Następstwo zmian – Rozdział 12

Rozdział 12

Umawiają się, że wszyscy spotkają się w czwartek późnym wieczorem przy wiejskiej świetlicy obok domu Franciszka.
Kamilę i Marka ekscytują przygotowania, Krzysztof ma na tyle doświadczenia, że bez specjalnych emocji kompletuje sprzęt.
– Weźcie tylko ze sobą czołówki – upomina Kamę.
– To będzie dla was dość długa wycieczka, około sześć, siedem godzin. Możecie więc wracać już po ciemku.
– A co z wami? – pyta nieco zaniepokojona Kama.
– Myślę, że rozbijemy namioty nad jeziorem, tam gdzie my biwakowaliśmy. Nie sądzę, żeby udało nam się w jeden dzień znaleźć tę jaskinię, a już na pewno żeby był czas na zajrzenie do środka. Trzeba będzie to rozłożyć przynajmniej na dwa dni.
Zabiera więc ze sobą także sprzęt biwakowy. Podobnie poleca swoim klientom.

Franciszek otwiera im świetlicę, aby mogli się swobodnie przywitać i przedstawić. Tym razem wszyscy wynajęli kwatery w wiosce. Powstało bowiem w niej parę miejsc noclegowych, nie najwyższego może lotu, ale całkiem przyzwoitych i wygodnych.
W widnej sali Krzysztof ma okazję poznać i przyjrzeć się ludziom, z którymi wybierze się na poszukiwanie „nieznanego”.

Z Andrzejem – kartografem miał już okazję spotkać się kiedyś osobiście. Mgliście go sobie przypomina: starszy pan średniego wzrostu, ze starannie przystrzyżonymi siwymi włosami, z krzaczastymi brwiami. Bruzda między nimi jeszcze bardziej się pogłębiła, a na twarzy pojawiło się ich jeszcze więcej. Nie zmienił się natomiast przyjemny tembr jego głosu: niski, gardłowy, łagodzący nieco wizerunek kogoś zasadniczego. Pozostali to Bogumił i Maciek – ojciec i syn.

Późna pora nie sprzyja dłuższej rozmowie, w zasadzie ogranicza się do umówienia na ranny wymarsz. Krzysiek dopytuje i sprawdza jeszcze czy są dostatecznie wyposażeni w sprzęt i czy czegoś im nie brakuje. Maciek zapewnia go, że mają wszystko co może być im potrzebne.

– Nie pierwszy raz uczestniczę w takiej wyprawie. Poradzilibyśmy sobie sami, ale tylko ty znasz wskazówki według, których możemy dotrzeć do tego miejsca.
W tonie tej wypowiedzi nie ma nic z przechwałki, raczej przebija pewność siebie wynikająca z turystycznego doświadczenia.

Gdy rano zaczynają podchodzić, Krzysiek sam przed sobą musi się przyznać, że droga ta go nudzi. Przemierzał ją już kilka razy, w różnych porach roku, zna każdy jej zakręt, obniżenia i wzniesienia, charakterystyczne punkty. Z zainteresowaniem więc skupia się na reakcji swoich towarzyszy i na ich rozmowach.

Marek i Maciek od razu znajdują wspólny język, zbliża ich w sposób naturalny więź „metrykalna”. Maciek jest młodym, żylastym typem sportowca. Krzysiek podejrzewa, że uprawia biegi długodystansowe, a słysząc fragmenty rozmowy, być może także dziesięciobój. Zarówno on, jak i jego ojciec ubrani są w markową odzież outdoorową. Marek przy nim, choć przecież także bardzo sprawny fizycznie, wydaje się swobodniejszy, mniej sprężony, luźniejszy w ubiorze i zachowaniu.

Kama idąca za Krzysztofem co i rusz rzuca uwagi:
– A pamiętasz? Tu przechodziliśmy na drugą stronę tego jaru. Czołgaliśmy się po przewalonym drzewie. Ale tu się zmieniło! W ogóle go stąd nie widać. Pewnie już je pocięli na kawałki? A kiedy będzie tama bobrza? To tam był nasz pierwszy biwak!

Jej entuzjazm w odnajdywaniu „tego co było” i żywym odczuwaniu tego na nowo jest wzruszający. Krzysiek z radością patrzy na jej uśmiechniętą, zaróżowioną wysiłkiem twarz.

– Częściej musimy razem wyrywać gdzieś w góry – obiecuje sobie w myślach.

Bogumił idzie razem z Andrzejem na końcu, trzymają jednak bliski dystans. Jest postawnym mężczyzną, młodszym od kartografa. W jego sposobie poruszania się widać wytrawnego piechura. Zbliża się do emerytury, ale wygląda na to, że jest nadal czynnym w terenie geologiem. Potwierdza to zawadiacko przytwierdzony do plecaka młotek geologiczny. Jego całkiem nowy strój uzupełnia stary, wysłużony kapelusz.

– Chyba synowi nie udało się go z niego zedrzeć i zastąpić nowomodną czapką z daszkiem? – uśmiecha się w myślach Krzysiek.

On także ma na sobie nieco wysłużone ciuchy, sprawdzone przez lata i takie, z którymi trudno mu się rozstać. Jest w nich tyle zaklętych wspomnień!
Nie idą szybko, ale miarowo posuwają się do przodu, tak że nikt nie zostaje z tyłu albo nie musi gonić. Późno sierpniowy dzień, oferuje im łagodne ciepło, na pożółkłych miejscami trawach snują się pajęczyny z nanizanymi kropelkami rosy, w wierzchołkach drzew od czasu do czasu słychać stukanie dzięcioła, z boku dobiega ich szum wody mknącej potokiem ku dolinom.
Kiedy dochodzą pod morenę jeziora Krzysiek przystaje i mówi do swoich klientów:

– Tu przeprawimy się na drugą stronę potoku. Mniej więcej tutaj spotkaliśmy się z dziewczyną. Wcześniej jednak rozbijemy namioty nad stawem, tam jest dostatecznie dużo miejsca. Być może uda nam się przeprawić stamtąd bez konieczności obniżania się do tego miejsca.

Zakosami docierają na wzniesienie i na skraj lasu, a tam rozpościera się szeroki obraz błękitnego jeziora, ukrytego wśród wzgórz – „Zagubionego”. Ten widok zawsze wzbudza zachwyt, jest tak niespodziewany i oszałamiający. Tam gdzie teren się nieco wypłaszcza, zatrzymują się i zrzucają z przepoconych pleców bagaże.

Kamila obejmuje Krzyśka za szyję i całując go szepce mu do ucha:
– Uważaj na siebie!
– Powodzenia panowie! Nie zgubcie się w tej dziurze, albo w lasach! Kama – teraz ty prowadzisz! – oświadcza Marek.
– Powinniście zdążyć przed zmrokiem, ale nie siedźcie przy niedźwiedziu za długo i uważajcie na nietoperze! – żartobliwie zauważa Krzysiek.

Rozbicie namiotów, umieszczenie w nich sprzętu biwakowego nie zajmuje im wiele czasu. Wkrótce stają przed koniecznością przeprawy przez potok, co wcale nie jest takie proste. Nie chcą później cały dzień działać w mokrych butach. Ostatecznie znajdują miejsce, gdzie powalony pień częściowo daje im oparcie, resztę muszą pokonać po kamieniach. Po drugiej stronie wszyscy jednak mają nieco mokre buty.

Krzysiek, pamiętając relację dziewczyny stara się wydedukować, którędy mogła wieść jej trasa. Kieruje się skosem w górę stoku stanowiącego ograniczenie naturalnej zapory jeziora, trzymając się możliwie blisko skraju lasu, a później tak aby nie tracić z oczu tafli wody. Podchodzenie w górę wśród powalonych drzew, połamanych gałęzi, krzaków, traw i całego leśnego „bałaganu” jest bardzo uciążliwe. Choć rozpościerający się stąd widok jest fantastyczny, to w ogóle nie zwracają na niego uwagi, tak są skupieni na tym co mają pod nogami i na tym co ich czeka, na pokonywaniu przeszkód i przedzieraniu się w górę.

