Wspomnienia mają to do siebie, że najbliższe są tym, którzy uczestniczyli w opisywanych wydarzeniach lub przeżywali podobne.
Pisząc swoje opowiadania starałam się unikać sięgania do bardzo odległych czasów, obawiając się zarzutu, że uderzam w nutę „jak to drzewiej bywało”. Jakież zatem było moje zdumienie, kiedy często słyszałam: „Czemu nie napisałaś o tym więcej, szerzej, nie wyjaśniłaś, jak to wtedy było?”
Tak zrodził się pomysł na opowiadanie o tym, jak zapewne większość pokolenia tzw. „Łojantów lat 70.” rozpoczynała kariery wspinaczkowe.
W czasach kiedy nikomu nawet nie przyszłoby do głowy, że mogą istnieć sztuczne ścianki wspinaczkowe, było to ściśle związane z miejscem zamieszkania, dającym lepsze lub gorsze warunki do szkolenia się we wspinaczce. Środowisko krakowskie czy wrocławskie miało dostęp do naturalnych tworów skalnych, na których mogło ćwiczyć technikę, metody asekuracji i wyrabiać odpowiednią muskulaturę. Dolinka Będkowska, Skałki Janowickie, Sokoliki, Góry Stołowe były do tego wprost stworzone.
Środowisko warszawskie musiało radzić sobie inaczej. Wyjazdy w najbliższe skałki były mocno ograniczone problemami komunikacyjnymi, czasowymi i finansowymi. Nikt z nas nie dysponował wtedy własnym samochodem, uczyliśmy się lub pracowaliśmy 6 dni w tygodniu, a nasze zasoby finansowe były wielce skromne.
W pewnym momencie na zebraniach Klubu Wysokogórskiego zaczęła krążyć wieść, że ktoś „odkrył” świetne bunkry, których wysadzone, poszarpane kształty imitują skałki i znakomicie można na nich się powspinać. Nazwa położonej 20 km pod Warszawą miejscowości – Czosnów zaczęła elektryzować wszystkich.
Rzecz jasna nie trzeba było nam tego wiele razy powtarzać i wczesne kursy autobusowe PKS w weekendy zostały zapełnione do granic możliwości młodymi ludźmi z wielkimi plecakami wypełnionymi linami i różnym sprzętem. Wczesny dojazd nie stanowił wielkiego problemu, za to powroty w niedzielne popołudnia były wielką loterią, gdyż kierowcy zapchanych autobusów, widząc czeredę umorusanych, objuczonych ludzi, często nawet nie zatrzymywali się na przystanku. Bywało, że czekaliśmy na kolejny kurs lub rzadko udawało zabrać się autostopem, a nawet wracaliśmy na piechotę przez Puszczę Kampinowską. Kiedy robiło się cieplej i udało nam się „urwać” w sobotę z zajęć, biwakowaliśmy w okolicznych laskach pod namiotami.
Bunkry w Czosnowie stały się wkrótce naszą weekendową mekką. Rozczłonkowane na dość dużym obszarze, niezbyt wysokie, których „gniazda” usytuowane były w rozpadlinach niczym wśród wydm porośniętych małymi sosenkami – samosiejkami, krzakami i trawą.
Największy kompleks stanowiła ściana ok. 6 m wysokości ułożona kulisowo, w całości dość dobrze zachowana. Inne stanowiska nie były tak spektakularne, ale dające niezłe możliwości poćwiczenia różnych technik wspinaczkowych np.: studnia, gdzie ćwiczyliśmy zapieraczkę, pęknięte pionowe szczeliny, na których wspinaliśmy się tzw. „dilferem”, różne trawersy na podchwyty czy zjazdy w tzw. kluczu (1). Poznawaliśmy zasady wspinaczki techniką hakową. Najczęściej ubezpieczaliśmy się asekuracją odgórną, stanowiska zakładając z pni sosenek rosnących powyżej. Współcześnie większość z tych „dróg” zaliczona byłaby zapewne do tzw. boulderingu (2), wówczas podchodziliśmy do tego bardziej „na poważnie”.
Lepiej zorientowani historycznie uświadomili nam, że bunkry te powstały jeszcze przed I w. św. (3) Nic więc dziwnego, że główna ściana od razu zyskała nazwę „Cara Mikołaja” i stanowiła największe wyzwanie.
U jej stóp w cieniu lub na przeciwległym, nasłonecznionym stoku rozsiadało się całe towarzystwo, czekające w kolejce na zwolnienie się kolejnych dróg lub po prostu gadające i cieszące się wolnym czasem.
Do Czosnowa trafiłam jeszcze będąc w szkole podstawowej. Jeździłam tam z moim bratem Henkiem i jego kolegami Bartkiem Miecznikiem i Andrzejem Byczkowskim.
Pewnego razu bardzo wczesną wiosną, kiedy tylko stopniały największe śniegi, a słoneczko zaczęło śmielej przygrzewać rozlokowaliśmy się pod „Carem Mikołajem”. Chłopaki od razu ruszyły na podbój ściany. Ja także kilka razy poszturmowałam drogę klasyczną przez tzw. „okno”, które stanowiła wygładzona wnęka w ścianie, na której żartowaliśmy kiedyś musiał być umieszczony portret cara. Wtedy moje liczne próby zwykle kończyły się niepowodzeniem – byłam za niska, za słaba, choć woli walki mi nie brakowało. Zmęczona i zniechęcona, znudzona obserwowaniem, jak innym się udaje, zaczęłam myszkować po okolicy. Weszłam do wnętrza bunkrów, do mrocznego korytarza biegnącego wzdłuż ściany. Nie wiadomo kiedy, raptem straciłam grunt pod nogami i wylądowałam półtora metra niżej, w wodzie, krusząc cienką warstwę lodu. Rumor, którego narobiłam ściągnął natychmiast Henka. Wyciągnięta z rowu, mokra niczym kura zostałam ubrana w najcieplejszą kurtkę Andrzeja i usadzona na przeciwstoku, na słońcu, gdzie jak niepyszna musiałam dotrwać do godziny powrotu.
Z czasem grono moich „górskich” znajomych zaczęło się powiększać. Wkrótce już samodzielnie, w ich towarzystwie zaczęłam odwiedzać Czosnów i zyskiwałam coraz większą sprawność w pokonywaniu różnych skałkowych trudności. Nawet dziś pamiętam uczucie satysfakcji i radości, jaką sprawiło mi pokonanie „Cara Mikołaja”!
Nasze apetyty wspinaczkowe były jednak nienasycone, a bunkry w Czosnowie skłoniły nas do szukania innych w okolicy Warszawy. I tak wkrótce zostały one zdetronizowane przez bunkry w Janówku. Trasa kolejowa do Nowego Dworu Mazowieckiego umożliwiała znacznie łatwiejszy dostęp, były bardziej urozmaicone dające satysfakcję tym początkującym i tym, którzy aspirowali już do miana bardziej doświadczonych.
Na tzw. „Bunkrach Małych” skupiali się początkujący, na „Bunkrach Dużych” ćwiczyły już wyrobione „wygi”.
Tak naprawdę byliśmy wtedy równo wymieszani. Doświadczenie i wiek nie stanowiły o naszym wzajemnym stosunku, wszyscy znaliśmy się „jak łyse konie” i dobrze czuliśmy się w licznym towarzystwie. Łatwiejszy dostęp umożliwiał nam częstsze tam wyskoki, nierzadko nawet popołudniowe, w dni wolniejsze od zajęć na uczelni.
Kiedyś zimą wybrałam się tam z Jankiem Wolfem i Marcinem Zachariasiewiczem w pionierkach (4). Wróciłam zmarznięta na kość, a nogi musiałam rozgrzewać w miednicy z ciepłą wodą.
Na bunkrach w Janówku przeprowadzano także praktyczną część kursów KW (5) dla początkujących wspinaczy lub na wyższe stopnie taternickie. To tam pod okiem Jurka Hirszowskiego zdobyłam ostatecznie stopień członka zwyczajnego KW, a później sama zaczęłam szkolić kursantów.
Bunkry były wtedy tym czym teraz są ścianki wspinaczkowe.
Uzupełniały jednak w pewnym stopniu potrzebę nauczenia się pokonywania takich trudności, jak podejście pod ścianę z ciężkimi plecakami, dostosowanie się do warunków atmosferycznych i nierzadko mokrych, zapiaszczonych, brudnych formacji „skalnych”.
Nierzadko wracaliśmy z nich, jak mawialiśmy, tak „zbułowani” (o zmęczonych mięśniach), że następnego dnia mieliśmy trudności z utrzymaniem czegoś w rękach. Wypady te dawały przedsmak tego co mogliśmy spotkać w Tatrach.
Niezależnie od wyjazdów na bunkry, w dłuższe, najczęściej pierwszomajowe weekendy lub na jesieni wybieraliśmy się w najbliższe nam skały zawierciańskie – do Kroczyc i Podlesic. Były to swoiste mini wyprawy.
Sama logistyka miała w sobie coś z przygotowania dalekich wypraw, a fakt znalezienia się w zupełnie innym środowisku, wśród pięknych bukowych lasów porażających swą wiosenną seledynową zielonością lub ognistą jesienną czerwienią tylko to wrażenie podsycało. Czekaliśmy na te wyjazdy z niecierpliwością i utęsknieniem. Kojarzyło nam się to z pełną wolnością i oderwaniem od otaczającej nas na co dzień szarzyzny socjalistycznej rzeczywistości.
Przygotowanie polegało na zgromadzeniu odpowiedniego sprzętu, znacznie bardziej wymagającego niż tego na bunkry. Względne wysokości skałek dochodzą do 40 – 50 metrów, potrzebowaliśmy więc dłuższych lin. Mało kto z nas dysponował wtedy własnymi linami, podobnie niewiele posiadaliśmy karabinków, nie wspominając o tych lekkich. Tych było jak na lekarstwo! Korzystaliśmy zatem ze sprzętu wypożyczanego z magazynu Klubu Wysokogórskiego. Odpowiednich haków, a tym bardziej „kości”(6) nie mieliśmy. Początkowo wiązaliśmy się bezpośrednio liną, później za pomocą pasów asekuracyjnych często wykonanych własnoręcznie. Ze względu na te braki w wyposażeniu wspinaliśmy się głównie na tzw. „wędkę” czyli z asekuracją odgórną. Wraz z przybywaniem odpowiedniego sprzętu, te drogi, na których występowały naturalnie ukształtowane „uszy”, na których mogliśmy założyć pętle, czyniąc z nich tzw. przelotowe punkty asekuracyjne zaczęliśmy wspinać się z tzw. asekuracją oddolną. Niestety nie obywało się bez wypadków, kiedy w razie nagłego odpadnięcia od ściany kruchy wapień się wyłamywał. Kończyło się to czasami poważnymi urazami, połamaniami i kontuzjami. Znacznie później powstała Jurajska Służba Ratownicza, która ubezpieczyła drogi w stałe punkty asekuracyjne tzw. spity (7) i haki z łańcuchami do zakładania górnych stanowisk zjazdowych.
Oprócz sprzętu stricte wspinaczkowego musieliśmy skompletować sobie odpowiedni ekwipunek bytowy: namioty, materacyki, maszynki benzynowe do gotowania czy ciepłe śpiwory. Majowe i listopadowe noce należały do bardzo chłodnych. Nierzadko woda pozostawiona w menażce rano była zamarznięta. O brzasku słychać było zatem, jak w namiotach ludzie szczękali zębami, albo z nich wyskakiwali, żeby ogrzać się w ruchu. Ciepłe, puchowe śpiwory najczęściej szyliśmy sami lub zamawialiśmy je u tych, o których wiedzieliśmy, że to potrafią.
Musieliśmy zabierać ze sobą także kanistry lub brezentowe wory na wodę, gdyż była ona dostępna tylko nisko w zabudowaniach wsi i trzeba było schodzić po nią na dół parę kilometrów. W Kroczycach najbliższy dostęp do wody był w gospodarstwie pp. Welonów, którzy niechętnie udostępniali licznej gawiedzi dostęp do pompy studni głębinowej. W Podlesicach trzeba było zejść jeszcze niżej do samej wsi. Wytarganie tej wody do miejsca biwakowania było uciążliwe i później oszczędzaliśmy jej, ograniczając ją jedynie do celów spożywczych.
Praktycznie całe zaopatrzenie na cały czas pobytu zabieraliśmy z Warszawy. W wiejskich sklepikach niewiele wtedy można było kupić. Zakup chleba stanowił problem, bo jego ilość była limitowana zapotrzebowaniem lokalnych mieszkańców.
Nic więc dziwnego, że kiedy wszystko to spakowaliśmy, to nasze wory transportowe miały wielce pokaźne rozmiary i niemało ważyły. Z tym bagażem ładowaliśmy się do pociągu do Zawiercia, gdzie najczęściej o brzasku wysiadaliśmy przenosząc się na kompletnie pusty o tej porze dworzec autobusowy w oczekiwaniu na pierwszy dogodny kurs w pobliże Podlesic. Zdarzało się, że kierownikowi dworca PKS, widzącego tłum chętnych, udawało się zorganizować kurs nadprogramowy, za który płaciliśmy dokonując „zrzutki” w określonej kwocie. Podróż w atmosferze budzącego się zamglonego poranka, z otwierającą się szeroką panoramą doliny wokół Kostkowic miała w sobie coś fantazyjnego i niesamowitego.
Cały bagaż musieliśmy wytargać do góry piaszczystą drogą, w której grzęzły nam nogi, dopiero wyżej na przełęczy robiło się stabilniej i teren się wypłaszczał. Grupy skał kroczyckich i podlesickich oddalone są od siebie o 7 – 10 km. W zaprzyjaźnionych grupach i zespołach decydowaliśmy, gdzie tym razem mamy zamiar się wspinać i każdy rozbijał swój obóz tam, gdzie najbardziej mu się podobało: na przełęczy, na polanie, w lesie. W zasadzie nie było żadnych ograniczeń. Zdarzało nam się też biwakować pod naturalnie ukształtowanymi przez skały „zadaszeniami” np. w „Kawernie” (inaczej zwanej też „Okrętem”) czy w grotach w rejonie „Filara Wyklętych”. Marne to jednak były schronienia przy dłuższych opadach czy wietrznej, chłodnej pogodzie.
Przez kolejne dni intensywnie wspinaliśmy się od rana do zmierzchu wymieniając się na różnych trasach wspinaczkowych na wielu skałach.
Wieczorami paliliśmy ogniska, gadaliśmy, czasem gdy trafił się ktoś z gitarą śpiewaliśmy i …wygłupialiśmy się.
W trakcie jednego z listopadowych wyjazdów kupiliśmy w Podlesicach beczkę piwa. Jej dotoczenie do biwakowiska stanowiło dla facetów niemałe wyzwanie. Na nierównej, wyboistej, piaszczysto – kamienistej drodze, często dość stromej i wąskiej beczka tańczyła na wszystkie strony i osuwała się. Była przy tym jednak kupa śmiechu i „jajarstwa”. Za to potem ile radochy było!
Powroty na niziny, do codzienności jawiły się jako przykrość, były znacznie trudniejsze i bardziej skomplikowane niż dotarcie do tej krainy.
Wszystko to stanowiło element niezwykłej przygody przybliżającej nas do prawdziwych gór.
Sadzę, że droga, którą podejmowaliśmy, aby osiągnąć swój górski cel, wymagająca pokonania wielu przeszkód i niedogodności dobrze przygotowała nas do późniejszych większych wyzwań prawdziwych dalekosiężnych wypraw. Spośród pokolenia „Łojantów 70.” wywodzą się światowej sławy wspinacze, alpiniści i himalaiści zasługujący na miano „górskich wojowników”. Jeszcze więcej jest takich, dla których wspinanie stanowiło zwykłą, czystą przyjemność i być może dzięki temu żyją do dziś, zgodnie z tytułem książki Alka Lwowa „Zwyciężyć znaczy przeżyć”!
Z biegiem lat coraz więcej z nas „wsiąkało” w zwyczajne życie, a zastępowali nas kolejni młodzi ludzie.
Kiedy po wielu latach przyjechałam w skałki z dziećmi miałam wrażenie, że wspinają się one śmielej, odważniej i bez zahamowań, które były naszym udziałem. Obserwowałam, jak z nowoczesnym sprzętem młodzi ludzie klasycznie pokonują drogi, które nam wydawały się niemożliwe do przebycia.
Niemożliwe stało się możliwym!
*****
(1) – zjazd w kluczu – zjazd na linie bez korzystania ze specjalnych przyrządów.
(2) Fort V powstał w latach 1883-88, niedaleko wsi Dębina i Czosnów, w ramach budowy pierwszego pierścienia fortów wokół Modlina.
(3) – bouldering ( z jęz. ang.) – aktywność polegającą na wchodzeniu na zazwyczaj wolnostojące, kilkumetrowe kamienie bez użycia asekuracji liną.
(4) – pionierki – popularne buty wykonane ze skóry naturalnej, tradycyjne obuwie do munduru harcerskiego.
(5) – KW – klub Wysokogórski Warszawa
(6) – kości – elementy w postaci metalowych brył służące do asekuracji, zastępujące haki
(7) – spity – rodzaj metalowego nitu z uchem osadzanego na stałe w skale
Autor tekstu: Janka Dąbrowska
Zdjęcia z archiwum autorki
Zdjęcie tytułowe i zapożyczone:
zdjęcie tytułowe- https://www.google.com/search?q=bunkry+w+Czosnowie&client=firefox-b-d&sxsrf=AJOqlzXzCNNHDIYxMQf0YhFwMfh0pJ3baw:1678432920685&source=lnms&tbm=isch&sa=X&ved=2ahUKEwiI6pDw6dD9AhUH_SoKHXeiCtIQ_AUoAnoECAIQBA&biw=1093&bih=434&dpr=1.25#imgrc=ug37eHVtAe409M
fot.1 – https://www.google.com/search?q=bunkry+w+Czosnowie&client=firefox-b-d&sxsrf=AJOqlzXzCNNHDIYxMQf0YhFwMfh0pJ3baw:1678432920685&source=lnms&tbm=isch&sa=X&ved=2ahUKEwiI6pDw6dD9AhUH_SoKHXeiCtIQ_AUoAnoECAIQBA&biw=1093&bih=434&dpr=1.25#imgrc=MLi4Q0d6oAluiM
Tata zabierał mnie na te bunkry w latach 80. i na początku 90. Ciekawa jestem, co tam się dzieje teraz…
Niedawno z ciekawości odwiedziłam bunkry i jedne i drugie na rowerze.
Czosnów bardzo zarósł, małe sosenki stały się dużymi drzewami, teren wokół został mocno zabudowany, bunkry „posunęły” się trochę w latach, są jak w jaskiniach z wybroczynami wapiennymi i nieco „zaśniedziałe ;))) ale….widać, że nadal są wykorzystywane wspinaczkowo/bulderingowo. Najwygodniej się do nich dostać chyba od strony Dębiny, ale… kto chce – trafi z każdej strony ;)))
Janówek natomiast jest trudniejszy w obecnej „wspinaczkowej eksploracji”. Do bunkrów wiedzie od stacji Janówek zielony szlak. Małe bunkry ukryte są wśród zabudowanych, ogrodzonych prywatnych działek rekreacyjnych i teren ten jest obszarem eventów typu paint ball lub innych organizowanych tam imprez. Można się tam jednak przemknąć przez furtkę, korytarzykiem między ogrodzeniami.
Duże bunkry choć też są wykupione przez firmę eventową też są dostępne boczkiem-boczkiem, ale czy powszechnie udostępnione są do free climbing – nie wiem.
:)))