Ponownie zawitałam do Zermatt, gdzie w oczekiwaniu na przyjazd Mirka, wspinam się z Jankiem.
Żeby uniknąć ciągłego dość długiego i uciążliwego podchodzenia na Gornergrat lub dość kosztownego wjazdu tam kolejką, większą liczbą uczestników wyjazdu przenosimy się do dolinki położonej nad schroniskiem Monte Rosa Hute.
Rozlokowujemy się pod zerwami Lyskamu i pod kopułami Castora i Poluxa wśród potężnych głazów w kolebach, tworząc rodzaj obozu wysuniętego – przejściowego.
Stamtąd w różnych zespołach atakujemy wybrane przez nas cele.
Dla nas jednym z nich jest droga Nerudy – filarem na Lyskamm. Piękna lodowo – śnieżna, dość długa wspinaczka. Pokonujemy ją z Jankiem sprawnie i szybko w jaskrawym, oślepiającym odbiciami od białego podłoża słońcu, wysuszającym nasze wargi na skwarki. Powrót wiedzie ostrą niczym żyletka granią, opadającą stromymi, ok. 400 metrowymi stokami do podnóża góry. Idzie się po niej niczym na równoważni, stopa za stopą, z niewielką możliwością założenia sensownej asekuracji. Jest to wyczerpujące fizycznie, bo wymaga stałego napięcia mięśni i nieustannego skupienia, a jeszcze bardziej psychicznie. Szczęśliwie udaje nam się dobrnąć do łatwiejszego terenu i w końcu po południu znajdujemy się na lodowcu, którym musimy wrócić do naszego kolebowego biwaku. Jesteśmy porządnie zmęczeni i ponieważ lodowiec wydaje się być całkiem gładki rozwiązujemy się, chowając sprzęt do plecaków.
Człapiemy w rozmiękłym śniegu, gdy nagle drogę przegradza nam całkiem potężna szczelina. Niezbyt może szeroka, ale zaglądając w dół wygląda na głęboką i zawiłą.
Musimy ją przekroczyć, bo jej ominięcie wymaga pewnie dużego nadłożenia drogi, a jesteśmy mocno zmęczeni i zniechęceni. I wtedy, jak to niestety często w górach bywa, popełniamy błąd za błędem. Postanawiamy tę szczelinę po prostu przeskoczyć, tyle że ja mam świadomość, że skoki w dal to nie moja najmocniejsza strona, trzeba to dodatkowo zrobić w rakach, z obciążeniem na plecach. Janek przeskakuje bez problemu, a ja mam stracha czy doskoczę na drugą stronę. Wymyślam więc następujący fortel. Mój czekan uwiązuję na długiej pętli, którą zaczepiam o przegub mojej dłoni, przerzucam go do Janka i mówię: jak będę skakać ciągnij mnie z całych sił, żeby nadać mi odpowiedniego pędu. Skaczę i dolatuję gdzie trzeba, a wtedy uzmysławiam sobie, że super! – lina, która w razie czego byłaby potrzebna, gdyby mi się to nie udało jest u mnie w plecaku i wylądowałaby ze mną w szczelinie! Podnoszę oczy w niebo i dziękuję mojemu Aniołowi Stróżowi.
Na błędach jednak człowiek się uczy, o ile tylko potrafi z nich wyciągać właściwe wnioski.
Parę dni później wychodzimy z Jankiem na drogę wiodącą na Castora. Z obozu obniżamy się nieco dobijając do wytrasowanej przez lodowiec ścieżki, którą podchodzimy pod nasz cel. Droga nie jest jakoś wybitnie trudna i kończymy ją dość wcześnie.
Powrót wymaga jednak znowu przejścia przez dziewiczy lodowiec. Pomni poprzedniej przygody idziemy już związani liną, choć lodowiec jest gładki jak stół. Jest na tyle wcześnie, że operacja słoneczna w tym miejscu jest intensywna, a śnieg mocno rozmiękły. Beznamiętnie, mechanicznie maszerujemy, ja nieco z tyłu za Jankiem. W pewnym momencie nawet nie wiem kiedy i jak, grunt pod moimi nogami gdzieś zanika, a ja bez żadnego dźwięku ląduję ok. 5 metrów niżej stojąc po kolana w wodzie na dnie lodowego kanionu. Sytuacja po prostu mnie zatyka, nie krzyczę, nie wołam tylko czekam, aż Janek wyciągnie linę na pełną odległość i wtedy zauważy, że mnie nie ma. Faktycznie tak się dzieje. Raptem lina zatrzymuje się, a po pewnym czasie na krawędzi ukazuje się głowa zaskoczonego i lekko wystraszonego Janka. Nawet specjalnie o nic nie wypytuje, tylko lustruje sytuację i mówi: poczekaj! Czekam cierpliwie, a nogi zaczynają mi marznąć. Po niedługim czasie wzdłuż jednej ze ścian kanionu opuszcza się odcinek liny powiązany w pętelki w regularnych odstępach. Janek wybiera mi luz i ubezpiecza mnie z góry, zapewniając asekurację na sztywno, a ja zaczynam pracowicie wchodzić wykorzystując pętelki, jak drabinę.
Nie idzie mi to łatwo, bo ściana jest śliska, z litego lodu, a moje nogi z nasiąkniętymi wodą skórzanymi podwójnymi butami ważą, jak przypuszczam, po 3 kg każda. Adrenalina jednak robi swoje i wydostaję się poza krawędź.
Dziękuję Jankowi, podziwiając go jednocześnie, za niesłychanie sprawnie przeprowadzoną akcję ratowniczą i ponownie wznoszę oczy do nieba w podzięce Aniołowi Stróżowi.
Autor tekstu i zdjęć: Janka Dąbrowska
Bez Aniołów Stróżów podobno życia nie ma. Aniołowie się nudzą i proszą o kontakt, ale jak widac w Waszym przypadku, byli niezbędni. Cuda, cuda! Wasze doznania, przezycia, widoki są niewzykłe, ale adrenalina na fuul. Zachwycające i meganiebezpieczne. A na dodatek te temperatury! To nie dla mnie. Pozdrawiam i podziwiam
A
Jakkolwiek to nazwać/określić ;))) Napoleon mawiał ponoć, że „Od dwóch dobrych generałów wolę jednego, który ma szczęście” i fakt: to musi nam się trafić, ale skąd? jak? i dlaczego? Nie do zdefiniowania. Potrzebne jest to każdemu, nie tylko w górach, ale w całym życiu i jak sądzę, każdy z nas może wskazać w swoim takie momenty.