Następstwo zmian – Rozdział 10

Rozdział 10

Stach pomaga Zosi włożyć bluzę polarową, którą zapobiegliwie zabrał do swojego plecaka, przemoczone nogi otula płachtą termoizolacyjną. Siada obok i mocno ją obejmuje.
Krzysiek z Mariuszem działają wokół młodego człowieka. Trudno go rozprostować i ubrać. Okrywają go zatem bluzą Krzyśka i opatulają płachtą. Franciszek tymczasem wręcza Zosi kanapki, czekoladę i nalewa gorącą herbatę. Dziewczyna cała się trzęsie z zimna i emocji. Trudno jej nawet utrzymać kubek z napojem.

– Temu popaprańcowi też dajcie coś do zjedzenia – Franciszek zwraca się do Krzyśka i Mariusza.
– Sam widzisz, to nie takie proste. Coś się w nim na amen zablokowało, a jest wycieńczony do imentu – odpowiada Mariusz.

Udaje się im jednak wcisnąć w faceta trochę czekolady i napoić ciepłą herbatą.
Tymczasem Zosia odzyskuje stopniowo panowanie nad sobą. Zaczyna opowiadać trochę bełkotliwie i chaotycznie:

– Cały dzień błąkaliśmy się po lesie, ciągnęłam go za sobą, a on nie chciał wcale iść.
Krzysiek jej przerywa:
– Zosiu, opowiesz nam później. Teraz skup się, bo jeszcze musimy wrócić do domu, a to jest kawałek drogi.
A później do Franka:
– Ja ze Stachem zabieramy Zośkę na dół. Jak tylko dotrę do wioski wyślę do was dwóch silnych chłopaków. Zjadę nieco w dół doliny, aż złapię zasięg i zadzwonię pod 112, żeby przysłali karetkę, albo ratowników. On na bank będzie potrzebował pomocy lekarzy. Wy próbujcie wyciągnąć go stąd na ścieżkę.
– W składziku obok świetlicy są nosze do pierwszej pomocy. Niech chłopaki wezmą je ze sobą. Może trzeba będzie go targać?

Kiedy do wioski dojeżdża karetka, pozostałych członków ekspedycji ratunkowej jeszcze nie ma. Dwaj ratownicy wyruszają zatem szlakiem do góry, ale dość szybko wszyscy razem wracają. Mężczyzna szczelnie owinięty w płachtę leży na noszach, które niosą Mariusz, Franciszek i chłopaki z wioski.

Ratownicy zajmują się nim wnikliwie w świetlicy, a potem pakują do karetki.
– Ta dziewczyna uratowała mu zapewne życie. Najprawdopodobniej jest w głębokiej zapaści psychicznej i jest skrajnie odwodniony. Sam by nie dał rady wrócić do ludzi – zauważa w rozmowie z Krzyśkiem jeden z ratowników.

Krzysztof po wezwaniu karetki zadzwonił też do Kamili.
– Rany, dobrze że wreszcie się odezwałeś i że Zosi nic się nie stało! Wracaj szybko, pusto i smutno tu w domu bez ciebie. Czekam, czekam, czekam!
– Powinniśmy być jutro koło południa. A co w ośrodku?
– No nic, dzień, jak co dzień. Mamy dwójkę dzieci, w zasadzie nastolatków. Pogadamy, jak wrócisz.

Późnym popołudniem „ekipa ratunkowa” zgromadziła się przy stole, w niedużym pokoju rodzinnego domu Zosi. Trudno w nim wygodnie pomieścić tyle osób, ale matka na stole stawia przed wszystkimi szklanki z herbatą lub kawą, ojciec małe kieliszki do gorzałki.

– Dziękuję wam, że pomogliście w szukaniu mojej córki. Baliśmy się, czy nie spotka jej los taki jak dziadka, bo to wiecie, myśleliśmy czy to jakie złe nad nami nie ciąży. Zośce tak, jak i jemu, nie jest łatwo wysiedzieć w domu – z lekką dezaprobatą spogląda na córkę.

Matka przyciąga jednak Zosię do swojego boku i gładzi ją po głowie. Z boku przytula się do nich młodszy, nastoletni brat dziewczyny.

– To teraz opowiadaj dziewczyno, jak to wszystko było.
Znienacka odzywa się Stach:
– Zośka, ale ty dzielna i odważna dziewczyna jesteś!
– E tam! Najpierw to ciekawa byłam, potem żal mi się go zrobiło, a później to już samo jakoś tak poszło.

Po czym nieco speszona spogląda na zgromadzone towarzystwo i zaczyna snuć opowieść.
„ Ładna pogoda wyciągnęła mnie z domu na grzyby. Dużo ich teraz w naszych lasach. Lubię też po prostu łazić po lesie, tak jak ojciec mówi. Poszłam tak, jak wszyscy od nas, czyli szlakiem, ale w pobliżu tamy bobrzej przeprawiłam się po powalonych dniach przez potok. Pomyślałam, że tu już wszystko wyzbierane, a tam pewnie jeszcze nie. I faktycznie. Znalazłam trochę koźlarzy, a i borowików parę.

Raptem słyszę, że za mną trzeszczą łamane gałęzie. Jakiś zwierz? Oglądam się, a to nie! Trochę z boku przez las przedziera się jakiś facet. Całkiem młody. Najpierw to nawet trochę się przestraszyłam, bo to sama jestem w lesie, ale on od razu jakiś dziwny mi się wydał. Nawet do niego zawołałam:

– A gdzie pan tak pędzi?

Ale on tak, jakby w ogóle mnie nie zauważył i gna jak jakiś zombi na oślep do góry. Zaciekawiło mnie czego on tu szuka. Przecież szlak do groty został daleko z tyłu. Zaczęłam za nim iść, tak w pewnym oddaleniu. Nie było to takie proste, bo całkiem szybko gonił do przodu. Zostawiłam gdzieś kubełek z grzybami, bo mi przeszkadzał i wypatruję go między drzewami i krzakami.

Starałam się zapamiętywać, gdzie idę, ale szybko straciłam orientację. Wiecie, jak to jest w naszych borach: raz góra, raz dół, a las wokół taki sam. Raptem straciłam go z oczu. Co jest grane, pomyślałam. Przecież nie ulotnił się?

Podeszłam jeszcze do góry i nagle stanęłam w niewielkiej kotlince. Tak jakby w wyrobisku starego kamieniołomu, który zarosła już leśna zielenina. Przede mną ściany trochę skalne, trochę ziemiste, osypujące się i pusto! Faceta nie ma! Nie mógł wyparować! Rozglądam się i widzę z boku w skalnej ścianie ciemną szczelinę. Podchodzę tam, a to całkiem duża dziura jest, tylko zasłaniają ją zwisające paprocie i zielsko rosnące po bokach, a na ziemi, w rozmokłej glinie widzę świeży odcisk buta. Od razu w głowie pojawiła mi się wizja mojego dziadka, co to Explorerem go nazywaliście. Myślę sobie: kurczę! Spotka go taki sam los, wlazł tam i już nie wyjdzie! Żal mi się go zrobiło.

Chciałam zadzwonić do kogoś i powiedzieć co i jak, ale oczywiście zasięgu nie było. Włączyłam więc latarkę i weszłam tam za nim. A tam ciągnął się dość przestronny korytarz, po bokach podparty drewnianymi belkami. Niektóre już spróchniałe i przewalone, gdzieniegdzie osypujące się ściany, raz potknęłam się o jakiś stary cebrzyk, minęłam jakieś zwężenie. W pewnym momencie poczułam z góry powiew świeżego powietrza. Nad głową zobaczyłam okrągły otwór, z którego wiało, a za nim spostrzegłam go, jak siedział pod ścianą.

Skulony, z podciągniętymi nogami, głową ukrytą między nimi, nakrytą rękami. Wyglądał jakby zawiązał się w supeł. Podeszłam do niego i mówię:

– Co tu robisz? Trzeba wracać, bo noc nas dopadnie.

A on nic. Jakby był porzuconym kamieniem. Usiadłam obok niego, zaczęłam do niego gadać, coś opowiadać, sama już nie wiem co. Wyłączyłam latarkę, bo bałam się, że zeżre mi całą baterię w telefonie. Zrobiło się kompletnie ciemno, jak nie przymierzając w d… u murzyna i zupełnie cicho. Jak się nie odzywałam, to tylko własny oddech słyszałam, bo on jakby zamarł. Nawet go dotykałam sprawdzając czy jeszcze dycha, ale ciepły był. Nie wiem ile czasu tak siedzieliśmy, być może i przysnęłam na chwilę.

Kiedy się ocknęłam, to usłyszałam w pewnej chwili ptasi świergot, a na suficie wydawało mi się, że pojawiła się jaśniejsza plama. Tam gdzie był ten otwór. Domyśliłam się, że pewnie przesiedzieliśmy tak nockę i na zewnątrz zrobiło się już rano. Wstałam, rozprostowałam się. Zmarznięta byłam, zaczęłam się masować, włączyłam latarkę, a on siedzi tak jak siedział.

Zaczęłam okładać go rękami jak popadło, żeby go rozruszać. Nawet podniosłam jego głowę i poklepałam go po policzkach, żeby go ocucić. Podnieść go nie dawałam rady. Wszystko na darmo. Wreszcie wyciągnęłam pasek, który zakładam do spodni kiedy idę do lasu, żeby mi nie spadały, jak się pochylam. Przypięłam go do szlufki jego spodni i ciągnęłam z całych sił. Przewrócił się na bok i usiłował pozbierać się na czworaka, a ja dalej go ciągnęłam. Wtedy wstał i zaczął za mną iść. Tak wyszliśmy z tego szybu. Był wczesny ranek.

Nie miałam pojęcia, gdzie jesteśmy i gdzie mam teraz iść. Postanowiłam, że pójdziemy skosem w dół, w kierunku gdzie niebo wydawało się najjaśniejsze. A on znowu w zaparte. Co i rusz siadał, wpadał w jakieś doły, obijał się od drzew, motał w krzakach. Mordęga była z nim niesamowita. Prowadziłam go na tym pasku, jak jakiegoś zwierzaka. Pojadłam jagód i napiłam się z jakiś strumyczków i tak tułaliśmy się po tym lesie.

Pod wieczór drzewa zaczęły rzednąć i w pewnym momencie w prześwicie zobaczyłam jezioro, a po drugiej stronie tę urwaną górę z niedźwiedzią grotą. Odetchnęłam, bo już mniej więcej wiedziałam gdzie jestem. Sprawdziłam też, że mam słaby zasięg w telefonie. Zaczęło robić się ciemno, ale wysłałam smsa do sołtysa. Po nocy nie dałabym sobie z nim rady, a poza tym zmęczona byłam już na maksa. Usiedliśmy w wykrocie pod powalonym drzewem. Nazbierałam gałęzi, liści, trawy i tym się przykryliśmy, bo zimno się zrobiło, a poza tym głodna byłam.

Jak tylko zaczęło świtać wyrwałam go i ruszyłam trzymając się możliwie otwartego terenu, żeby widzieć jezioro. Nie wiedziałam czy dostaliście moją wiadomość, ale założyłam, że jak znajdę potok, to powinien nas doprowadzić do naszej doliny. A potem to już przestałam myśleć, tylko szarpałam się z tym gościem i parłam do przodu. Jak was zobaczyłam to już zupełnie odmóżdżona byłam. Dalej to już wiecie.”

W pokoju zapadła dojmująca cisza. Wszyscy są pod wrażeniem opowieści Zosi. Wreszcie odzywa się Mariusz.

– Chciałem ustalić tożsamość tego gościa. Z ratownikami przeszukaliśmy go, a ja potem też pokój, który tu wynajął. Nie znalazłem żadnych dokumentów. Ciekawe też, jak tu się dostał. W pobliżu nie ma żadnego samochodu, pewnie dojechał z którymś z turystów wybierających się do „Niedźwiedziej groty”. Tajemnicza sprawa i nie wiadomo czy kiedyś w ogóle dowiemy się kto to był.
– Ale Zośka! Dałaś mu szansę na życie – stwierdza Franciszek.
– Ale co to za życie go czeka! – odpowiada dziewczyna.
– Nigdy nic nie wiadomo. Może wyciągną go z tego letargu i faceta czeka jeszcze co dobrego w życiu – mówi Stach.

Krzysiek także dodaje swoje:
– Swoją drogą, to bardzo ciekawe co to za dziurę w ziemi przypadkowo odkrył ten facet?
A po chwili dodaje:
– A może pojechałabyś z nami do miasta? Pogadam z Elką, może zatrudni cię w zajeździe? Albo załapiesz się w naszej szkole lub przedszkolu jako nauczycielka?

Zośka spogląda na rodziców. Ojciec kiwa głową i mówi:

– Dziewczyno, czas ci w świat wyruszyć.

 

Autor: Janka Dąbrowska

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *