Następstwo zmian – Rozdział 9

Rozdział 9

Dni mijają jak szybko przewijane kartki kalendarza. Lato przekroczyło półmetek. Wcześniej zapada zmrok, słońce już tak nie przygrzewa, a wieczory i ranki naznaczone są chłodem. Wysyp jagód, malin i jeżyn już się skończył, a na krzewinkach pozostały tylko ich niedobitki i te mocno spóźnione. Za to w lasach pojawiło się dużo grzybów. Czasami, w ramach spaceru po lesie Krzysiek z Kamą zbierają je do koszyka, żeby potem zrobić z nich zupę grzybową, albo pierogi.

Do ośrodka przybywa niewielu chętnych na terapię ze zwierzętami. Marek zorganizował zajęcia gimnastyczne z elementami jogi, na które zgłosiło się kilka kobiet mieszkających w pobliżu. Regularnie uczestniczy w nich także Kama i jej siostra. Dorota samodzielnie już jeździ na Kawie po parkurze, dosiada jej wykorzystując ławkę stojącą przy ogrodzeniu. Wyraźnie zaprzyjaźniła się z koniem. Alpaki wydają się momentami jakby na nią obrażone, że utraciły jej bezwzględne zainteresowanie.

Pewnego przedpołudnia Krzysiek ze zdziwieniem spogląda na rozjaśniony ekran swojego smartfona, na którym wyświetla się numer Franciszka – sołtysa wioski, z której kiedyś zorganizowali wyprawę z naukowcami z Instytutu Paleontologii.

Telefon skrzeczy i przerywa, wyraźnie tracąc momentami zasięg.
– Zośka za…ła gdzieś w lesie. Nie wiemy…s…ło i gdzie jej sz… Potrze… twoja p…oc. Przyj…aj!

Trudno to zrozumieć, ale głos Franka wskazuje na to, że jest wyraźnie zdenerwowany, a nawet jakby spanikowany.
Krzysiek od razu dzwoni do Stacha:

– Dostałem dziwny telefon od Franka. Mówi, że coś niedobrego stało się z Zośką. Nie bardzo wiem o co chodzi, ale chyba chce żebym do nich przyjechał. Jedziesz ze mną?
– Rany! Ale co? Czyżby coś ich prześladowało? Jasne, że jadę! Będę u Ciebie za jakieś dwie godziny, muszę zamknąć tu robotę.

Krzysiek tymczasem żegna się z Kamą, która zaniepokojona sytuacją prosi:

– Jak tylko będziesz miał stamtąd jakąś łączność – dawaj znać proszę.

Kamila poznała Zosię na pogrzebie jej wuja – dziadka, którego szczątki Krzysiek razem ze Stachem odnaleźli w jaskini w górach. Poczuła do niej ogromną sympatię obserwując, z jaką starannością dziewczyna opiekowała się babcią. Krótko z nią co prawda rozmawiała, ale z wielką przyjemnością. Niebrzydka dziewczyna, prosta i otwarta, z oczu której wyzierała inteligencja i ciekawość nowego. Zosia w świetlicy prowadziła zerówkę dla dzieci z wioski.
Stach, który adorował dziewczynę w trakcie całej uroczystości po pogrzebie, wspominał, że chciałaby zostać nauczycielką.
Krzysztof zbiera w domu górski ekwipunek, który jak sadzi może być przydatny. Czyni to prawie machinalnie, bez wahania, w czym pomaga mu nabyte przez lata doświadczenie.