– Jak Zośce udawało się tu ciągnąć za sobą tego bezwolnego faceta? – zastanawia się pełen podziwu Krzysztof.

Zadzierając głowę w wyszukiwaniu drogi, w pewnej chwili na tle nieba dostrzega zarys postrzępionej wielkiej bryły korzeniowej potężnego powalonego drzewa. Podejrzewa, że to miejsce, gdzie nocowała dwójka zagubionych. I rzeczywiście. W wykrocie walają się gałęzie jedliny, trawy i liście, wyraźnie tam zgromadzone. Przysiadają tam na odpoczynek, w ciszy wysapując z siebie wysiłek. Nagle od strony lasu dociera do nich odgłos dziwnego stękania, łamania gałęzi i uderzania czymś w drzewa. Maciek ostrożnie wystawia głowę spoglądając w kierunku skąd dobiegają te odgłosy, po czym cicho mówi:

– Zobaczcie, to niesamowite!

Ostrożnie wyglądają za osłaniającej ich bryły korzeni pomieszanych z ziemią i kamieniami.
Na skraju lasu stoi dorodny jeleń i rogami ociera się o drzewa, a obok spokojnie pasie się stado łań. W pewnej chwili rogacz unosi łeb i wydaje z siebie donośny ryk. Jest tak przejmujący, że wszyscy aż przysiadają z wrażenia.

– Krzysiek! Co teraz robimy? – pyta trochę niepewnie Maciek.
– Zróbcie sobie teraz możliwie z ukrycia parę fotek, a potem spokojnie pójdziemy dalej.

Gdy wychynęli ze swej kryjówki stado bez specjalnego pośpiechu zagłębiło się w las wiedzione przez dumnego samca.
Teraz dopiero Krzysztof naprawdę staje wobec wielkiej zagadki: którędy dziewczyna mogła dotrzeć do tego miejsca? Jak wiodła jej trasa od jaskini? Znowu wspomina jej relację:

„Szłam skosem w dół, w kierunku gdzie niebo wydawało się najjaśniejsze”.
– A więc my pójdziemy skosem do góry na zachód – postanawia.

Początkowo idzie im dość sprawnie, lecz w lesie zaczyna się znana mordęga. Prowadzący co pewien czas spogląda na kompas, aby zachować właściwy kierunek. W gąszczu drzew łatwo jest go zatracić. Spogląda też na gps, ale tak jak wspominała Zośka, brak jest zasięgu.

– To co dwojgu wyczerpanym ludziom, z których jeden ciągnięty był „na postronku” zajęło prawie cały dzień, dla nas powinno trwać około czterech godzin – szacuje Krzysiek w myślach.

Spogląda na zegarek – jest dwunasta.
– Idziemy najwyżej do czwartej, potem trzeba wracać.

Tempo wyraźnie im spada, coraz częściej przysiadają odpoczywając, a co najistotniejsze w ich zespole pojawia się zwątpienie i brak wiary, że uda im się odszukać to po co wyruszyli.
Krzysztof nie raz przeżywał już coś podobnego i wie jakie to przykre uczucie, osłabiające wolę walki.
Wreszcie o czwartej przystają:

– Na dziś wystarczy. Mówiłem, że łatwo nie będzie i tak od pierwszego razu może nam się nie udać.

Siedzą ze spuszczonymi głowami, trochę tępo wpatrując się w rozciągający się wokół las i pogryzając batony.
Krzysiek wyciąga z plecaka zwój białej, błyszczącej taśmy, którą będzie trasować przebyty dziś przez nich szlak. Raptem, prostując się, kątem oka dostrzega pomarańczową plamę tkwiącą z boku pod jednym z drzew. Skupia na niej wzrok i już wie: to kubełek do którego Zosia zbierała grzyby.

„Zostawiłam gdzieś kubełek z grzybami, jak on zniknął mi z oczu. Poszłam jeszcze trochę wprost do góry”
– Tak to brzmiało? – stara się sobie przypomnieć.
– Zostańcie tu chwilę sami, ja pójdę jeszcze trochę do góry – mówi do towarzyszy.

Spoglądają na niego z wyraźnym niepokojem.
– Ale nie zostawisz nas tu na długo? – dopytuje Andrzej.
– Spokojnie. Obiecuję, najwyżej 15, 20 minut, a potem wracamy!

Zostawia plecak, a sam ostro wspina się po stromym zboczu. Zupełnie nieoczekiwanie przekracza jego załamanie i staje w niewielkiej, zarośniętej zielenią leśnej kotlince.

– Kurczę! Ale mam fart! A jednak udało się! – sam nie bardzo w to dowierza.

W jednej ze skalnych ścian dostrzega czarny wlot do jaskini. Bez chwili zastanowienia, odwraca się i zaczyna szybko wracać do oczekujących na niego w dole.

– Panowie! Mam dla was dobrą i złą wiadomość. Która ma być pierwsza? – pyta z szerokim uśmiechem na twarzy.
– Jasne, że dobra! Złą to już znamy: trzeba jeszcze wrócić do namiotów! – nieco smętnie odpowiada Bogumił.
– Ok! Znalazłem!
– Niemożliwe! Naprawdę?! – wykrzykują wszyscy.
– Ale…ta zła jest taka, że musicie się jeszcze kawałek wykaraskać pod górę.

Tylko Maciek odzyskuje wigor, pozostali z głębokim stęknięciem prostują się i na czworaka zaczynają podchodzić do góry.
Maciek staje u wylotu jaskini i chce wyciągnąć z plecaka latarkę.

– Maciek, daj spokój! Dziś już na to nie ma czasu. Póki jest jasno trzeba wracać, żeby odszukać ślady naszej trasy.
– Ok! To tylko zostawię tu sprzęt. Wyciąga linę, przyrządy zaciskowe, parę haków i motek.

Schodząc, Krzysztof zawiązuje na drzewach i krzakach znaczniki z taśmy.
Przy powalonym drzewie przystają na dłużej. Wszyscy są porządnie zmęczeni. Krzysiek odchodzi nieco na bok i dzwoni do Kamy:

– Wyobraź sobie znalazłem! Sam już nie bardzo w to wierzyłem, że nam się uda. Miałem niesamowite szczęście. Dopiero jutro jednak wejdziemy do środka, dziś już było za późno.
A potem:
– A jak wam udała się wycieczka?
– Fajnie było. Bardzo ciekawie urządzili tę grotę, a poza tym naprawdę trudno poznać, że to nie są prawdziwe kości niedźwiedzia.
– A nietoperze was atakowały?
– Nie, bo droga w głąb jest starannie zagrodzona. Pewnie specjalnie po to, żeby ich tam nie niepokoić i chronić.
– Nie mogę zbyt długo rozmawiać, bo u nas już zaczyna robić się ciemno, a jeszcze mamy kawałek drogi do namiotów. Będę na dole pewnie dopiero w poniedziałek, więc wracaj z Markiem, mnie podrzucą Andrzej, albo Maciek.

Ostatni etap pokonują w ciszy, zobojętniali na wszystko co wokół, machinalnie przestawiając nogę za nogą, mocno podpierając się kijkami.

– Schodzimy w dół wzdłuż potoku. Przeprawianie się teraz przez niego na morenie, jest zbyt niebezpieczne. Nie po ciemku i nie przy naszym zmęczeniu – decyduje przewodnik.

Do biwaku dochodzą po ciemku i na ostatnich nogach. Starsi panowie siadają przed namiotem, opatulają się śpiworami. Młodzi krzątają się przy maszynce gotując wodę i zalewając zupki.

– A niech to! Dawno już nie dostałem tak w dupę! – stwierdza Bogumił siorbiąc gorącą herbatę.
– I tak dobrze dałeś sobie radę. Mnie też porządnie dało w kość – dodaje Maciek.
Andrzej nawet się nie odzywa.

 

Autor: Janka Dąbrowska

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *