwolenie na Nanda Devi zostało wcześniej „podkupione” przez jakąś inną wyprawę. Po prostu ktoś dał więcej i już ! W zasadzie, biorąc pod uwagę naszą stratę finansową nie powinno nas to martwić, bo …chyba i tak nie byłoby nas na to stać. Nie mniej jednak stawia nas to w bardzo trudnej sytuacji, bo znika nam sprzed oczu nasz ustalony i wcześniej dopracowany plan.

Jesteśmy zmuszeni, na bieżąco zastanowić się co z tym fantem począć i wymyślić „coś” zamiennego, a dodatkowo dostosowanego do naszych możliwości czasowo- finansowych. Na campingu prowadzimy burzliwe dyskusje, każdy przedstawia swoje racje i oczekiwania. Nie od razu wykluwa się nowy pomysł. Pewnego popołudnia Grzesiek i Leszek zostają zaproszeni przez właściciela hoteliku na obiad. Bardzo długo ich nie ma, wracają już po zmroku i już się mocno niepokoimy co z nimi ? Po powrocie opowiadają nam, że cała ta proszona kolacja była rodzajem prowadzenia targów o moją osobę. Biorąc pod uwagę naszą niewyszukaną sytuację materialną powinnam być w zasadzie wdzięczna kolegom, że wtedy mnie nie przehandlowali!

Nie wiem kto poddał pomysł, aby ostatecznie pojechać do Nepalu, na dopiero co otwarty w tym roku dla obcokrajowców szlak do Manangu, pod Annapurny. Podejrzewam, że Grzesiek ? Ten pomysł bardzo nam się podoba, tym bardziej, że nie wymaga pozwolenia na zdobywanie góry Chulu (6400 m npm), co odpowiada naszym niewygasłym ambicjom wspinaczkowo-górskim. Tyle, że jest to dość długa trasa. Za parę lat trekking wokół Annapurny będzie uważany za jeden z 10-ciu najpiękniejszych na świecie ! My tego jeszcze nie wiemy, to dopiero będzie !
Na razie jest on zupełnie dziewiczy, biznes trekkingowy jest jeszcze w powijakach, a trasa jest wykorzystywana głównie przez pielgrzymów tybetańskich, którzy przez przełęcz Thorong La przedostają się z Nepalu do sanktuarium Muktinath.
Ten pomysł zaczyna nas kręcić. Potrzebne nam są wizy nepalskie. Dokonujemy kolejnego „przepaku” i autobusem wyruszamy w kierunku przejścia granicznego Indie – Nepal w Raxaul, a stamtąd do Katmandu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W trakcie tej podróży mamy okazję przyglądać się krajobrazom i zwykłemu, prowincjonalnemu życiu, oglądać wioski, pola ryżowe i ich uprawie, obserwować przydrożnych ludzi. Jednym słowem zwykłe powszednie, codzienne życie.

 

Droga jest niezwykle malownicza. Wspina się na wyżyny, biegnie grzbietami, aby z nich co i rusz opadać i znowu się wspinać. Jest zielono, kolorowo, a wszystko okraszone błękitem rozsłonecznionego nieba.

 

 

 

 

 

 

 

 

W pewnym momencie, już bliżej Katmandu zatrzymujemy się w korku spowodowanym strajkiem kierow- ców, którzy coś z kimś negocjują. Trwa to ze 3 godziny. Ta przymusowa przerwa w podróży jest nam na rękę, bo pozwala na rozprostowanie nóg i kości, i mamy okazję, żeby „ podziwować się” lokalnemu światu.

W końcu zjeżdżamy do doliny, wielkiej kotliny pomiędzy pasmami górskimi, z widokiem na wysokie szczyty Himalajów, w której rozłożone jest Katmandu.

 

 

 

 

Na dworcu autobusowym wynajmujemy rikszę, ładujemy nasze kotwice i podajemy adres: Polish Ambassy, ciekawi czy też riksiarz dowiezie nas pod tak lakonicznie wskazany adres ? O dziwo – jesteśmy ! Bardzo miło przyjmuje nas p. Andrzej Wawrzyniak pełniący wówczas w Nepalu funkcję chargé d’affaires. Jest wielkim przyjacielem alpinistów i zawsze udziela im pomocy i w miarę możliwości gościny.

Jesteśmy mu wdzięczni, bo czujemy się tu jak w bezpiecznym w azylu.
Spotykamy tu także Janusza Kurczaba, który jest kierownikiem wyprawy Polskiego Związku Alpinizmu na Makalu. W tej wyprawie bierze udział Mirek, który jedzie samochodem wyprawowym przez Azję. Kontaktujemy się ze sobą listownie, wysyłając listy do ambasady w Delhi, albo właśnie tu, do tej ambasady.

Okazuje się, że samochód – Star wyprawowy doznał poważnej awarii i jakieś części trzeba sprowadzić z Polski.

Dokonujemy rewizji naszego sprzętu i zaopatrzenia, które powinniśmy wziąć ze sobą. Tę zbędną część pozostawiamy w składziku użyczonym nam przez p. Andrzeja. Do jednego z plastikowych bębnów, pozostawionych tu przez którąś z wypraw, wrzucamy puszkę z przetopionym smalcem i przerobione na mąkę paczki herbatników.

 

 

 

 

Dogadujemy warunki finansowe i 31 sierpnia wyrusza- my busem do Dumree – miejscowości skąd ruszamy już na nogach w trasę ku Annapurnom i naszemu mniejszemu celowi – Chulu.

 

 

W jakiejś agencji turystycznej wynajmujemy przewodnika- sir dara. Jest to młody, sympatycznie wyglądający facet – Tendi Sherpa, obrotny i sprawny organizacyjnie. W jeden wieczór zbiera ekipę 8 tragarzy – wyglądających w większości na strasznych młodziaków.

 

Wynajęcie tragarzy wcale nie uszczupliło i nie odjęło nam kilogramów, które musimy dźwigać na własnych grzbietach. Nie stać nas na większą ilość tragarzy. Nosiłki każdego z nas ważą ok 20 kg i odnosimy wrażenie, że ziemskie przyciąganie wynosi nie 1g, a co najmniej 5g. Co najgorsze ta waga worów będzie przez cały czas działalności trekkingowo – górskiej constans. Wraz z dramatycznie szybkim ubywaniem jedzenia, będzie ubywać tragarzy, których „kilogramy” będą przechodzić na nas. Ta wędrówka z niezmiennym, ciężkim garbem na grzbiecie będzie zasadniczym elementem pamiętanym z całej tej ekspedycji.

 

 

 

 

 

Jak dowiadujemy się od naszego sir-dara Tendiego, ten rejon był dotąd zamknięty dla obcokrajowców, ze względu na poważne zamieszki na tle religijno-etnicznym toczące się w sąsiednim rejonie pod Manaslu.

 

Teraz widać już efekty odmrożenia tej izolacji, bo budowane jest lotnisko i droga w głąb doliny. Za parę lat będzie można tu dolecieć samolotem z Katmadu. Tak wkracza cywilizacja.

 

 

 

 

 

 

 

 

Idziemy w niezwykle malowniczym, stale zmieniającym się krajobrazie, w terenie to wznoszącym się na grzbiety lub opadającym w doliny głęboko wciętych rzek, mijając wioski, w których mieszkańcy witają nas złożonymi rękoma w geście „namaste (powitania).

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jest koniec okresu monsunu, przyroda napompowana jest wodą. Wszędzie wokół panoszy się gąbcza stazieleń, przy dróżkach kwitną wysokie, pomarańczowo-brązowe aksamitki, ostróżki i bliżej nam nieznane rośliny.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Z gór spływają niezliczone wodospady, w których nierzadko się taplamy.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozbijamy nasz namiot na polankach, nad potokami, na boisku szkolnym, na poletkach przy wioskach.

 

 

 

 

Przychodzi wtedy do nas chmara dzieci, ciekawskich i wesołych. Dziewczynki obserwują mnie uważnie i gestykulacją wykazują swoje zdumienie, że nie mam żadnych ozdób w uszach czy w płatkach nosa, które są obecne u prawie wszystkich z nich. Przynoszą nam i pokazują różne ciekawostki np. gigantyczną, zasuszoną ćmę, bajecznie kolorową.

 

Raz czy dwa, kiedy długo padało nocowaliśmy pod dachem w którejś z wiosek po drodze.

 

 

Życie w wioskach toczy się normalnym, codziennym trybem i to co jest dla mnie niezwykłe w podróżach po Azji, widoczny jest szacunek dla kobiet, które są nierzadko wyręczane w różnych pracach przez mężczyzn.

Ujmujący jest też stosunek ludzi do dzieci. Nie widziałam, aby ktokolwiek uderzył lub nawet krzyczał na dzieci. Podobnie, znacznie lepiej niż w krajach islamskich mają się psy, zresztą w ogóle zwierzęta. Wynika to prawdopodobnie z lokalnego buddyzmu, szanującego każdą postać życia. Ludzie są pogodni i uśmiechnięci, choć zapracowani.

 

 

 

 

Wokół wiosek uprawiane są tarasowo poletka ryżowe, a na drogach wewnątrz wiosek czasami rozłożone są na matach zbiory, które w ten sposób są młócone.

Przechodząc wzdłuż grobli jednego z takich poletek ryżowych, mokrej i gliniastej, w pewnym momencie ześlizgnęła mi się z niej noga, a ciężki wór jak obciążnik natychmiast pociągnął mnie kilka metrów w dół. Wyrżnęłam głową w jakiś kamień, a moje nosiłki od przeciążenia wypatroszyły się niczym otwarta puszka sardynek. Stoję po łydki w gliniastej wodzie, w której leży cały mój trekkingowy dobytek, ze łba leje mi się krew i sama nie bardzo wiem co się w ogóle stało. Gdyby nie to, że to moja głowa, to nawet byłby to śmieszny widok !

 

Jestem spokojna, w końcu jestem w towarzystwie lekarzy ! Leszek spokojnie wyciąga apteczkę i obwiązuje mi fachowo głowę bandażem. Uszkodzenie nie jest poważne. Po prostu rozcięta skóra, ale w głowie mi dzwoni.

Gorzej ma się sprawa z moim plecakiem. Całe plecy wora przylegające do nosiłek są równo oddarte na całej długości i plecak nie nadaje się do niczego. No i jest problem. W co przepakować te 20 kg towaru ? Całe szczęście okazuje się, że Leszek ma w swoim bagażu zapasowy, miękki plecak, który wziął ze sobą z myślą o akcji górskiej. Wyciąga go, a ja kombinuję jak go przytroczyć do ramy moich nosiłek. Jakoś osadzam go tam w miarę solidnie, pakuję tam te mokre graty i ruszamy dalej.

Przez kolejnych 8 dni mijamy wioski o wdzięcznie brzmiących nazwach np.: Bule-bule, Darapani, Totapani, w której są gorące źródła czy Chame.

 

 

 

 

Przekraczamy liczne rzeki i strumienie. Niektóre po dość solidnych mostach, jak np. w Jagat, czasami po takich, na które boimy się wejść wszyscy razem i robimy to kolejno, a czasami po prostu w bród.

 

 

 

W niektórych, które stanowią tzw check-point’y okazujemy nasze pozwolenia trekkingowe, w których przybywa różnych pieczątek i wpisów.

 

Droga w upale, często padającym deszczu nie jest lekka.

Każde z nas ma taki dzień kiedy umiera!, bo wyjątkowo wtedy dopada go ból mięśni, poobcieranych nóg i innych dolegliwości. Zwykle wtedy jakoś się wspieramy, spontanicznie dzieląc się na podgrupy, które idą wolniej, później docierając do końca dziennego etapu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Na trasie często też mijamy się z lokalnymi tragarzami niosącymi swoje pakunki na plecach, podtrzymywane jedynie pasami/taśmami przepasanymi przez czoła.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

To bardzo powszechny sposób noszenia ciężarów przez nepalskich Szerpów, opisywany już przez uczestników pierwszych himalajskich wypraw. Przystosowują się oni do takiego sposobu transpor- tu od najmłodszych lat. Dzieci nepalskie idące do szkoły swoje „tornistry” niosą właśnie w ten sposób.

 

 

Wzdłuż ścieżek i dróg co pewien czas pobudowane są na ich poboczach murki o takiej wysokości, że podchodząc do nich bez trudu można na nich oprzeć pakunek znajdujący się na plecach, odciążyć w ten sposób plecy lub głowę bez konieczności szarpania się z postawieniem go lub późniejszym jego poderwaniem, co kosztuje wiele energii.

Te murki wyznaczają etapy drogi do pokonania między kolejnymi odpoczynkami i zwykle budowane są w pod drzewami o mocno rozbudowanych koronach i pniach, w miejscach zacienionych, albo nad strumieniami.

 

 

 

 

W górnych partiach doliny, w której przyszło nam później działać spotkaliśmy bardzo specyficzny murek: na równo zniwelowanej płasience, stał ułożony z kamieni i był w kształcie katafalku. Domniemywaliśmy, że jest to być może miejsce pochówku dla zmarłych w niżej położonej wiosce. W obrządku tybetańskim zmarłych układa się wysoko w górach na marach, pozostawiając ich ciała jako pokarm dla ptaków i innych zwierząt, ułatwiając w ten sposób zmarłemu wejście w reinkarnacyjny „krąg”.

Przy rozstajach dróg czy w ich naturalnych rozszerzeniach często spotyka się czorteny ułożone z płaskich kamieni różnych wielko- ści: od całkiem malutkich do naprawdę dużych płyt, na których wyrzeźbione wyryte bywają słowa modlitwy, prośby czy inne intencje. Bywa, że są one dodatkowo uzupełnione o sterczące tyczki, na których porozwieszane są sznury z kolorowymi szmatkami – chorągiewkami z wypisanymi na nich inskrypcjami.

Łopocą one na wietrze i wszystkie te intencje ulatują w eter. Przyznaję się, że z jednego z takich przydrożnych czortenów podjęłam taki niewielki, szary kawałek zapisanego łupka. Na jego miejsce położyłam inny kamień, który przetrzymałam przez chwilę w swoich dłoniach, zaklinając w niego swoją modlitwę, równie szczerą i gorącą. Modlitwa za modlitwę.

Przy dojściach do osad i wiosek stoją mniej lub więcej wystawne stupy, niczym nasze przydrożne kapliczki.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dolina, którą się cały czas posuwamy w górę staje się coraz głębsza, momentami jest mocno ograniczona wysokimi ścianami skalnymi, oddzielają się od niej boczne wąwozy, bywa poprzegradzana lokalnymi grzbietami, które trzeba pokonać, rozszerza się w polany. Jest niezwykle urozmaicona i jej pokonanie wymaga dobrej kondycji i znajomości drogi, która wcale nie jest na pierwszy rzut oka taka oczywista. Przydaje nam się przewodnik, zwalniając nas z konieczności samodzielnego lokalizowania się.

 

 

 

 

W pewnym momencie dolina gwałtownie skręca pod kątem prawie 90 stopniu, którego ramiona stanowi potężny mur skalny, opadający stromymi, niezwykle wygładzonymi płytami, prawie jak lustra tektoniczne.
Wygląda to imponująco, a nam natychmiast kojarzy się z pokładem gigantycznego lotniskowca. Taką też temu miejscu nadajemy nazwę: Giga – Lotniskowiec. Pomiędzy ramionami tego kąta zawarta jest całkiem
płaska kotlina porośnięta niezbyt wysoką, szorstką trawą, a drzewa są karłowate i nieliczne. Także dla tego miejsca znajdujemy własną nazwę – Panderosa ze starego amerykańskiego westernu Bonanza. Jest to obszar ze wszech miar wyróżniający się spośród tego co widzieliśmy do tej pory i urzekający właśnie swą odmiennością.

