Rozdział 10
Krzysiek uśmiecha się do machającej mu Kamy. Wyraźnie ją polubił.
– Miła z niej dziewczyna – pomyślał.
Zwija linę, kładzie ją koło plecaka i zaczyna iść dalej wzdłuż „grzbietu dinozaura”. Wdrapuje się na skałki, trudniejsze fragmenty stara się ominąć klucząc między granitowymi zrębami. Lustruje ściany, wnikliwie się rozgląda w poszukiwaniu kolejnych żył i skupisk kwarcu.
Tylko w dwóch miejscach znajduje jeszcze gniazda z kryształami. Nie są wybitnie duże, są lekko przydymione i wyrastają z drobno połupanego podłoża o żwirowej strukturze.
Zawraca kiedy grzbiet zaczyna zatracać się w piarżystym zboczu. Ze zdumieniem zauważa, że zajęło mu to sporo czasu.
Dochodząc do plecaka stwierdza, że niezbyt wyraźnie go widzi, a przed oczami zaczynają mrugać mu ciemne plamki na zmianę z jasnymi błyskami, jak fajerwerki. Zamyka i otwiera kilka razy powieki, ale nie bardzo to pomaga.
Szybko schodzi śladem grupy. I raptem zaczyna nękać go straszny ból głowy. Nie bardzo może się skoncentrować na wyszukiwaniu drogi. Kieruje nim tylko wprawa i doświadczenie nabyte w trakcie licznych górskich wędrówek. Czuje jakby mocno uderzył się w głowę i jest teraz zamroczony. Przed oczami migają mu czarne zygzakowate linie i w ogóle słabo widzi.
Siłą woli nakazuje sobie:
– Idź w dół przed siebie.
Droga przez las jest koszmarną udręką. Co i rusz potyka się na wykrotach, przewraca na powalonych pniach i walających się gałęziach, nie może wyrwać się z witek jeżyn oplatających mu nogi, uderzył gdzieś z impetem bokiem i nogą w jakiś wystający kamień czy pniak. Teraz dodatkowo kuleje.
Kilka razy, po kolejnym upadku nie chce mu się już nawet podnosić, ma ochotę po prostu poleżeć i zasnąć.
W końcu ma wrażenie, że przed jego oczami nieco się rozjaśnia i zdaje sobie sprawę, że stoi pewnie na skraju polany. Słyszy jednak, że dzieje się na niej coś niedobrego. Nie widzi wyraźnie, obraz jest rozmazany i falujący. Dobiegające odgłosy, zwierzęce ryki sugerują, że odbywa się tu jakaś walka. Przestraszony, chcąc schować się za osłoną z drzew, cofa się, a wtedy nogi wpadają mu w głęboki rów. Pada jak podcięta kłoda. Jeszcze tylko w odruchu samoobronnym nagarnia rękami na siebie trawy porastające krawędzie padołu i ogarnia go ciemność – traci przytomność.
Ocknął się, gdy nagle zrobiło się jasno. Ktoś masuje mu plecy i ramiona, pomaga usiąść i podaje butelkę z wodą, wtyka w dłonie kije i podtrzymuje kiedy wstaje.
Raptem zauważa przed sobą owcę, która owcą nie jest. Zaczyna przed nim iść w śmiesznych podskokach. Nie zastanawia się, po prostu stara się, niezgrabnie i chybotliwie za nią podążać. Nie wie, jak i którędy schodzą w dół, ale z każdym krokiem idzie mu się lepiej i łatwiej.
Gdy stają na ścieżce, ogląda się za siebie. A tam stoi osobliwy chłopak, nic nie mówi tylko uważnie i przenikliwie mu się przygląda. Jego obecność go zaskakuje, ale też bardzo uspokaja.
Na parkingu przypomina sobie, że powinien potwierdzić swój powrót w notesie. Przecież ktoś to kontroluje!
Chłopak pomaga owcy wskoczyć na pakę niebieskiego pickupa, który stoi obok czerwonej toyoty Kamy.
– Zaraz, a gdzie są kluczyki do jej samochodu? – myśli.
Gdy chłopak wsiada do samochodu, pojawia się myśl:
– Prawdziwy – nie prawdziwy? Ale dzięki niemu tu jestem, może ocalił mi życie!
Podchodzi do niego i mówi:
– Dziękuję!
Wczesnym popołudniem Kama i Krzysztof żegnają się z gospodarzami pensjonatu pod paprociami i swoimi samochodami zaczynają powrót do własnych domów i życia.
Niewiele o sobie wiedzą, oprócz tego, że zdecydowanie się polubili i dobrze czują się w swoim towarzystwie.
Zatrzymują się na parkingu na przełęczy, gdzie ich drogi się rozchodzą. Podają sobie ręce i się żegnają.
Autor: Janka Dąbrowska