Rozdział 6
Spakowanie się nie zajmuje Krzyśkowi wiele czasu. Tym razem nie musi brać sprzętu biwakowego, pozostały stale jest właściwie pod ręką, wystarczy go wrzucić do plecaka. Doładowuje jeszcze komórkę i powerbank, który we wzorzystym futeraliku wsadza do kieszeni w klapie plecaka.
Wychodzi na podwórze i jak ktoś, kto wynurzył się z innego czasu rozgląda się po okolicy. Dopiero teraz zauważa, że lato wkroczyło już wyraźnie w wiek średni.
Trawy na stokach są pokoszone i poukładane w zgrabne kopki, liściaste drzewa na skraju lasu prezentują dojrzałą zieleń, poprzetykaną gdzieniegdzie żółcią, jak siwizna na skroniach młodego, acz doświadczonego już człowieka, a w czubkach świerków pobłyskują w słońcu srebrzysto brązowe, dorodne, podłużne szyszki. Niebo utraciło swą letnią intensywność ultramaryny, blednąc, a słońce pojawia się nad lasem później i znacznie niżej. Brak mu też tej radosnej siły z jaką przygrzewało jeszcze parę tygodni temu.
– Kurczę, dzień jest już krótszy! Czy my zdążymy?
Odczuwa wyraźny niepokój postrzegając się w nowej roli – przewodnika, wiodącego klientów na górską wyprawę. Czy spełni ich oczekiwania i sprosta zadaniu?
Z laptopa przerzucił na komórkę plik ze schematyczną mapą „kryształowego” szlaku, którą sporządził po powrocie z odkrywczej wyprawy. Choć wydaje mu się, że tę drogę doskonale ma zapisaną w pamięci, to tak na wszelki wypadek.
Pogaduje z ojcem w warsztacie, wyjawiając trapiące go wątpliwości.
– Krzysiek! Przecież nikt lepiej od ciebie nie zna tych ścieżek! Poradzisz sobie, byle oni dali radę! – odpowiada ojciec.
Telefon odzywa się dopiero ok. piętnastej. Jego „klienci” dojeżdżają już do miasteczka.
On trochę zwleka, jakby obawiając się tego co przyniosą następne dni, czegoś nieuchronnego. Wsiada do forda i gdy ma już odpalić silnik, przypomina sobie, że nie wziął kryształu. Wbiega do pokoju nerwowo zerkając na stół, jakby zaniepokojony tym, że mógł gdzieś zniknąć. On jednak leży sobie spokojnie, puszczając do niego oko rozbłyskiem wpadającego przez okno słonecznego promienia.
Wchodząc do sali zajazdu, od razu dostrzega siedzącą przy jednym ze stołów grupę trzech osób. Wita się z uśmiechniętą Elką, a ta oczami wskazuje mu przybyszów.
Podchodzi do nich i przedstawia się:
– Jestem Krzysztof. Zapewne razem mamy wybrać się w góry?
Pozdrawia wszystkich i siada z nimi przy stole. Zapada nieco niezręczna cisza, kiedy wszyscy mierzą się wzrokiem, udając, że tego unikają.
– Jak przebiegła podróż? – pyta.
Musieli jechać z dość odległego rejonu kraju. Całe szczęście w większości autostradami, dopiero na ostatnim etapie skręcili na lokalne, kręte drogi, wspinające się i opadające w sinusoidzie wzniesień. I choć są one niełatwe w prowadzeniu dla kierowcy, to urzekające pięknem zmieniającego się krajobrazu, wśród lasów, łąk na których pasą się krowy z pobrzękującymi dzwonkami, mijając mostki jak uplecione z polnego kamienia, z domami stojącymi na poboczach dróg i na stokach, wysoko, gdzie nie wiadomo nawet, jak dotrzeć.
Wszystko to sprawia, że czują się jak na wakacjach, wyzwoleni z przytłaczających powinności, mimo świadomości, że przybyli tu przecież w określonym celu.
Są spięci, niepewni i skrępowani odmiennością chwili i otoczenia.
Krzysztof pyta czy może im w czymś pomóc, informuje gdzie najlepiej zaopatrzyć się w wiktuały na przyszłe dni, po czym dyskretnie wycofuje się, pozostawiając im czas na dokonanie swoistej aklimatyzacji.
Wracając samochodem przed oczami wyświetla mu się obraz każdego z uczestników wyprawy.
Pani Profesor fizyki, to zażywna, około 55 letnia kobieta, zadbana, pewna siebie co wynika z poczucia własnej wartości. Jej kategoryczny sposób mówienia sprawia, że podświadomie wszyscy pozostali zdają się jej podporządkowywać.
Jej mąż – Robert, to wysoki, starszy od niej mężczyzna, o ascetycznej twarzy i sylwetce, szpakowaty, lekko łysiejący. Głęboko osadzone oczy nadają mu nieco mroczny wygląd. Jego ruchy są powolne, jakby każdy z nich analizował pod kątem jak najmniejszego wydatku energii. Jest biologiem i sprawia wrażenie wielce uczonego człowieka. Krzysiek od razu nazywa go w myślach Profesorem, a o nich razem myśli – Profesorstwo.
Kama – to drobna, filigranowa, ok. 35 letnia kobieta. Jej włosy o kasztanowym odcieniu, krótko obcięte na boba i lekko zadarty, piegowaty nos powodują, że wygląda trochę dziecinnie. W piwnych oczach igrają filuterne ogniki, które stwarzają pozory, że jest stale lekko uśmiechnięta. Energiczna, w przeciwieństwie do Profesora, szybko się porusza, dużo mówi, niespecjalnie dbając o to czy ktoś tego uważnie słucha.
– Ciekawe towarzystwo – myśli Krzysiek.
Piątkowy poranek wstał zamglony tym rodzajem mgły, który pierwsze promienie słońca uniosą do góry, a dzień pozbawiony jej bielma przejrzy pogodnie na oczy. Krzyśkowi wyjątkowo zależy teraz na pogodzie, która skutecznie może zniweczyć wyprawowe plany.
Pragnie znowu stanąć przed migającym lustrzanymi rozbłyskami krystalicznym gniazdem i jak najefektowniej zaprezentować przybyszom swoje znalezisko. Tak jakby czuł się odpowiedzialny za to, aby trafiło ono w dobre ręce, które nie zrobią mu krzywdy, a doceniając jego wartość pożytecznie wykorzystają.
Po śniadaniu wyjątkowo serdecznie pożegnał się z ojcem i wyruszył na spotkanie tego co ma się wydarzyć.
Aleks przyjechał parę minut po dziewiątej. Pewnym krokiem wkroczył do sali zajazdu i od razu skierował się do grupy siedzącej przy kawie. Przywitał się ze wszystkimi, a Krzyśka klepnął po ramieniu i powiedział:
– Dzięki Krzychu!
Od czasu kiedy się ostatnio widzieli nieco schudł, ale nadal pod T-shirtem rysuje się zaokrąglony brzuch. Jest niezbyt wysokim, krępym mężczyzną o bladej twarzy. Blisko osadzone oczy i dość wydatny nos nadają mu wygląd czujnego sokoła.
Bez pośpiechu pakują się do samochodów. W „paprociowym” pensjonaciku są dostatecznie wcześnie, aby po rozlokowaniu się w pokojach spokojnie zasiąść w saloniku. Pani Barbara przygotowała specjalnie dla nich niewielki powitalny lunch. Razem z mężem zapraszają ich do stołu, przy którym wkrótce toczy się niezobowiązująca rozmowa.
Cienista dolina porośnięta górskim wysokim lasem wywabia ich z domu na krótką wycieczkę. Idą dalej asfaltową drogą do miejsca, gdzie w bok odchodzi żółto kropkowana droga, którą jutro podjadą wzwyż, ale teraz podążają dalej, aż asfalt kończy się niewielkim placykiem. Poza nim stoi już tylko zwarty, cienisty bór. W zielsku porastającym skraj lasu dostrzegają jednak dwie wyjeżdżone koleiny. Idąc ich śladem po pewnym czasie dochodzą do polanki, na której stoi niewielka chata zbudowana z grubych drewnianych bali uszczelniona mchem i igliwiem.
Jej dach kryty jest drewnianą dachówką. Gonty gdzieniegdzie porasta zielony mech. Szyby w dwóch niewielkich oknach są czyste i mimo, iż drzwi zamknięte są na skobel, to sugerują, że ktoś tu mieszka. Obok, znajduje się zagroda ogrodzona płotem z drzewnych dłużyc. Pokryta jest murawą, utworzoną wyraźnie przez wypas zwierząt. Gdzieś w pobliżu słychać szemrzący potok. Atmosfera tego miejsca, nieco tajemnicza powoduje, że milkną i po chwili zawracają.
Spacer zaostrzył ich apetyt i wracają głodni.
Ku zdumieniu Krzyśka w kuchni zaczyna krzątać się ochoczo Aleks. Usiłuje mu pomagać w tym Kama, ale bardziej chyba przeszkadza niż stanowi wsparcie. Ze zgromadzonych, przywiezionych przez nich produktów Aleks wyczarowuje całkiem udany, smaczny posiłek. Profesor przynosi butelkę dobrego wina, którą opróżniają w towarzystwie właścicieli pensjonatu. Kama pyta panią Barbarę:
– Kto mieszka w tej tajemniczej chatce w lesie?
– Ach to Anton! On jest trochę … dziwny.
Zmienia temat rozmowy, udając, że dalszych pytań Kamy na ten temat nie słyszy, albo po prostu nie chce na nie odpowiadać.
Po tej butelce, na stole pojawiła się kolejna, przyniesiona z pewnym trudem z piwniczki, przez męża pani Barbary. To pigwówka – zrobiona z owoców krzewów rosnących na tyłach domu.
W pewnym momencie Krzysztof wstaje od stołu, doradzając innym, aby wcześnie poszli spać, bo jutro czeka ich pobudka przed świtem. Muszą bardzo wcześnie wyruszyć, żeby zdążyć osiągnąć swój cel i wrócić przed zmrokiem.
Autor: Janka Dąbrowska