 

Zbliżając się coraz bardziej do Manangu, coraz częściej na trasie spotykamy Tybetańczyków, których rozpoznajemy po charakterystycznych rysach twarzy i ciemno-czerwonych opończach, a także po zachowywanym przez nich przyjaznym dystansie.

 

Mijamy tarasowato położoną, niezwykle malowniczą miejscowość Braga, z którą zapoznamy się bliżej w drodze powrotnej.

 

Docieramy do małej wioseczki Pisang, położonej u wylotu doliny, w którą jak nam się wydaje powinniśmy wejść, aby dotrzeć do stóp naszej góry – Chulu. Nie jesteśmy tego pewni. Nigdy nie widzieliśmy nawet zdjęć tej góry, a jej lokalizację ustaliliśmy na podstawie bardzo schematycznej mapy w jednym z biur turystycznych.

Rozstawiamy nasz namiot na żwirowo-marglowej polanie otoczonej dziwnymi, zębatymi tworami z płowej, stwardniałej gliny czy jakiś osadów lodowcowych.

Manang położony jest ok. pół godziny drogi od Pisangu i wygląda na to, że ta znamienitsza osada, a nawet miasteczko, jakby wyssało ze swego sąsiada całe bogactwo, nie pozostawiając mu nic ze swego splendoru i sławy.

 

 

 

 

 

Uboga, ascetyczna wręcz wioska rozłożyła się na wzniesieniu nad dnem doliny. Pudełkowate domki, zbudowane z pozbieranego z okolicy kamienia stoją w równych rzędach.

 

 

 

Z góry, rodzajem akweduktu doprowadzona jest woda, a cały stok powyżej poznaczony jest poziomymi, zakosowymi ścieżkami wytuptanymi przez owce i jaki schodzące z górnych pastwisk.

 

 

 

 

 

Mieszkańcy Manangu wioskę Pisang mijają pędem na swoich niewielkich konikach.

Od rana następnego dnia wyruszamy na dwa rekonesanse. Ja z Jankiem podchodzimy właśnie tymi owczymi ścieżkami do doliny ponad Pisang. Jest mglisty, a nawet momentami mokry dzień. Niewiele widzimy: ani naszej góry, ani specjalnie wyraźnych grani ku niej wiodących. Bardziej się ich domyślamy i wydaje się nam, że one gdzieś tu muszą być, bo tak wskazuje topografia.

 

 

 

 

 

Dolina w górnym piętrze przechodzi w rodzaj płaskiej hali, porośniętej jakimś zielskiem i jest znakomitym pastwiskiem dla jaków. Na hali, nad niewielkim strumyczkiem stoi czarna, niewielka jurta, przy której nie widać krzątaniny tutejszych „baców”. Sadzimy, że odwiedzają ją tylko od czasu do czasu. Niewątpliwie jest to dobre miejsce na lokalizację naszej bazy. Natomiast pytanie czy jest to też dobry punkt startowy do zaatakowania naszej góry pozostaje bez odpowiedzi. Wieczorem spotykamy się w namiocie i okazuje się, że chłopcy z drugiego rekonesansu nie znaleźli nic lepszego, więc przenosimy się na halę i w deszczu rozstawiamy nasz bazowy dom. Niewiele mamy tego dobra do rozlokowywania, bo jedzenie już właściwie od początku trekkingu podlega reglamentacji, tak aby go starczyło na założony okres działalności.

W chwili przejaśnienia Leszek, spełniający rolę skarbnika wyprawy, wypłaca gażę tragarzom i umawiamy czterech z nich za 6 dni.

 

Tyle czasu pozostało nam na zdobycie góry, aby potem zdążyć na misternie utkaną nić połączeń powrotnych do Polski. Zdajemy sobie sprawę, że jej zerwanie może skończyć się tym, że na dłużej nieokreślony czas pozostaniemy uwięzieni w innym świecie i wymiarze, co nie specjalnie nam się uśmiecha.

Te 6 dni będą wypełnione ciężką, górską pracą !

Uważam, że przekazanie emocji towarzyszących prowadzonej akcji górskiej jest możliwe, albo w jej trakcie, albo bezpośrednio po jej zakończeniu. Po czasie, po latach kiedy wszystko zostało już przemyślanie, wiele razy opowiedziane, przetworzone przez rozsądek i zracjonalizowane nigdy nie będzie w pełni autentyczne i zupełnie szczere.

Dlatego przytoczę tu słowa listu, który napisałam do Mirka, zaraz po powrocie do ambasady w Katmandu, pozostawiając w oczekiwaniu na jego przybycie tam ze jego wyprawą.

…”Nie wiemy cały czas, jak wygląda góra i cały czas jesteśmy w akcji, a żarcia mało !

 

 

 

 

Następnego dnia w deszczu pakujemy się na 3 dni i ruszamy w górę żlebem do grani, którą wydaje nam się, że osiągnięcie wierzchołka będzie najbardziej prawdopodobne. Podejście jest po piargu takim jak w Hindukuszu na peak 5400. Wyszliśmy w padającym już śniegu na grań i dalej okazuje się – „zimna d…”.

