Rozdział 31
Wczesny ranek zastaje go już w drodze. Gna go niecierpliwość i chęć zapewnienia sobie czasu na dotarcie do celu i bezpieczny powrót. Najpóźniej jutro powinien wrócić do domu. Winien to jest Aleksowi, któremu obiecał dostarczenie na czas partii wykonywanej przez siebie informatycznej pracy.
Nie jest pewien czy posuwa się tym samym co wczoraj szlakiem. Ukształtowanie terenu jest skomplikowane, pokrętne i niejasne. Niemniej i tak doprowadza go do wczorajszego punktu zwrotnego.
Zanim zapuścił się do końca wąskiej półeczki przegrodzonej pniem drzewa, wyciągnął linę i przyrząd. Na jednym końcu liny zawiązał potężny węzeł, a przyrząd porządnie przytroczył sobie do pasa. Tak usprzętowiony przesunął się pod drzewo. Koniec liny, jak bolas usiłuje przerzucić przez najniższą, solidną gałąź. Operację tę powtarza kilkukrotnie, aż wreszcie za którymś razem węzeł ląduje po drugiej stronie konara. Delikatnie falując trzymaną przez siebie liną udaje mu się opuścić węzeł na taką wysokość, że może po niego sięgnąć kijkiem i do siebie przyciągnąć. Zawiązuje linę tworząc z niej pętlę, do której wpina przyrząd samozaciskowy.
Sprawdza wytrzymałość tej linowej konstrukcji, po czym zawisa na linie nad gardzielą kipiącą i porykującą w dole rozwścieczonym zdaje się strumieniem. Odpychając się nogami wykonuje wahadło dosięgając stopami półeczki po drugiej stronie pnia. Zakotwiczenie się na niej jest trudne. Czepia się rękoma traw i korzeni na stromiźnie, ale one wyślizgują mu się z dłoni, albo się urywają. W końcu udaje mu się na moment wydźwignąć nogami na półkę i z trudem ustabilizować sylwetkę. Jest cały mokry z emocji i wysiłku. Dobrą chwilę trwa w bezruchu uspokajając oddech. Ostatecznie wypina przyrząd i linę zahacza o wystające korzenie, zabezpieczając sobie powrót.
Ostrożnie przemieszcza się wąskim zachodem. Po pewnym czasie zmienia się on w szerszy taras wyprowadzający na strome trawiaste zbocze. Stoki opadające z otaczających wzgórz tworzą tu rodzaj wielkiego leja. Nic dziwnego, że woda wypływa z niego w takiej obfitości i z takim impetem. Górną krawędź kotliny porasta rzadki las karłowatych drzew.
Tym razem idzie się wzdłuż strumienia dość wygodnie, brodząc wśród ostrych zrudziałych traw przetykanych gdzieniegdzie sitowiem. Wchodząc między drzewa kątem oka Krzysiek dostrzega nieco z boku, powyżej zaskakująco regularny kształt utworzony z grubych gałęzi. Jego kanciastość i regularność kontrastuje z naturalną przypadkowością reszty otoczenia. Zaciekawiony trawersuje zbocze w tamtym kierunku. Im jest bliżej tym bardziej upewnia się, że są to resztki prymitywnego szałasu. Gałęzie są miejscami do cna spróchniałe, pokrywa je mech i porosty. Wnętrze prostokątnego zarysu porasta zielsko wyrosłe na próchniczym podłożu. Wśród niego Krzysiek dostrzega resztki zbutwiałych szmat i wyleniałą baranicę. Wala się też cynowy kubek i wielki płaski talerz.
– Nie jestem pierwszym, który tu dotarł – myśli sobie Krzysiek.
Robi kilka zdjęć i wraca do potoku, który ścieka tutaj spokojnie z góry pokonując kolejne schodki wypełnione grubym, żwirowatym, jasnym piaskiem. Wspina się wzdłuż niego do miejsca, w którym woda pojawia się całkiem niespodziewanie wprost ze stoku, tworząc wywierzysko.
– A więc to tutaj powstaje jezioro „Nie -wiadomo-co”. Mam cię! – uśmiecha się w duchu.
Do grani grzbietu jest już całkiem niedaleko. Krzysztof pokonuje ten odcinek, a kiedy staje na przełamaniu rozciąga się przed nim widok bezmiaru gór i dolin ciągnących się po horyzont.
Schodząc wzdłuż potoku przystaje nad jednym z piaszczystych schodków wypełnionych krystaliczną wodą. Nabiera w dłonie dużą porcję piasku i uważnie mu się przygląda. Jedno z ziarenek ekscytująco połyskuje. Wybiera tę drobinkę, umieszcza ją na chusteczce higienicznej i starannie ją zawija, chowając z powrotem do kieszeni spodni.
– Explorerze, chyba wiem czego szukałeś w tych górach i co udało ci się znaleźć!
Postanawia o swoim znalezisku nikomu nie mówić. Nie chce, aby dolinę spotkał taki los, jak alaskański Klondike.
– Może ktoś kiedyś tu dotrze? Kto wie? Wszystko zdarzyć się może – pomyślał.
W obozie, panuje niesamowity rejwach. Razem z Sebastianem dotarło tam trzech młodych ludzi, którzy teraz pod jego dyktando rozlokowują przydźwigane ładunki: zaopatrzenie na kilka następnych dni i popakowane w wysokie zafoliowane „kominy” plastikowe pudełka różnych rozmiarów. Krzysztof domyśla się, że będą do nich pakowane oznakowane kości zwierzęcych szkieletów zalegające w jaskini.
Wieczorne ognisko tym razem bucha wyższymi płomieniami, a rozmowy przy nim prowadzone są hałaśliwsze, przerywane szczerym, spontanicznym śmiechem żartujących młodych ludzi. Krzysiek chwilę im towarzyszy, ale dość szybko zaszywa się w swoim namiociku. Przypomina sobie nastrojowość chwil spędzonych nad jeziorem z Kamilą. Z niemałym zaskoczeniem zauważa, jak bardzo odbiór i odczuwanie tych samych miejsc może być różne w zależności od tego z kim je dzielimy. Jak ważni są w tym wszystkim ludzie, nie tylko bezosobowe piękno samej natury.
Długo nie może zasnąć, przewraca się z boku na bok, nawet po tym jak ognisko gaśnie, a wokół zapada cisza.
Wczesnym rankiem chłopaki sprawnie zwijają namiot i szykują się do powrotu do wioski. Są umówieni z paleontologami, iż regularnie co kilka dni będą stąd zabierać przygotowane do zniesienia pudła z eksponatami.
Krzysiek razem z nimi chce zejść w dół. Zdążył pożegnać się tylko z Docentem, który dość wcześnie wystawił głowę z namiotu. Umawiają się na dłuższe spotkanie w instytucie lub w Muzeum Ziemi.
Chłopaki pozbawione ładunku, nieświadome swej młodzieńczej witalności i krzepy gnają w dół, jak na skrzydłach. Krzysztof, choć dysponuje niezłą kondycją z trudem za nimi nadąża. W końcu sygnalizuje im, żeby na niego nie czekali, a sam zwalnia do tempa, które najbardziej mu odpowiada. Ma czas, żeby rozejrzeć się wokół.
Droga została uprzątnięta z większych przeszkód, wyznaczono dogodne obejście feralnego jaru, a na drzewach widnieją opaski z taśmy fluorescencyjnej, dodatkowo uzupełnione gdzieniegdzie jaskrawą żółtą. Podobnie, jak w przypadku „kryształowego szlaku” odczuwa lekki żal, że to miejsce utraciło swą dziewiczość i posmak tego co nieznane. Ma wrażenie, jakby cywilizacja ograbiała góry z ich tajemnicy, wdzierając się w ich masyw swym wścibstwem i wszędobylstwem.
Wczesnym przedpołudniem zjawia się w gospodarstwie, przy swoim zaparkowanym fordzie. Serdecznie wita się z Franciszkiem, który zaprasza go na lunch przygotowany przez żonę. Wylewnie opowiada o powitaniu w wiosce zniesionych z gór szczątków ludzkich.
– Zaraz następnego dnia zjawiła się u mnie Zośka ze swoją babką. Nie mogły doczekać się kiedy pokażę im znalezione przy szkielecie przedmioty. Staruszka rozpłakała się kiedy zobaczyła ten krzyżyk na łańcuszku, który zdjęliśmy z jego palca. Okazuje się, że on taki czarny się zrobił, bo to srebro. Pamiętała, że drogi był, kiedy matka kupowała go bratu na pamiątkę pierwszej komunii. Od tamtego czasu zawsze nosił go na szyi. Powiedziała, że teraz może już umierać, bo w grobie, w towarzystwie brata nie będzie czuć się samotnie.
– A kiedy zamierzacie wyprawić mu pogrzeb? – pyta Krzysiek.
– To trochę potrwa – te wszystkie formalności związane ze zgłoszeniem odszukania zaginionego, zapewnieniem miejsca pochówku i takie tam – odpowiada Franek.
– Jak już będziecie wiedzieli kiedy, dajcie mi znać proszę. Razem ze Stachem chcielibyśmy uczestniczyć w pogrzebie. W końcu czujemy się z Explorerem związani.
Wracając samochodem do domu w głowie Krzyśka panuje niemały zamęt. Sam nie bardzo potrafi zrozumieć skąd ten niepokój, niepewność i brak wewnętrznego spokoju, który zawsze towarzyszył mu po dłuższych górskich wyprawach.
– Muszę się nad tym wszystkim spokojnie zastanowić – myśli sobie.
Kiedy zajeżdża na podwórko, z warsztatu wychodzi uśmiechnięty ojciec i poklepuje go po plecach na powitanie.
– Dobrze, że już jesteś. Markotnie tu bez ciebie było.
– Też się cieszę. Coś mi się wydaje, że praca przewodnika nie jest tym co najbardziej mi odpowiada i czym chciałbym zająć się na dłużej.
Tradycyjnie zasiadają przy stole, a Krzysiek zaczyna swobodnie opowiadać, porządkując przy tym własne myśli. W relacji pomija jedynie fakt znalezienia w potoczku błyszczącej drobinki. Ciepło rodzinnego domu, bezsłowna akceptacja ojca, który z uwagą i zaciekawieniem go wysłuchuje napełniają go spokojem i przywracają równowagę.
Szykując się do snu, ostrożnie wyciąga z kieszeni spodni zmiętą chusteczkę i kładzie ją obok kryształu leżącego pod laptopem.
Autor: Janka Dąbrowska