Rozdział 26
Kolejne dni umykają wpisane w schemat pracy zdalnej, wypełnione rutyną informatyka – programisty. Zlecenia podsyłane przez Aleksa – szefa firmy, w której pracuje, są coraz bardziej standardowe, wydają się Krzyśkowi mało ciekawe i nużące. Odnosi wrażenie, że klientom nie bardzo zależy na oryginalności, tak jakby woleli utrzymanie się w powszechnie akceptowalnym, bezpiecznym medialnie nurcie estetyki. Coraz częściej czuje się tak, jakby znowu zaczynały oplatać go i krępować cywilizacyjne macki konformizmu. W góry wyrywa się tylko w weekendy, niezbyt daleko, utartymi i znanymi ścieżkami. Zaczyna mu brakować w tym rozmachu, przestrzeni i wolności.
Ojciec wrócił z miasta, ze wspólnego wyjazdu z Elką na jej kurs pszczelarstwa uśmiechnięty, jakby odmłodzony i pełen animuszu. Podczas kiedy ona pobierała nauki, jak sprawować pieczę nad pszczołami, on w Domu Rzemiosła spotkał kilku drobnych wytwórców i nawiązał nowe kontakty. Zaproszono go także do prezentacji jego stolarskich wyrobów na stałej wystawie połączonej ze sprzedażą. Wyraźnie podbudowało to jego wiarę w siebie, a entuzjazm Elki dodatkowo ją podtrzymywał. Kobieta coraz częściej gości u nich w domu. Krzysiek często słyszy, jak rozmawiają do późna i śmieją się na dole w kuchni. Z przyjemnością się do nich przyłącza, czuje jednak, że dobrze byłoby zwolnić pokój na górce.
Pora pomyśleć o przeprowadzce na swoje. Tym bardziej, że coraz bardziej brakuje mu Kamy. Codzienne rozmowy nie zastępują poczucia prawdziwej bliskości i bezpośredniego kontaktu.
Kamila zdaje się czuć podobnie. Dodatkowo Dorota – jej niepełnosprawna, dotknięta zespołem Downa siostra, cały czas dopytuje kiedy znowu odwiedzą Antona i jego alpakę Fridę.
Lato, odmieniło ich wszystkich. Niby niewiele się działo, a zmieniło się wiele.
W końcówce lata, słońce jakby obrażone, że utraciło dominację ukryło się za ciężką zasłoną szarych chmur, od czasu do czasu wylewając deszczowe łzy. Ołowiane dni, pozbawione jego blasku wydają się być krótkie i ponure. Trudno wykrzesać w sobie radosny nastrój, a czas zdaje się biec mozolnie i monotonnie, bez określonego celu.
W trakcie jednej z wieczornych rozmów Kama przyznaje się, że krąży jej po głowie pewien pomysł, który może odmienić taki stan rzeczy. Nie chce jednak zdradzić tego telefonicznie.
– Napiszę długiego maila. Bywa, że jak swoje myśli wypowiesz głośno albo je spiszesz, to sam lepiej je słyszysz i potrafią inaczej wybrzmieć, niż tylko obracane w kółko w głowie.
Pozwoli mi to też na ich doprecyzowanie.
Zaciekawiony Krzysiek z niecierpliwością co pewien czas sprawdza pocztę. Aż któregoś ranka – jest! Długi i trochę zasadniczy. Krzysiek uśmiecha się z wyrozumiałością, bo jest napisany z chłodnym profesjonalizmem typowym dla Kamy w kontaktach biznesowych.
– Wspominałam ci, że Dorocie zrobiło się za ciasno w zakładzie opiekuńczym. Uznała, że potrafi radzić sobie sama w życiu codziennym i chce być bardziej aktywna. Oczywiście przesadza, bo bez pomocy i sprzyjających warunków nie będzie to takie łatwe. Poza tym ona po prostu zakochała się w Antonie i tęskni za nim. Ciągle mi powtarza, że przecież obiecała Fridzie, jego alpace, że zaraz do niej wróci. Trudno sobie z nią poradzić, bo jest uparta i niecierpliwa. Zrobiła się drażliwa i bywa wobec opiekunów nieprzyjemna. Wyrywa się stamtąd.
Obserwując, jak dobrze poczynali sobie razem z Antonem w Ranczu przy obsłudze całej tej dzieciarni, powożąc oślim zaprzęgiem, pomyślałam, że można by zorganizować tam kursy hipoterapii. Nie wiem czy wiesz o czym mówię? Hipoterapia to metoda rehabilitacji ruchowej prowadzona przy udziale konia, ale też osła właśnie. Skierowana jest głównie do dzieci, ale wielu dorosłych także czerpie wielką przyjemność i korzyści z kontaktu ze zwierzętami. Ich ciepło, możliwość beztroskiego mówienia do nich, opieka nad nimi, poczucie rodzącej się więzi powoduje, że ludzie z różnymi niepełnosprawnościami: zarówno umysłowymi, jak i fizycznymi wyciszają się, nabierają pewności siebie i łatwiej nawiązują kontakty z innymi.
Gdyby udało mi się zdobyć jakieś fundusze, np. z programu aktywizacji i rozwoju terenów wiejskich albo inny grant, mogłabym pogadać z właścicielem Rancza czy nie byłby skłonny wynająć części pomieszczeń i udostępnić koni i osła w celu zorganizowania i otwarcia takiego ośrodka. Anton i Dorota znaleźliby tam swoje miejsce. Trzeba by napisać tylko dobry biznes plan i odpowiedni wniosek i spróbować. Akurat w tym dobra jestem! Oczywiście to wymagałoby najęcia odpowiednich terapeutów, może lekarzy, no najogólniej wymaga to gruntownego przemyślenia. Gdyby jednak to się udało, to mogłybyśmy z Dorotą przeprowadzić się do was.
Co ty na to? Jak podoba ci się ten pomysł?
Na święta mogłybyśmy przyjechać i przegadalibyśmy to dokładniej. Być może Anton w tym roku zdecyduje się zostać na zimę u pani Barbary, co znakomicie ułatwiłoby całą sprawę. A przy okazji, nie wiesz przypadkiem czy podjął już decyzję i jaką?
– Czas mi się dłużył i nie widziałem celu – to teraz ewidentnie mam o czym myśleć! – pomyślał Krzysiek. Humor od razu mu się poprawił.
Z nową energią zbiega na dół i idzie do warsztatu, w którym ojciec pracuje już od rana. Pogoda, jakby dostosowała się do jego nastroju i także się poprawiła. Rozchmurzyło się i pojawiają się skrawki niebieskiego nieba.
– Ojciec, nie zrobiłbyś sobie krótkiej przerwy na kawę?
Widząc zaaferowanie syna, ojciec odkłada narzędzia i razem idą do domu.
Krzysiek, z zasady oszczędny w słowach, tym razem szczerze i dość wnikliwie przedstawia gnębiące go od dłuższego czasu rozterki.
– Synek, dobrze wiesz, że możesz mieszkać tu tak długo, jak tylko chcesz. Mnie się nigdzie nie śpieszy! Ale widzę, jak ostatnio się miotasz i szukasz czegoś nowego.
Niektórym sprawom trzeba dać czas, aby mogły dojrzeć i się ułożyć. Jedno ci powiem – jakby nie było, będzie dobrze!
Bezbarwny, nijaki okres, jakby znudzony brakiem wydarzeń dobiegł końca. Wieczorem na podwórku dziarsko parkuje terenowiec pana Franciszka.
Elka z ojcem rozstawiają na stole niewielki poczęstunek, bo gość wyraźnie strudzony jest długą drogą. Krzysiek stara się im w tym pomagać, ale pan Franciszek tego zadania mu nie ułatwia. Widać, że cały aż pali się do tego, żeby zdać relację ze swoich poczynań i dokonań.
Rozsiada się wygodnie przy stole i zaczyna opowiadać:
– Kiedy dostałem przekazane przez pana informacje, pojechałem do tego instytutu paleo – coś tam. Nie poszło łatwo, bo w tym mieście to jakaś istna kołomyja jest na okrągło. Na portierni od razu chcieli mnie spławić, ale ja nawykły jestem i nie tak łatwo ze mną. Tak długo tam sterczałem i się awanturowałem, że w końcu zszedł do mnie jakiś starszy, lekko utykający gość ze zmierzwioną czupryną siwych włosów na głowie. Na jakiegoś profesora wyglądał. Powiedziałem mu z czym przychodzę i pojechaliśmy windą na trzecie piętro, do jego pokoju. Panie! W tym pokoju to bałagan gorszy niż u mnie w stodole! Na półkach stoją jakieś skamieliny, papierzyska leżą wszędzie, tylko na biurku zrobiony jest mały placyk, na którym komputer stoi. Usiadłem ze strachem, że mi to wszystko zaraz na głowę się zwali. Pokazuję mu wydrukowane zdjęcia od pana i skan tego kwitu od pani Kamili. Zadumał się człowiek, po czym wziął ten kwit i zginął na dobre pół godziny. Obejrzałem te eksponaty, przejrzałem w telefonie Internet, siedzę cierpliwie i czekam. W końcu facet zjawia się z jakimś gnatem w garści i mówi:
– Idziemy zrobić prześwietlenie.
Wjeżdżamy windą wyżej, a potem idziemy długim korytarzem, a światła przed nami się zapalają, a tuż za nami gasną. Rany! Aż ciarki mnie przechodziły, bo to jak u kosmitów albo u „obcych”! Wreszcie kartą magnetyczną otwiera jedne drzwi i na szklanym blacie jakiejś maszyny kładzie tę kość. Naciska przycisk i myku-cyku na ekranie pojawiają się jakieś wykresy i liczby, a on gapi się na nie i mówi tylko:
– Hmmmm…ciekawe!
Wracając, po drodze uchyla drzwi do jednego z pokoi i woła:
– Piotrze! Wpadnij zaraz do mnie!
Po chwili zjawia się młodziak. Panie! Myślałem, że pęknę ze śmiechu, bo ten stary, siwowaty, to z szopą włosów na głowie, a ten młodziak łysy jak kolano! Do tego jakby naburmuszony na cały świat.
Profesor wręcza mu wydruk wyników z tej maszyny i pokazuje zdjęcia, a ja widzę, jak młodemu oczy zaczynają się świecić, jak jarzeniówki. Dacie państwo wiarę, że te gnaty to podobno ponad 200 lat mają albo i więcej?
– O dobra nasza – myślę sobie.
A ten młody bez ogródek mnie pyta:
– To kiedy można tam przyjechać? Dobrze byłoby jeszcze przed zimą. Wie pan, jak tam dotrzeć?
– To już moja głowa – mówię. – Jak będę gotowy – dam znać.
O „umrzyku” na razie nic nie wspomniałem. Wymieniliśmy się numerami telefonów z profesorem i z młodym.
– Panie Krzysztofie! Będzie pan nam za przewodnika? Moglibyśmy połączyć zebranie kości tego chłopaka z wizytą tych naukowców, co by wizję lokalną zrobili albo co tam uznają za stosowne.
Krzyśkowi bardzo odpowiada ten pomysł. Dawno już miał ochotę ruszyć się gdzieś dalej.
– Pomyślę nad tym. Możemy pójść po szczątki Explorera, choć trzeba się zastanowić nad tym czy nie powinno odbyć się to w obecności kogoś, kto jakiś protokół zrobi i czy nie podlega to określonym procedurom.
– Już pan się o to nie martwi! Poproszę posterunkowego o wyznaczenie kogoś do tego zadania. A może sam się do tego zapisze? On swój chłop jest i silny. Zadba też o porządek, żeby ludziska tłumnie za nami nie ruszyli.
– Wyprawa z naukowcami jest skomplikowana i trzeba ją dobrze zaplanować. Niech pan mi zostawi namiary i uprzedzi, że się z nimi skontaktuję.
– A może tak mówilibyśmy sobie po imieniu? Chyba nie tak dużo starszy jestem, a to „panowanie” mi się uprzykrzyło – proponuje Franciszek
– Z przyjemnością! – odpowiada Krzysiek
Niespodziewanie dołącza do nich Elka:
– A ja Elka jestem, a to mój kochany Marcinko! – i wskazuje na ojca.
– Wystarczy Marcin – dodaje ojciec.
Wszyscy swobodnie się śmieją czując przypływ przyjaznej, radosnej energii.
Autor: Janka Dąbrowska