Kreta – wyspa dawniej zamieszkana przez hardych, twardych i zawadiackich ludzi, których współczesna cywilizacja zmiękczyła, wywabiając ich z górzystych, trudno dostępnych terenów ku łatwiejszemu życiu na obrzeżach, której autentyczność została pożarta przez turystów, którzy stworzyli całkiem inne jej oblicze: wydmuszkowate, pomalowane w błyszczący tani blichtr pozornego bogactwa.
Nie pierwszy raz odwiedziłam Kretę, tyle że tym razem nie w tak sformalizowany, wycieczkowy sposób, a razem z przyjaciółmi: Małgosią i Leszkiem, którzy są prawie stałymi bywalcami na tej wyspie. Mają tam oni swoje ustalone, przyjazne, wolne od gwaru i chaosu turystycznego miejsce pobytu w miejscowości Stavros, u stóp góry, na stokach której odbyła się „wspaniała katastrofa” z filmu „Grek Zorba”, w hotelu nad samym brzegiem morza przy skalistej, ale przystosowanej do łatwego zejścia zatoczce.
Swoje wrażenia z pobytu pozwolę sobie zacząć od takich natury ogólnej.
Kreta to kraj górzysto-skalisty, zbudowany z materiału wulkanicznego: skał typu zlepieńce, wapień, porfirowych i bazaltowych. Wszystko to w kolorach biało-kremowo-żółtych, pomarańczowo-brązowych, biało-szaro-czarnych. Góry, aczkolwiek kopulaste, o łagodnie zarysowanych kształtach czasami urywają się stromymi ścianami w kierunku morza lub ku głęboko powcinanym przez spływającą wodę jarom i wąwozom, z górskimi trudno dostępnymi kotlinami. Wszystko to porośnięte jest sztywną, ostrą drapiącą roślinnością, gruboskórną makią w kolorach ziemno-zielonych. Tylko na nielicznych obszarach nizinnych, nad morzem lub na dnie wąwozów i w głębszych dolinach zieleń jest bardziej mięsista, kojarząca się nawet z tropikami. Penetrując jeden z wąwozów napotkałam sytuację gdzie jego dnem nie sposób było się przemieszczać, ze względu na niesamowicie zwartą i trudną do pokonania barierę roślinności.
Ziemia na Krecie ma kolor rudo-rdzawy, jest niezwykle urodzajna, tak że uprawiana nawet między kamieniami, o ile jest regularnie podlewana rodzi wszystko co się w niej posadzi. Zdumienie budzi czasami widok pomidorów, cukinii czy innych warzyw rosnących między kamieniami, wydawałoby się bez składu i ładu. Woda doprowadzana jest wężami od wspólnych dla kilku „ogródków” ujęć. Nie umiem określić skąd i jak doprowadzana jest do tych ujęć, ale wygląda na to, że problem dostępności wody został tu jakoś rozwiązany. Byłam zaskoczona, gdy w monastyrze Moni Katoliko położonym ok. 200 m npm, w prastarej, wydrążonej studni stała woda, co prawda nie sprawdzałam czy zdatna do picia.
W każdym razie sądząc po rodzaju plonów sprzedawanych na targach, na Krecie występują wszystkiego rodzaju owoce i warzywa typowe dla klimatu śródziemnomorskiego i to bardzo dorodne i o wybornym smaku. W widocznych uprawach oczywiście rzucają się w oczy gaje oliwne, a bogactwo i różnorodność pozyskiwanych z nich oliwek jest niesamowita: duże, małe, średnie, zielone, brązowe, fioletowe, czarne.
Podobno nawet w najczarniejszych czasach wojny, na Krecie nie było głodu, gdyż wyspa była samowystarczalna dzięki przydomowym uprawom, hodowli kóz i owiec dających mleko i sery.
Ta część Grecji żyła od wieków z pasterstwa, dopiero czasy współczesne to zmieniły. Dzieci górskich pasterzy wyfrunęły z domów ku łatwiejszemu, wygodniejszemu życiu osiedlając się na obrzeżach wyspy, obsługując licznie przybywających tam turystów. W górach pozostali ich starzy rodzice, swym życiem potwierdzający powiedzenie, że „starych drzew się nie przesadza”.
Podczas jednej z naszych samochodowych wycieczek w głąb wyspy, na jednym z grzbietów górskich wysiedliśmy, aby zwiedzić niewielki, stary kościółek. Pora była dość późna i miejsce to naznaczone było dominującym wrażeniem opuszczenia i osamotnienia.
W pewnym momencie pojawiła się z kluczami stara babinka, zasuszona, ubrana na czarno, podpierająca się powyginaną oliwną laską. Kiedy obejrzeliśmy już wnętrze, zaprosiła nas na kawę i rakiję do swojego niewielkiego domku stojącego na zakręcie drogi, urządzonego bieda sprzętami. Podczas kiedy babinka krzątała się przyrządzając nam typowo grecką, smolistą kawę, w malutkich filiżaneczkach jej mąż, pomarszczony od wiatru i słońca, chudziutki staruszek beznamiętnie oglądał telewizję. Na ścianach wisiały zdjęcia ich trzech dorodnych synów i muzyczny plakat przedstawiający jednego z nich. Wszyscy osiedli w Chanii i tam sobie radzą. Trudno wyrokować i tworzyć opinie na podstawie jednego spotkania, ale myślę, że takich sytuacji można spotkać na Krecie w górach wiele.
Pasterstwo jednak się utrzymuje i prawie wszędzie można tu spotkać owce i kozy, pobrzękujące dzwoneczkami, niby niczyje i bezpańskie, a jednak prawie wszystkie już „unijnie”, „zaobrączkowane” i „ostemplowane” na uszach. To nieprawdopodobne w jakich okolicznościach i miejscach można je spotkać.
W jednym z jarów obserwowaliśmy z Leszkiem, jak koza porusza się i pokonuje prawie pionową ścianę, bez śladu stresu czy zdenerwowania wyszukując i wyskubując jakieś trawki i roślinki. Nad jej głową ściana się przewieszała, a my byliśmy już skłonni uwierzyć, że i tą przewieszkę kózka pokona bez najmniejszych trudności. Ona jednak zgrabnie i spokojnie przeskoczyła na tylko dla niej widoczną półeczkę i dalej się pasła nie wiadomo czym.
W górach napotyka się na zagrody i kojce dla tych „kopytek” sklecone z byle czego: z kamieni, gałęzi, drutu, siatki, blachy, folii i co komu popadnie. Spotyka się tam też niestety sporo ich trucheł.
Bliżej wybrzeża widziałam jednak porządne, „unijne” koziarnie, gdzie jak sądzę wyrabiane są w sposób bardziej przemysłowy różnorakie odmiany serów, sprzedawanych później na targach i w sklepach.
Tym razem mieszkałam w luksusowym hotelu typu resort, z okna którego miałam widok na ogród i morze.
Pożyczono mi też rower, co prawda lekko zdezelowany, ale dzięki niemu mogłam pokręcić się po okolicy i poobserwować jak żyją ludzie poza obrębem wypasionych hoteli. Stavros i jego okolice to nieduże nadmorskie wioski, w których ludzie żyją skromnie, ale nie biednie.
Wielu z nich ma własne łódki, którymi wypływa na połowy, samochody są nie pierwszej młodości, a w pobliżu domów i posesji potrafi panować niemiłosierny śmietnik zawierający gruz, stare meble i ubrania, resztki z budów i remontów. Obejścia są jednak czyste, choć wcale niespecjalnie porządne.
Następnego dnia po przyjeździe, rankiem wybrałam się kamienistym brzegiem w kierunku „góry Zorby” rozkoszując się błękitnym, czystym, na biało spienionym morzem, docierając do małej piaszczystej zatoki portowej. Wokół niej zgromadzone są tawerny o niezbyt wyszukanym wystroju, za to serwujące dobre greckie jedzenie.
Po południu pojechaliśmy wynajętym samochodem do monastyrów znajdujących się na półwyspie tuż na wschód od Chanii (półwyspie Akrotiri): Agia Triada i Gouverneto.
Oba klasztory są grekokatolickie i aktywne, choć działalność braciszków zakonnych została jakby przytłoczona przez najazd turystów, bardziej zainteresowanych ich formą niż treścią.
Do Agia Triada dojeżdża się wąską asfaltową drogą-aleją wzdłuż szpaleru tuj o pobielonych pniach. Prześwitujące przez nie słońce, o każdej porze dnia stwarza malowniczy obraz i nieco tajemniczy nastrój odpowiadający charakterowi samego klasztoru.
Jest on bowiem zbudowany z żółtego kamienia, w sposób, który mnie kojarzył się nieodparcie z Santa Cataliną w Arequipie w Peru, stwarzający skojarzenia z mini miasteczkiem: z zaułkami, ryneczkami, schodkami i tarasami. Dużo tam zieleni: krzewów, drzewek pomarańczowych, bugenwilli i kwiatów.
Wnętrze klasztoru jest dość bogate, dużo w nim złoceń, fresków na ścianach i w kopule, a obraz Madonny z Dzieciątkiem ubrany jest w srebrną „sukienkę”.
Obok klasztoru, w piwnicach o łukowych stropach znajduje się muzeum wina zawierające wiele ciekawych, autentycznych przedmiotów związanych z jego wyrobem. Zgromadzono tam też trochę innych staroci, może nieco od przypadku do przypadku, ale na pewno przydających temu miejscu wiele smaku. Można tam oczywiście kupić wino, oliwę i miód – podstawowe produkty, z których słynie Kreta i którymi się szczyci. Pod tym względem brak tam tylko jeszcze serów, ale nie dziwi to ze względu na ich intensywny zapach, który zaburzałby „sanktuarium wina”.
Klasztor otoczony jest winnicami i gajami oliwnymi, a murki wzdłuż ich granic dopełniają kolorytu, co wszystko razem może stanowić gotową scenografię do filmu o średniowiecznym zakonie mnichów.
Prosto spod monastyru Triada wspinamy się wąską, krętą drogą, wijącą się w głębokim kanionie na płaskowyż, na którym położony jest kolejny klasztor – Gouverneto. Niestety jest już na tyle późno, że nie możemy do niego wejść, za to podziwiamy pięknie utrzymany wokół niego ogród. Za płotkami gęgają gęsi. Widać, że mnisi prowadzą własne gospodarstwo. Sam klasztor zewnętrznie nie jest zbyt ciekawy. Jest to budowla o prostym, pozbawionym ozdobników murze. Bardziej przypomina fort czy bastylię niż obiekt sakralny.
Przechodząc przez niewielką drewnianą furtkę w płocie znajdujemy się na skraju płaskowyżu, z którego można zejść przygotowaną ścieżką turystyczną do monastyru Moni Katoliko. Sceneria tej trasy jest intrygująca i przywodząca na myśl opowiadanie „Pielgrzym” Paulo Coelho, tym bardziej iż po drodze mija się grotę – jaskinię, pierwotnie będącą chyba miejscem obozowania pasterzy i ich trzód.
Moni Katoliko zwiedziliśmy z Leszkiem dnia następnego, bo najlepiej udać się tam rankiem, gdyż cała eskapada zajmuje sporo czasu. Jest to kompleks klasztorny, obejmujący szereg cel i grot wykutych w skałach połączonych ze sobą systemem dobudowanych mostów, murów i innych elementów architektonicznych. Czasami bywa on nazywany małą Petrą, tą z Jordanii.
Opuszczając się dalej wąwozem w dół, wśród stromych, kremowo-żółtych skał dochodzimy do zatoczki z butelkowo przejrzystą zieloną wodą, a następnie do morza.
Opuszczając się dalej wąwozem w dół, wśród stromych, kremowo-żółtych skał dochodzimy do zatoczki z butelkowo przejrzystą zieloną wodą, a następnie do morza.
To musiał być kiedyś port, a także miejsce skąd mnisi czerpali/wycinali materiał do swoich budowli.Skały wzdłuż krótkiego wybrzeża są mocno poszarpane, zerodowane przez morze i momentami ostre niczym żyletki.
Woda w zatoczce jest tak przejrzysta i tak zachęcająca, że nie zastanawiając się wiele wskakujemy do niej na krótką kąpiel przed drogą powrotną.
Dość szybko ustalił nam się zupełnie spontanicznie pewien rytm „pobytowy”. Rano Leszek z Gosią szli pływać w morzu. Leszek jest instruktorem w nurkowaniu, a Gosia pływa niczym ryba, oboje bardzo to lubią, ja natomiast nie jestem fanką długich kąpieli. Jestem bardziej górskim niż wodnym stworzeniem. Zatem ja w tym czasie, albo wyskakiwałam na rowerowy objazd okolicy, albo na jakaś pieszą wycieczkę. Następny dzień poświęcaliśmy na zwiedzanie samochodowe, a kolejny na tzw. „pałacowanie”, jak określała to Gosia, czyli każdy robi to co lubi.