Do daleko ukrytej wioski w głęboko wciętej dolinie wśród wzgórz docierają już po ciemku. Światła reflektorów i odgłos parkującego samochodu natychmiast wywabiają z domu jego gospodarza. Franciszek krótko się wita i bez ceregieli wprowadza ich do pokoju.
– Dobrze, że przyjechaliście. Nie wiedziałem czy mnie zrozumiałeś? Tutaj jest bardzo słaby zasięg telefonii. Czasami, w pochmurne dni w ogóle jesteśmy odcięci. Próbowałem jeszcze kilka razy do Ciebie dzwonić, ale na niewiele to się zdało.
– Dobra! Gadaj co się stało?! – niecierpliwi się Stach.
– Wczoraj rano Zośka poszła na grzyby i dotąd nie wróciła. Nie ma od niej żadnego znaku życia. Ona dobrze zna te okolice, więc boimy się czy coś jej się nie stało. Tym bardziej, że parę dni temu pojawił się tu jakiś gościu. Wynajął pokój u Kaśki od Wojciecha, ale wczoraj z samego rana pognał w góry. Kaśka mówiła, że on jakoś silnie dziwny był. Taki niekontaktowy, siedział zamknięty w pokoju, nie wiadomo czy coś jadł, a wieczorami to całkiem ciemno u niego było. A jak gdzieś zdybał dziewczynę w lesie? Czy przypadkiem nie zrobił jej czego złego? Gadałem już o tym z Mariuszem – wiecie? Z tym naszym posterunkowym, ale on uważa, że na razie nie ma co rabanu robić, bo ludziska potrafią zareagować tak, jakby na polowanie szły. Nie chcę, żeby co gorszego z tego było. Dlatego uradziliśmy, że może ty nam pomożesz i sami póki co pójdziemy jej poszukać.
Krzysiek przyznaje mu w duchu rację, ale nie ma pojęcia jak do sprawy się zabrać. Poszukiwanie zaginionej dziewczyny w lesie, to jak szukanie igły w stogu siana.

– Czy wiecie, gdzie Zośka najczęściej na te grzyby chodzi?
– Wszyscy u nas zwykle zrazu „niedźwiedzim szlakiem” podchodzą, a potem gdzieś na boki dają. Za daleko nie odchodzą, bo to przepaściste lasy i boją się, że się zatracą.
– To już drugi dzień kiedy Zośki nie ma? Teraz po nocy nie ma co jednak wychodzić, bo za wiele tak nie wskóramy, ale z samego rana pójdziemy szlakiem do góry. Może coś nas naprowadzi? – stwierdza Krzysiek.

Rozlokowują się w przydzielonym im pokoju i kiedy prawie już zasypiają dobija się do nich sołtys.
– Chłopy! Dostałem sms-a od Zośki. Pisze:
– Jestem gdzieś wysoko nad jeziorem. Rano postaram się dotrzeć do potoku. Pomóżcie.
– Ale którego potoku i gdzie? – gorączkuje się Stach.
– Stachu! Spokojnie! Najpewniej ma na myśli potok wypływający z jeziora. Jak mówi, że będzie tam rano, to my też tam musimy być wczesnym rakiem. Franek! Ściągaj Mariusza. Przygotujcie kanapki, czekoladę i jakieś słodycze, termosy z gorącą herbatą. Wyruszamy o czwartej. Masz płachtę NRC – taką folię termiczną? Ja jedną mam w razie czego, ale lepiej mieć ich więcej.

W domu zaczyna się ruch, a po niedługim czasie przybywa Mariusz. O spaniu raczej nie ma mowy. Leżą w oczekiwaniu na godzinę wyjścia, a każdy z nich w cichości rozmyśla i planuje.
Jeszcze w ciemności, przy świetle latarek zaczynają podchodzić szlakiem turystycznym, zagłębiając się w las. Niewiele ze sobą rozmawiają. Stach wyrywa do przodu. Franek z Mariuszem trzymają się za Krzyśkiem, który nadaje równe, ale dość szybkie tempo.

Zna dobrze ten szlak, sam kiedyś go wytyczył. Razem z Kamą wyruszyli nim na poszukiwanie jeziora, które określili mianem „Nie-wiadomo-co”. Zyskało ono oficjalną nazwę: Jezioro Zagubione.

Teraz trasa ta jest dobrze przygotowana, ścieżka wydeptana nogami wielu turystów pragnących odwiedzić „Grotę niedźwiedzią”. Wiedzie mniej więcej wzdłuż potoku szemrzącego w jarze wyrzeźbionym przez sezonowe przybory wody. Świat wokół nabiera barw, ciemność stopniowo ustępuje szarości, robi się na tyle widno, że mogą pogasić czołówki. Po około trzech godzinach, kiedy ścieżka skręca oddalając się od wodnego cieku wznosząc się zakosami ku morenie stawu, Krzysiek postanawia pójść dokładnie wzdłuż potoku.