Powspinałam się pełne 80 m, jako „czujka” i stwierdziłam, że uskoków takich jak zrobiłam (o trudności II-III) jest przed nami jeszcze ze 3, do osiągnięcia chyba łatwej śnieżnej grani. Śnieg cały czas pada. Decyzja była jedna: nie mamy tyle sił i środków, żeby tędy dalej wędrować, choć jest to możliwa droga wejścia. Schodzimy na dół do bazy dość późno, w deszczu.

 

 

Rano Grzegorz postanawia, że wychodzimy granią, na siodło, którą do tej pory uważaliśmy za nie do przyjęcia. Niestety lub całe szczęście nikomu tego dnia nie chce się wychodzić. Mamy w nogach 8 dni solidnego marszu, 2 dni całodziennych rekonesansów, założenie bazy i wczorajsze wyjście. Stawiamy się ostro i nie wychodzimy – odpoczywamy. Naprawdę ! – choć żarcia, jak na lekarstwo.

Wychodzimy następnego dnia (13.09). Pogoda średnia, przy podejściu na siodło zaczyna padać śnieg. Biwak zakładamy ok 17, nastroje – zmęczone.

 

 

 

 

 

Rano wyruszamy ok. 8 w górę granią. Grań raczej uciążliwa, teren I – II, ale krucho, przysypane świeżym śniegiem, nieprzyjemnie. Dodać do tego należy wory (18-20 kg) i padający gęsto deszcz ze śniegiem. Leszek do tego wszystkiego czuje się fatalnie. Ok. godziny 14 zatrzymujemy się, bo nie bardzo widzę możliwości dalszej drogi. Najrozsądniejszy wariant to: zachodem na ostrze grani, skąd wspinanie i duży znak zapytania co dalej ? Wysyłamy jeszcze Grześka, żeby sam zdecydował. Tymczasem gotujemy herbatę (śnieg pada cały czas – zimno !) i zaczynają się dyskusje. Tłumaczę Grześkowi, że to może się bardzo źle skończyć i że wygląda to na klasyczne „ratowanie twarzy”. Pingwin jak zwykle ostro dyskutuje, Leszek stwierdza, że dalej nie idzie, bo czuje się fatalnie. Sytuacja bardzo nieprzyjemna.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wreszcie Grzegorz stwierdza: „Wyprawa jest faktycznie zakończona ! A teraz prywatnie – kto idzie ze mną dalej ?” Oczywiście nie chciałam przepuścić okazji, choć wydawało się to beznadziejne, nie darowałabym sobie, gdyby Grzegorz i Janek (który także się zgłosił) zdobyli przypadkiem szczyt. Kolejne przepakowanie – wory 1,5 razy takie jak poprzednie. Wysokość 5400 m npm i śnieg pada dalej (dopisek – Wyjeżdżając na wyprawę wypożyczyłam w pracy lotniczy wskaźnik wysokości, przyrząd stary, ale sprawny, wymontowany z kokpitu jakiejś Iskry). Leszek i Pingwin wracają, a my ruszamy zachodem. Zostawiam wór i wspinam się szukając drogi. Okazuje się, że jest jeszcze ok.1 wyciągu wspinania (II, III) do grani z nawisami śnieżnymi wyprowadzającą pod zwornik. Wracam, ładuję wór na plery, wyciągamy linę i idziemy. Trudno ! Ok. 16 jesteśmy przy zworniku, rozpogadza się na tyle, że widzimy we mgle ok. 500 m grani – śnieżnej, ostrej jak brzytwa.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Decydujemy się założyć tutaj obóz. Później okazuje się, że jest on fantastyczny.

 

 

 

 

 

Namiot – „Turnia” rozbity jest na śnieżno-skalnej platforemce, przylepiony jednym bokiem do skałek, a z drugiej strony platforma urywa się w stok ok 70o stromy i 400-500 m wysoki do lodowca w dole. Gotujemy na zewnątrz, wypogadza się – widoki genialne. Stwierdzamy, że „chyba nam się zwróciło!”.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Widzimy drogę dalej, choć samego szczytu nie. Wydaje mi się, że należy iść granią (koniem śnieżnym) do pewnego rodzaju
kociołka, pod ścianą i pomiędzy serakami jest system mostków śnieżnych wyprowadzający na zachód w ścianie, którym się można dostać na pola śnieżne wiodące w najlepszym razie do szczytu.

Tak też rano prowadzę. Toruję w śniegu po kolana. Sceneria jest fantastyczna. Droga, którą wybraliśmy jest rozsądna i dobra, choć na zachodzie asekurujemy się na stałe. Wychodzimy na krawędź pola. Coś obłędnego. Tak, jak na drodze Schmidt’ów na północnej Materhornu. Olbrzymia połać śniegu (dobry, przewiany, mało osiadający, ale dobrze trzymający) pod kątem ok. 55o – kres górny tonie we mgle, dolny przechodzi w spore plato poderwane od dołu. Chłopcy idą w górę. Najpierw Grzegorz. Wolno mu to idzie. Zmienia go Janek – jeszcze wolniej. Pogoda – mgła ze słońcem na zmianę. Idę jednak pierwsza. Dochodzimy do niewielkich seraków, cały czas uważając na nawisy na grani. Wysokościomierz pokazuje 5800. Chyba niemożliwe ! Obóz II był na 5600.

Chociaż z drugiej strony zrobiliśmy straszny kawał poziomej grani ! Jemy szturm żarcie, które nam zostało i …jest godzina 15. Do szczytu, myślimy, jeszcze ze 4 godziny jak dobrze pójdzie, jesteśmy na lekko, jutro powinna ruszać karawana w dół, noce są tu mroźne (-10o C), dalej trzeba by trawersować to pole sznurkiem śladów. Ogromna połać śniegu podcinana w połowie sznurkiem śladów, licho to wie ? sumując – decydujemy się jednak polec. Trudno!

 

 

 

 

Rozsądek chyba zwyciężył, bo wycofujemy się w raptem padającym śniegu. Po dojściu do poziomej grani wleczemy się dalej. Kurcze, chłopcy mogliby mnie zmienić w torowaniu po naszych już zawianych śladach. Wreszcie się buntuję i Janek rusza pierwszy. Dochodzimy do biwaku.

Od początku tego wyjścia strasznie dokuczał mi ból gardła. Pod koniec tego dnia chwilami nie mogłam wręcz oddychać. Teraz czuję się fatalnie, boję się czy to nie zapalenie gardła ? Wchodzę do namiotu, chłopcy gotują.

Rano pogoda obłęd ! Nareszcie widzimy szczyt.

Byliśmy jeszcze bardzo daleko, chyba w połowie drogi. Wysokościomierz pokazywał dobrze (góra ma 6400), my byliśmy na 5800, było do zrobienia 600 m i to odcinkami grani o małym nastro- mieniu.

Pstrykamy panoramki jak szaleni. Sceneria przepiękna. Nie zapomnę chyba nigdy ! Vis-a-vis Annapurny, sami nie bardzo wiemy co wokoło. Pięknie. Słońce.

 

 

 

 

Nareszcie widzimy, że trzeba było wejść do doliny o 1 wcześniejszej, z niej jest łatwa, śnieżna grań doprowadzająca do naszego obozu II. Dużo byśmy oszczędzili sobie trudu, a może nawet mielibyśmy teraz górę ? Nastroje minorowe. Szkoda nam wracać. Jednak ruszamy właśnie tą drogą, potem przetrawersujemy na siodło, gdzie był obóz I i do bazy. Zajmuje nam to ok. 3⁄4 dnia, pogoda niezła, jesteśmy w bazie o 16. Tragarze już czekają, żarcia mało i tak już będzie do końca o ile nie dużo gorzej.

Jeszcze tego samego dnia trochę się pakujemy, jutro idziemy w dół i ruszamy w pierwszy etap powrotu, który musi trwać maksymalnie 6 dni”…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Po powrocie do bazy jesteśmy bardzo zmęczeni, ale głównie zniechęceni. Widać to po nas. Mam wrażenie, że wyglądam, jak swoja własna babcia, albo jak Herman Bull po samotnym wejściu na Nanga Parbat. Jest we mnie też sporo niepewności i wyrzutów sumienia czy moje decyzje nie wpłynęły jakoś destrukcyjnie na kolegów? czy nie obarczają mnie winą za zbyt pochopne może decyzje o odwrocie ? Kiedyś to sobie pewnie wyjaśnimy, teraz całe szczęście nie mamy czasu się nad tym zastanawiać, bo musimy gnać w dół ! Dlatego z niezwykłym wzruszeniem odbieram sytuację, kiedy wieczorem przed snem, Janek wchodzi do namiotu i wręcza mi gałązkę roślinki podobnej do mięty, pokrytej drobnym szarym futerkiem ze słowami: „A to kwiatek dla Ciebie”. Zawieszam ją na pętelce od wywietrznika namiotu, a rano zwijając bazę chowam do jakiegoś pudełka „z odzysku” i do plecaka. Później na lotnisku w Taszkiencie, kiedy na mnie losowo wypada drobiazgowa kontrola bagażu, celniczka każe otworzyć mi to pudełko, w którym leży zasuszona już roślinka i pyta: a czto eto ? Odpowiadam: eto gorskije cwiety dla mienia ! Uśmiecha się ze zrozumieniem, a może z politowaniem i mówi: nie nada ! I muszę wyrzucić je do kosza.

Zatrzymujemy się jeszcze, aby z lekką niechęcią wspiąć się w górę, aby obejrzeć mijaną osadę Braga, niezwykle malowniczo rozłożoną na tarasach zbocza.

Z tarasu na taras przechodzi się po schodach/drabinach wykonanych z pnia drzewa.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mieszkańcy przyjmują nas ze spokojem i zrozumieniem. Myślę, że wieść o nas jakoś u nich zagościła i nie jesteśmy dla nich w jakimś sensie obcy. Może dzięki temu wpuszczają nas do środka stupy/świątyni, bardzo prostej i niewyszukanej W stosunkowo niewielkim pomieszczeniu, niskim i bardzo mrocznym, w szeregach pod dwoma bocznymi ścianami siedzi na matach rząd postaci, o wygolonych głowach, w ciemno-żółtych szatach i monotonnym, jednostajnym, niskim głosem mruczy – śpiewa jakieś mantry. Dopiero po dłuższej chwili zdajemy sobie sprawę, że są to same kobiety. Bez włosów i o poważnych, zmęczonych twarzach wyglądają na pierwszy rzut oka jak mężczyźni, a może to my przyłożyliśmy do nich od razu taką „miarę” ? Przez jakiś czas przyglądamy się temu tak dyskretnie, jak tylko się da, ale zmęczenie i monotonia tego miejsca powoduje, że zaczynamy popadać w jakiś letarg i oczy nam się kleją, więc wycofujemy się po cichutku i spadamy w dół.

Wychodząc z wioski kręcimy jeszcze młynkami modlitewnymi osadzonymi w murku, które furkocąc emanują nasze prośby o bezpieczny powrót do domu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Od tego momentu zaczyna się bieg z worami 20 kg w dół, a w zasadzie: góra-dół-góra-dół, bez jedzenia, bez chwili wypoczynku. Idziemy dziennie od 8 do 10 godzin, około południa serwujemy sobie po łyżce skondensowanego mleka z tubki, jedyne co nam jeszcze zostało i kupujemy w jakiejś mijanej wiosce „francuską” filiżankę (ok.150 ml) herbaty przygotowywanej z mieszanki herbaty instant i mleka w proszku, mocno słodkiej. Nieprawdopodobnie stawia nas ona na nogi na jakiś czas. Każde z nas po drodze zbiera sobie do podołka trochę owoców dzikiej róży, które zdążyły już dojrzeć i wypluwając włochate pestki zjadamy ich czerwoną skórkę.

Pod wieczór zatrzymujemy się w jakiejś wiosce, gdzie kupujemy kociołek tzw. plain rice – czystego ugotowanego ryżu. Odbywa się to według pewnego ustalonego rytuału. Siadamy na matach pod ścianami w izbie, przy świetle świec ? albo po prostu pochodzącym z paleniska – elektryczność tu jeszcze nie dotarła. Gospodyni w kociołku/saganku na palenisku po środku gotuje ryż, po czym jak jest już gotowy, bierze w palce parę jego ziarenek i wyrzuca je przez próg na zewnątrz, a następnie nakłada porcje do miseczek i nam je wręcza. Odbywa się to w ciszy, z zachowaniem pewnej powagi, bez pośpiechu, z poczuciem stabilności. Pingwin marnie się czuje, bo od jakiegoś czasu gnębią go poważne dolegliwości żołądkowe, które wcale nie wyglądają na chwilowe. Staje się przez to drażliwy i nerwowy. Nie ma co ukrywać – my wszyscy robimy się nieco nerwowi, tyle, że nie bardzo mamy czas, żeby nad tym deliberować. Nie ma sensu dokładnie opisywać: co ? gdzie ? kiedy ? z tego okresu. Dość powiedzieć, że moim głównym marzeniem w czasie tej drogi było, żeby już była godzina 6-7 wieczorem i można było pójść spać, a to co najczęściej kołatało mi w głowie to: „Umrę zanim dotrę do Dumree”.

 

Nie daję chyba jednak chłopakom podstaw do tego, żeby narzekali, że opóźniam marsz. Dopiero w czasie 2 ostatnich etapów mam od nich wolniejsze tempo, średnio o ok. 15 – 30 minut maksymalnie. Naprawdę – kończą mi się siły. Nie umarłam i jednak docieramy wreszcie do Dumree i jeszcze tego samego dnia, wieczorem do ambasady w Katmandu.

Pierwsze co żeśmy zrobili, to rzuciliśmy nasze wory, wyciągnęliśmy z nich łyżki i wpadliśmy do komórki, w której stał porzucony przez nas bęben z mieszanką smalcu z mąką herbatnikową. Zaczęliśmy się opychać, po czym rozbiliśmy namiot i z błogim poczuciem sytości poszliśmy spać. Wkrótce namiot stał się komorą wypełnioną gazem smalcowo-mącznym i rano obudziliśmy się każdy z nas na trawie w oddalonych od siebie kątach ogrodu.

 

W ambasadzie stoi samochód wyprawy na Makalu w oczekiwaniu na powrót członków wyprawy po zakończeniu akcji górskiej. Zostawiam list do Mirka z relacją co u nas i z prośbą, aby zadbał o pozostawiony przez nas bagaż, z myślą, że zostanie przetransportowany samochodem do Warszawy.

Następnego dnia robimy remanent naszego dobytku wyprawowego. Segregujemy sprzęt na ten, który sprzedamy u Szerpy, ten który pozostawimy w worach-kotwicach z prośbą do uczestników wyprawy na Makalu o przywiezienie go samochodem do Polski i ten który musimy zabrać na podróż powrotną.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zwiedzamy niezwykle pobieżnie Katmandu. Wtedy obiecuję sobie, że muszę tu wrócić, żeby naprawdę zobaczyć to niezwykła miasto. Spełnię tę obietnicę za 6 lat.

Organizujemy skromne pożegnanie z naszym sir-darem Tendi Sherpą. Jakimś nieprawdopodobnym cudem Grześkowi udaje się w przedstawicielstwie Aerofłotu zmienić nasze bilety samolotowe na trasie Duszanbe- Moskwa na Kabul – Taszkient, co zapewnia nam ominięcie wąskiego, całkiem już zablokowanego wąskiego gardła Termezu. Dalej mamy jeszcze ruble, na samoloty aż do Warszawy. Grzesiek z Leszkiem głowią się nad problemem powrotu do Kabulu i wykombinowali, aby z Katmandu przelecieć samolotem do Patny. Stamtąd już pociągowo-autobusowo. Tak też docieramy do Delhi.

Po raz kolejny muszę zrobić sobie zdjęcie do wizy wjazdowej do Pakistanu. Tym razem robię to w prawdziwym zakładzie fotograficznym. Tak mi się wydaje, że zdjęcie odbija na mojej twarzy trudy wyprawy.

 

Z Delhi podróżujemy dalej pociągiem do Amritsar i Peszawaru. Na jednej ze stacji kolejowych, chyba w Lahore, musieliśmy okazać na peronie nasze paszporty. Przy stoliku na peronie siedział duży, potężny facet, który wziął do ręki mój paszport, otworzył go na stronie ze zdjęciem, po czy zapytał: czy to twój paszport ? Jak potwierdziłam, popatrzył na mnie dłuższą chwilę po czym powiedział: To BARDZO piękne zdjęcie !

W Peszawarze nocujemy w jakimś marnym hoteliku. W nocy przytrafia mi się coś co do złudzenia przypomina atak malarii. Jest gorąco i duszno, a ja siedzę ubrana w kurtkę puchową (której nie sprzedałam) i cała się trzęsę i pocę. Jest mi zimno, choć czuję, że mam wysoką gorączkę. Na juwlu gotuję sobie gorącą wodę i trwam do rana. O brzasku jakoś się zbieram i ładujemy się do autobusu do Kabulu.

Na naszej drodze przytrafia się jakaś kraksa, co powoduje, ze tworzy się niezły korek. Kładziemy się na przydrożnych murkach, a obok nas przesuwa się ciąg pojazdów. Jesteśmy kompletnie zobojętniali i …. no wyglądamy na wykończonych ! W pewnym momencie z wysuwa się z niego ręka , która dzierży duży dojrzały owoc granatu i mi go podaje. Ale mieliśmy radochę !

W Kabulu jedziemy od razu na lotnisko, bo w południe mamy lot, którego za nic w świecie nie możemy przegapić. Grzesiek z Leszkiem postanawiają jeszcze pojechać do hotelu w mieście, w którym zdeponowaliśmy bagaż Tomka. Tam jest cały jego sprzęt wspinaczkowy, byłaby to dla niego poważna strata. Mają do pokonania 80 x 2 km i jeszcze dotarcie do hotelu. Wynajmują taksówkę i wyruszają. Z niepokojem oczekujemy na ich powrót, a wskazówki zegara lotniskowego nieubłaganie przesuwają się tu godzinie odlotu. Kiedy obsługa lotniska pogania nas do bramek, prawie staję w nich okrakiem jako ostatnia, blokując przejście i nie daję się wygonić. Staram się wyczarować wzrokiem w drzwiach wejściowych widok chłopaków. Wreszcie na tle oślepiającej jasności dnia wpadają przez nie dwa cienie targające wór między sobą i rzucają się w kierunku bramki. Ufff – ufff- ufff !

W Taszkiencie na lotnisku okazuje się, że brak jest miejsc w samolotach do Moskwy i nie wiadomo kiedy się pojawią. Musimy czekać.

Przyznaję, że to ostatecznie rozkłada mnie psychicznie. Flaczeję jakby ktoś spuścił ze mnie powietrze. Jak zwykle przy powrotach, im bliżej jesteś domu, tym bardziej obsiadają cię sprawy tam za sobą pozostawione. Zdaję sobie sprawę, że jestem spóźniona do pracy o 7 dni, o czy nie miałam możliwości powiadomić pracodawcy, a na tej pracy naprawdę mi zależy. Całe szczęście Grzesiek ustawia mnie nieco do pionu.

Okazuje się, że na okazję do wylotu dla 3 osób nie musimy tak długo czekać i w pierwszej kolejności zostajemy wyekspediowani: Pingwin, ja i Janek. Grzesiek z Leszkiem nieco później. Jesteśmy z powrotem w Warszawie 3 października.
Wyprawa ta mocno wryła się w naszą pamięć, choć bardzo rzadko o niej szerzej rozmawiamy. Nigdy jej wspólnie nie analizowaliśmy, nie wyciągaliśmy wniosków, nie dokonywaliśmy podsumowań. Do niewątpliwych jej sukcesów należy według mnie zapisać fakt, iż mimo pewnych starć, nieporozumień i nerwowości, które niezaprzeczalnie występowały, nie nadszarpnęła ona naszej przyjaźni, a w jakimś stopniu ją scementowała. Co prawda stała się ona już nieco inna, jak mawiał Grzesiek: „utraciliśmy niewinność dziecka”.

Mocno dojrzeliśmy. Wkrótce po jej zakończeniu każde z nas podjęło istotne decyzje i wkroczyło w nowy etap swojego życia.

Nie mniej…. zakończę tę opowieść słowami piosenki Maryli Rodowicz:

…”Ale to już było i nie wróci więcej
I choć tyle się zdarzyło to do przodu
Wciąż wyrywa głupie serce
Ale to już było, znikło gdzieś za nami
Choć w papierach lat przybyło
To naprawdę wciąż jesteśmy tacy sami”….

 

Grzesiek

 

 

 

 

Pingwin

 

 

 

Leszek

 

 

 

 

 

Janek

 

 

 

 

 

Janka

 

 

 

Autor tekstu i zdjęć: Janka Dąbrowska

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *