W młodzieńczych latach wydaje się, że pasje, które stanowiły wtedy istotę naszego życia, a także nasze przyjaźnie będą trwały wiecznie. Potem do akcji wkracza życie i czas, które plączą nasze ścieżki, zmieniają nasze pragnienia i oczekiwania. Nasze drogi się rozchodzą i tylko czasami po latach ponownie się krzyżują i przez moment znowu możemy nimi wspólnie podążać.
W 2002 roku Grażyna z Leszkiem – Brodaczem przyjechali do Polski i postanowiliśmy wyskoczyć na weekend w Tatry, do Morskiego Oka, aby odświeżyć naszą przyjaźń. Umawiamy się dodatkowo z Wojtkiem, który ma do nas dojechać ze Śląska.
W piątkowe, październikowe popołudnie spotykamy się w schronisku i szczerze wymieniamy się informacjami o naszym życiu, dokonujemy swoistej ich aktualizacji. Zaczynamy snuć plany co do jutrzejszego wyjścia.
Ostatecznie wybór pada na Mięguszowiecki Szczyt, drogą przez Kocioł Mięguszowiecki tzw. Bandzioch, na siodełko w pn. filarze, galeryjką do przełączki w zachodniej grani i z niej na szczyt. Ten wybór wyjątkowo mnie cieszy, bo była to pierwsza z moich dróg, które mogłam zaliczyć w poczet wspinaczkowych, na którą w wieku 12 lat zabrał mnie Ojciec. Pamiętam uczucie radości i satysfakcji, jakie wtedy czułam po osiągnięciu szczytu wzmocnione widokiem akceptacji i dumy w jego oczach.
Grażyna od razu zaczyna kompletować i wybierać „sprzęt”, który może być dla niej ważny w dniu jutrzejszym, czemu Brodacz przygląda się pełen wyrozumiałości i ze zrozumieniem.
Ranek budzi nas ładną, choć nie idealną pogodą.
Blade słońce wydobywa wczesnojesienne kolory w górskich pejzażach, które wdzięcznie odbijają się w tafli spokojnego jeziora.
Podchodzimy ścieżką do Bandziocha szczęśliwi, że znowu możemy chłonąć atmosferę gór i dzielić ją z osobami, co do których mamy pewność, że czują podobnie jak my.
Wojtek emanuje zaraźliwym entuzjazmem i radością życia, ja jak zwykle nie mogę powstrzymać się przed parciem do przodu, a Grażyna z Leszkiem idą rozważnie, starannie wybierając drogę.
Wspinamy się płytami szerokiego zacięcia pokrytymi drobnymi odłamkami skał opadłych ze wschodniej ściany, a po przekroczeniu siodełka w filarze zagłębiamy się w mrok ściany północnej.
Jest chłodno, na tyle, że mgiełka zasnuwająca zerwy, osadzając się, zmienia w lodowe białe kwiaty, złociste kępy traw, pokrywając je szronem i igiełkami lodu.
Z ulgą docieramy do przełączki w grani i wyłaniamy się na słońce. Pokonujemy nastyrmane bloki i uskoki w grani i docieramy na szczyt, gdzie wygodnie się rozsiadamy. Do notesu w metalowej puszce wpisujemy nasze nazwiska. Zastanawiam się czy gdzieś jeszcze został zachowany mój dziecięcy wpis dokonany dawno, dawno temu?
Raptem słyszymy odgłosy wspinaczki dobiegające do nas z południowej strony góry, a po chwili wyłania się stamtąd sylwetka kobiety obwieszonej sprzętem wspinaczkowym.
Nie wierzę własnym oczom – okazuje się bowiem, że jest to moja serdeczna koleżanka – Glajza, które wiedzie za sobą dwójkę młodych kursantów. Śmiejemy się i uznajemy, że to przeznaczenie sprawiło, że nasze spotkanie po latach stało się jeszcze liczniejsze. W powietrzu krążą typowe krótkie, urywane pytania: kto? gdzie? kiedy?, a wszystkiemu przyglądają się młodzi adepci zaskoczeni dość niezwykłą chwilą.
Czas jednak nagli. Zaczynamy schodzić drogą „Po głazach” – Glajza ze swoim zespołem nieco wolniej i podczekujemy na nich w miejscu, gdzie przyjdzie nam się rozdzielić. Oni schodzą na stronę słowacką, a my trawersujemy do Hińczowej Przełęczy, skąd Galeriami Cubryńskimi docieramy na Mnichowe Plecy.
Tam dopiero nieco dłużej odpoczywamy i chłoniemy tak dobrze znane nam widoki. Parę słodyczy, poprawienie ekwipunku i nurkujemy w zacienionym Mnichowym Żlebie, z lekkim niepokojem co i rusz spoglądając na zerwy wschodniej ściany Mnicha, widocznej jak na dłoni wprost nad naszymi głowami.
Czujemy się uskrzydleni, ale też odnosimy wrażenie, że nasze skrzydła nie są tak sprężyste jak kiedyś, a pióra w nich już nie takie długie. Starannie i rozważnie stawiamy kroki, a w naszych plecakach jakby wyczuwalny był ciężar obowiązków rodzinnych i życiowych doświadczeń lat minionych.
U wylotu żlebu trawersujemy do ścieżki z Dolinki za Mnichem, ostatni rzut oka na przebytą dziś trasę i całkiem powoli, jakby żal nam było tego upływającego dnia, wracamy do schroniska.
Uciekamy od tłoczącej się ciżby ludzi do naszego pokoju na piętrze, gdzie grzejemy się swoim towarzystwem, wrażeniami z wycieczki i chwilą. Chwilą: „tu i teraz!” nie wybiegając myślami w przyszłość.
Autor tekstu i zdjęć: Janka Dąbrowska