Znacznie trudniej jest im teraz posuwać się do przodu. Muszą przedzierać się przez płożące się jeżyny, czepiające się ich ubrań, kluczą między powalonymi pniami drzew, nierzadko ześlizgują się z omszałych czy oślizgłych głazów i kamieni. Gdy teren wyraźnie zaczyna się przed nimi wznosić, Krzysiek uznaje, że stanęli u podstawy moreny zamykającej jezioro.

– Proponuję żebyśmy teraz ustawili się wzdłuż potoku, w pewnej odległości od siebie. W ten sposób będziemy mieli na oku większy obszar i tak poczekamy, aż zrobi się naprawdę jasno. Może Zośka, tak jak napisała, jakoś tu dotrze. Być może kieruje się na taflę jeziora i będzie schodzić w dół, tak żeby natrafić na strumień, a potem na ścieżkę.
– A skąd wiesz, z której strony ona idzie? – pyta Stach.
– Nie wiem! Ale coś trzeba zdecydować i jakoś próbować. Tułanie się po lesie na chybił trafił wcale nie wydaje mi się lepszym rozwiązaniem. Wtedy raczej się rozminiemy, niż znajdziemy. Poczekamy tak ze dwie godziny, a potem zobaczymy co dalej.

W takich kryzysowych sytuacjach czekanie wydaje się wielkim wyzwaniem. Trzeba wyzwolić w sobie sporo wewnętrznej dyscypliny, tym bardziej, że podjęte decyzje wcale nie muszą oznaczać, że są jedynymi słusznymi. Rodząca się niepewność często prowokuje do pochopnego działania.

Mężczyzn stojących tyralierą wzdłuż potoku rozdziela huk wody tłoczącej się wśród kamieni, spienionej na uskokach i przewężeniach. Otoczeni tym hałasem czują się osamotnieni i wydaje im się, że są zdani każdy na siebie. Starają się czujnie rozglądać i trwać w oczekiwaniu, nie bardzo nawet wiedzą na co?
W pewnym momencie, najniżej stojącemu z nich Mariuszowi, wydaje się, że po przeciwnej stronie potoku, na stoku wśród drzew dostrzega majaczącą plamę koloru – różowego czy czerwonego? Kluczy ona wśród drzew, czasami niknie, ale wyraźnie zbliża się w jego kierunku. Ten kolor, tak nietypowy dla lasu wokół, upewnia go, że to musi być poszukiwana przez nich dziewczyna. Krzyczy na całe gardło do stojącego dalej Franka:

– Chyba idzie!

Franek daje mu sygnał ręką, że zrozumiał i przekazuje wiadomość do Stacha, a ten do Krzyśka. W trakcie, kiedy oni się grupują, po drugiej stronie wyraźnie już ukazuje się postać dziewczyny, a za nią tarmosi się jakiś zmarnowany kształt. Im są bliżej, tym bardziej są pewni, że to druga osoba. Wygląda jakby była ciągnięta, jak na smyczy: obija się o drzewa, potyka i upada na kolana, chwilami przysiada pokurczona.
Mariusz swoim donośnym głosem woła do Zośki, a pozostali dają jej sygnał wymachując rękoma.
Dziewczyna przystaje, bezgłośnie i obojętnie rejestrując ich obecność, po czym staje nad strumieniem naprzeciwko.
Widać, jak bardzo jest zmęczona, sponiewierana, podrapana przez krzaki i drzewa, z podartymi spodniami i różową bluzą. Siada bezwolnie na brzegu, przyciąga do siebie młodego mężczyznę, który jak kupka nieszczęścia przykuca za nią z opuszczoną głową.
Mariusz zdejmuje tylko kurtkę, do ręki bierze solidny kij i przedziera się przez bystrze, omijając śliskie i większe kamienie. Zamienia z Zośką kilka słów, wyjmuje jej z ręki pasek, który kurczowo ściskała w dłoni i trzymając ją pod pachę, przeprowadza przez zimną wodę. Po czym wraca i usiłuje tak samo postąpić z mężczyzną, ale ten wcale nie chce z nim współpracować. Dopiero silne ramiona Mariusza unoszą go do pozycji stojącej, a potem praktycznie przenoszą na drugą stronę.

Kiedy wychodzą na brzeg, Zośka wybucha gwałtownym, niepohamowanym szlochem. Widać, że całe napięcie wylewa się z niej grubymi, obfitymi łzami ulgi i poczucia, że jest już bezpieczna.

 

Autor: Janka Dąbrowska

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *