Rozdział 29
Odgłosy typowe dla nocnego lasu nikogo nie wybudzają. Dopiero plamy słońca późnego poranka pląsające na ściankach namiotów, wywabiają zaspane postacie ze śpiworów i namiotów.
Choć w lesie jest wilgotno, chłodno i mrocznawo, to przebijające się i błąkające tu i ówdzie słoneczne promyki napawają radością i optymizmem. Niebieskie niebo widoczne między koronami lekko kołyszących się drzew z sunącymi po nim białymi obłokami, budzi nadzieję i zdaje się sugerować: wszystko będzie dobrze!
Ostatni wyczołguje się z namiotu Piotr. Nie wygląda dobrze. Jest podrapany, z podkrążonymi oczyma i cały obolały.
– Jak tam Piotrze? Jak się czujesz? – pyta Docent.
Piotr nie gryzie się w język:
– Kurewsko! – odpowiada
– Wcale mnie to nie dziwi! – odpowiada Docent.
– Następny dzień jest zwykle najgorszy. Jak będziesz gotów – pokaż tę swoją nogę.
Podczas kiedy inni kręcą się wokół przygotowania śniadania, Piotr odwija nogę z bandaży. Kostka jest fioletowo sina i mocno spuchnięta. Na ten widok chłopak blednie i widać po nim, jak mocno jest wystraszony.
Starszy pan owija ją ręcznikiem zmoczonym w lodowatej wodzie z potoku.
– Posiedź z tym kompresem, a potem znowu się nią zajmiemy.
Rozmowa nie klei się. Wszyscy trwają w niepewności, w oczekiwaniu na decyzję Krzyśka co do dalszego przebiegu wyprawy.
W końcu, ich przewodnik z kubkiem kawy w ręku mówi:
– Piotrze! Musisz podjąć decyzję czy chcesz iść dalej z nami do góry? Czy wolisz wracać do wioski? W razie czego pójdzie z tobą Franek. Do jeziora nie jest już daleko. Wkrótce las się kończy, a potem teren nie jest już tak trudny. Kłopotliwe będzie jeszcze, szczególnie dla ciebie, wdrapanie się na garb nad kaskadą. Planowałem rozbicie tam obozu, skąd jest łatwy dostęp do groty.
Ostatecznie po kilku próbach przejścia się w tę i z powrotem, Piotr decyduje się iść razem ze wszystkimi do celu. Ambicja i chęć zobaczenia niedźwiedziego szkieletu przeważają obawy i uzbrojony w solidne kije kuśtyka do góry.
Rozruch jest trudny. Plecaki wydają się znacznie cięższe niż wczoraj, niewygodna, źle przespana noc nie pozwoliła na należyte wypoczęcie po trudach dnia minionego.
Dopiero kiedy wynurzają się z lasu na otwartą przestrzeń, oświetloną bladym, jesiennym słońcem poprawiają im się humory. Nabierają jakby świeżego, głębszego oddechu.
Krzysiek wskazuje Franciszkowi i Mariuszowi miejsce, gdzie powinni jutro zacząć podchodzić ku górnemu wylotowi jaskini. Mogliby zostawić tu część sprzętu potrzebnego w jaskini, ale nikomu nie chce się teraz mitrężyć na to czasu. Gna ich bliskość celu. Dopiero po wydostaniu się na morenę jeziora osadza ich w miejscu niezwykłość roztaczającego się przed nimi krajobrazu.
– No coś takiego! – mówi Docent.
– Franek! To ty nic nie mówiłeś, że tu takie niezwyczajne miejsca mamy?! – niby z pretensją w głosie stwierdza Mariusz.
– A żebym to ja sam wiedział! – odpowiada Franciszek.
– Gdyby Explorer przeżył, to by nam opowiedział, a tak, to na Krzyśka musieliśmy poczekać.
Krzysztof za każdym razem nie może wyjść z podziwu dla tego miejsca. Jest zachwycające o każdej porze roku, urzekające swą samotnością, dzikością, niezmiennością mimo, iż za każdym razem wygląda nieco inaczej. Odbijające się w lustrze jeziora obrazy mają inne barwy, ich głębia zależy od oświetlenia, pory roku i dnia – niepowtarzalne, a ich piękno jest zawsze tak samo poruszające.
Tylko młodzi są pragmatyczni.
– Dobra! Ale gdzie jest ta urwana jaskinia? – pyta Seb, a Piotr mu przytakuje.
Wszyscy wybuchają na to serdecznym śmiechem.
Nad jeziorem robią dłuższy postój. Postanawiają pozostawić tu część ładunku, co ułatwi im pokonanie progu prowadzącego na garb, z którego spływa kaskadą wzburzony strumień.
Przepakowanie zabiera sporo czasu, z czego wielce zadowolony jest Docent. Jest bardzo zmęczony i podczas kiedy reszta selekcjonuje ekwipunek, oparty o swój plecak ucina sobie krótką drzemkę. Składzik sprzętu umieszczony przy kępie krzaków nakrywają płachtą namiotową, mocując ją do podłoża i przyciskając po bokach kamieniami.
Mariusz pozbawiony dodatkowego ładunku pokonuje skalisty próg jak burza, reszta pnie się do góry wolno i mozolnie. Wszyscy są porządnie zmęczeni, więc kiedy stają na garbie w ich oczach rysuje się dostrzegalna ulga. Widać stąd już wyraźnie ciemniejący zarys groty, do której wydaje się być tuż-tuż.
Niecierpliwe chłopaki po chwili oddechu najchętniej już by tam pognali. Nawet kuśtykający Piotr odzyskuje wigor i zapał.
Krzysztof jednak stwierdza:
– Będziemy musieli trochę popracować nad przygotowaniem miejsc pod namioty.
Zabierają się za to niechętnie. Krzysiek pomaga naukowcom. Ostatecznie stają trzy namioty: paleontologów, Franka i Mariusza i nieco wyżej, na uboczu, jedynka Krzysztofa, najbliżej głównego strumienia zasilającego jezioro „Nie-wiadomo-co”. Podczas gdy na kuchenkach butanowych, wspólnie przyrządzają sobie posiłek, dzień powoli zmienia swą barwę i ogarnia ich chłodny cień. Chłopaki rozgrzane kaloriami pożywienia postanawiają jednak wybrać się od razu do odsłoniętej jaskini.
Krzysiek im to odradza, szczególnie Piotrowi, widząc jednak ich determinację mówi tylko:
– Weźcie ze sobą czołówki i uważajcie na spływającą stamtąd wodę. Będzie ślisko.
Rozpalają małe ognisko, przy którym z rozkoszą rozsiadają się na piankach, chłonąc ciepło i wpatrując się w drgające czerwienią płomyki zmieniające gałązki w mieniące się żarem węgielki. Szum płynącego tuż za ich plecami strumienia, wzmocniony łoskotem wody opadającej kaskadą do jeziora, wypełnia dźwiękiem przestrzeń. W kręgu światła czują się jak w kokonie zanurzonym w bezmiarze ciemności, bezpieczni i zaspokojeni.
W granatowym mroku dostrzegają wkrótce zbliżające się plamki światełek – latarek schodzących z góry chłopaków.
Rozentuzjazmowani, z podnieceniem relacjonują:
– Panie Docencie! Tam jest cały, nienaruszony szkielet mega niedźwiedzia. A nietoperze o mało nas tam kompletnie nie zakapturzyły.
Dzień budzi się nieco opornie, przytłoczony szarością chmur i porannej mgły. Jednak ekipa „jaskiniowa” bez specjalnej zwłoki zbiera się do wyruszenia w celu wypełnienia swego zadania.
Podchodzą do niego bez specjalnej tremy, traktując bardziej jako przygodę, niż misję specjalną. Dla Franciszka i Mariusza to zupełnie nowe doświadczenie życiowe i są tego bardzo ciekawi. Z pustymi plecakami schodzą do dolnego składziku, gdzie pakują pozostawiony tu wczoraj potrzebny im ekwipunek. Schodzą na skraj lasu, gdzie Krzyśkowi nie od razu udaje się odszukać właściwą drogę.
Jesień ogołociła stoki z zieleni zmieniając ich charakter, wszystko wygląda nieco inaczej niż obraz zapamiętany latem. Po kilku próbach jednak wydaje mu się, że znalazł właściwy azymut. Im bardziej się wznoszą i są bliżej grani tym bardziej sytuacja staje się klarowna i wkrótce zatrzymują się we wgłębieniu przed czarnym wejściem do jaskini.
Dopiero tutaj, obaj mężczyźni widząc czarną otchłań, w której przyjdzie im się zanurzyć wyraźnie tracą pewność siebie. Krzysztof wyciąga z plecaka linę i przyrządy samozaciskowe.
Pokazuje i instruuje jak się nimi posługiwać w trakcie opuszczania się, a potem podchodzenia po linie. W jaskini będzie ciemno, wilgotno i nieprzyjemnie. Dodatkowo pamięta zdenerwowanie Stacha na widok ludzkiego szkieletu opartego o ścianę jaskini. Kiedy uznaje, że operacje linowe zostały przez jego klientów dostatecznie przećwiczone i opanowane, ubierają się w skafandry, zakładają kaski z czołówkami.
– Uważajcie na nogi i głowy. I jedno i drugie jest tu w niebezpieczeństwie – żartuje, aby rozładować wyczuwalne napięcie.
Gdy znika za nimi krąg światła dziennego, w mroczności zaczynają pobłyskiwać co pewien czas łatki taśmy fluorescencyjnej pozostawionej podczas poprzedniej eksploracji jaskini. Świetlne promienie z ich latarek uaktywniają też nietoperze uczepione sufitu i ścian. Pobudzone i zdenerwowane latają wokół przeraźliwie popiskując i uderzając skórzastymi skrzydłami w ich głowy i twarze.
– Dobrze, że mamy te skorupy na głowie – mówi Mariusz.
– Mam niewiele już włosów na głowie, ale nie chciałbym, aby któryś tam się zaplątał.
W pewnej chwili korytarz gwałtownie się urywa. Stanęli na skraju skalnego uskoku, którego pokonanie stanowi zasadniczy problem. Dociera do nich też silny szum wody płynącej gdzieś poniżej. Z boku widać umocowany do bocznej ściany sznur.
Krzysztof postanawia uzupełnić to zabezpieczenie dodatkową, profesjonalną liną. Będą z niej korzystać rośli mężczyźni zajęci transportem nietypowego ładunku. Chce im to ułatwić, z zapewnieniem właściwej asekuracji. Linę zaczepia o stabilne bloki i występy skalne nieco powyżej, sprawdzając bezpieczeństwo stanowiska. Pierwszy po linie opuszcza się Franek, po nim Mariusz. Skupieni u podstawy ścianki czekają na Krzyśka.
– Explorera spotkamy nieco niżej. Wyciągnijcie tu wór do jego zapakowania, załóżcie rękawice i maseczki. Tu będzie wygodniej. Niżej trudno będzie nam się porozumieć, bo będzie zagłuszał nas szum wody. Wyjątkowo dużo jest jej teraz. Widok też może być stresujący – mówi Krzysztof.
– A po co nam te maski? Nie przesadzasz czasem? – pyta Franek.
– Nie jestem wcale pewien czy to konieczne, ale na pewno nie zawadzi. Uznałem, że tak na wszelki wypadek. Możemy zresztą później o to zapytać Docenta.
Tak uzbrojeni schodzą jeszcze parę metrów w dół. Łoskot wody spływającej rwącym strumieniem w głąb jaskini odbija się echem od pobrużdżonych, chropowatych ścian, napełniając to miejsce grozą. Sygnałem tego, że zbliżają się do celu jest błysk światła odbitego od szkła stłuczonej lampy karbidowej.
Explorer trwa nieporuszenie w takiej samej pozycji, w jakiej znaleźli go Krzysztof ze Stachem.
Widok ten robi duże wrażenie na Franciszku:
– O biedny skurczybyku! Na co to ci przyszło! Po coś tu się pchał?
Mariusz zdaje się być obeznany z szokującymi widokami poszkodowanych. Z kieszeni skafandra wyciąga niewielki aparat z fleszem i robi kilka zdjęć dokumentacyjnych. Uzupełnia je jeszcze zdjęciami wykonanymi smartfonem. Dołączy je do oficjalnego, służbowego policyjnego protokołu.
Nie bardzo wiedzą, jak zabrać się do zapakowania szczątków do wora transportowego. Wszyscy czują się skrepowani tą sytuacją, jakby zaburzali spokój trwającego tu latami szkieletu, przynależnego temu miejscu.
W końcu Franek wypowiada niepewnie parę słów modlitwy, które rozmywają się i nikną w przestrzeni jaskini, wsiąkając w otoczenie. Trzyma w dłoniach otwarty wór, a Mariusz systematycznie w milczeniu wrzuca do niego poszczególne kości rozpadającego się szkieletu.
Krzysztof zabezpiecza rozbitą, leżącą obok lampę karbidową, a także poczerniały krzyżyk na łańcuszku, którym owinięty był jeden z kościanych palców. Cała operacja nie zabrała wiele czasu.
Uskok skalny pokonują sprawnie. Krzysiek z dołu kontroluje wyciąganie wora na linie, pilnując aby nie uległ uszkodzeniu zahaczając o nierówności ścian. Zwija linę, pozostawiając tylko wiszący tu uprzednio sznur.
Na zewnątrz świeci październikowe słońce, które przebija się promieniami przez cienką warstwę chmur. Wyraźnie poprawia im to nastroje i rozprasza poczucie przygnębiającej samotności jaskini.
Mariusz mocuje wór na nosiłkach. Rozsiadają się na skałkach i pałaszują prowiant, który ze sobą przynieśli. Teraz rozwiązują im się języki i komentują wszystko co ich spotkało, zastanawiając się czy zebrane przez nich szczątki to rzeczywiście chłopak z wioski.
– Nie powinno być problemu z ustaleniem pokrewieństwa. Badania DNA to załatwią, o ile w ogóle będą potrzebne. Może wystarczy do tego tylko ten krzyżyk albo karbidówka – mówi Mariusz.
Bez pośpiechu, rozluźnieni, wczesnym popołudniem wracają nad jezioro, gdzie obok składziku pozostawiają swój ponury ładunek. Zabiorą go jutro schodząc do wioski.
Autor: Janka Dąbrowska