W ramach swoich wycieczek postanowiłam wybrać się do jaskini położonej na stokach góry Zorby (nad zatoką Stavros), a potem o ile mi się uda, to na samą górę. Dojście do jaskini było dobrze widoczne, natomiast przedostanie się stamtąd na górę było dużą niewiadomą.
Jaskinię stanowiła potężna grota-komora wejściowa i podobno kilka całkiem sporych chodników bocznych.
Grotę obejrzałam. Jej dno jest usłane bobkami kozimi niczym żwirem, a do korytarzy nawet się nie zapuszczałam, bo to nie moja bajka ! Po czym przeszłam trawersem pod stromymi ścianami wśród kolczastych krzaków i niby-mchów do żlebu, który prowadził w kierunku przełączki. Kiedy ją ujrzałam, to przyznam, ze zwątpiłam, gdyż wejście na nią wyglądało na zupełnie nieprzystępne.
Podeszłam jednak wyżej i wtedy zobaczyłam, że w newralgicznym miejscu ktoś litościwy rozpiął kawałek liny, rodzaj ubezpieczającej poręczówki. Odetchnęłam z ulgą! Skoro ludzie tedy chodzą, to znaczy, że i mnie się uda.
Po krótkim wspinaniu wydostałam się na siodełko, a stamtąd stopniowo do góry, po stokach jednego wzniesienia na kolejny, który już miał być tym najwyższym, a potem na kolejny, bo to nie był ten, aż w końcu na jednym stał betonowy słupek z podanym metrażem i to był ten!
Nie napiszę tu, że widok był imponujący, bo on po prostu był widokiem na błękitno-szafirowo-turkusowe morze po horyzont i malutkie domki i ludziki wzdłuż brzegu i na inne góry, które gdzieś dalej były jeszcze wyższe. Przyznam się jednak, że przeżyłam prawdziwą chwilę wzruszenia, że oto zupełnie sama stoję na bliżej nieokreślonym wierzchołku, na który sama znalazłam drogę i ZNOWU jestem w górach !
W dni „pałacowe” korzystaliśmy ile się dało z morza, hotelowych leżaków i parasoli przy basenach i ze słońca. Słońce na Krecie w tym czasie (październik) było bajeczne: przyjemnie ciepłe i łagodne, delikatne jak brzoskwiniowa skórka. Temperatury w dzień były takie, jak w czasie polskiego ładnego lata, w granicach 20-28oC, a w nocy ok. 14-15oC. Fartownie nam się złożyło, bo w czasie naszego pobytu cały czas mieliśmy dobrą pogodę, jedynie w górach bywały dni, że dopadały nas chmury i wtedy bywało zimno (13oC) i bardzo wietrznie. I tak też w tym okresie może być na całej Krecie, może nie zimno, ale pochmurnie i wietrznie.
Któregoś dnia, wieczorkiem wyskoczyliśmy do Chanii. Duże miasto portowe, bardzo znany ośrodek turystyczny na Krecie. W jego pobliżu znajduje się mocno rozbudowane lotnisko, zarówno cywilne, jak i wojskowe, stanowiące element bazy NATO. Stacjonują tam F16, które odbywając loty, przecinają z mocą i swobodą, i wdziękiem myśliwców błękitne niebo.
Chania jest typowym greckim miastem, z niskimi domami rozpostartymi na wzgórzach. Ciekawe do zwiedzania jest stare miasto, z portem weneckim i wąskimi uliczkami wokół portu, z licznymi kramami, a pod wieczór zastawionymi stolikami niezliczonych kafejek i restauracji.
Są to klimaty miast wschodu, z typowym np. dla Turcji asortymentem oferowanych towarów: biżuteria złota i srebrna, wyroby ze skóry i drzewa oliwnego, kolorowe tekstylia, paciorki, dużo przypraw. Tym razem jakoś wyjątkowo rzuciła mi się w oczy „inwazja kutasów” – masę bibelotów w tym kształcie: breloczki do kluczy, otwieracze do konserw i butelek, trzonki do noży i ostrzy i …czego tam jeszcze nie wymyślono !
Każda szanująca się kafeja czy restauracja serwuje posiłek w postaci: przedposiłek – chleb, oliwa lub grecki jogurt na ostro lub z miodem, danie zasadnicze, deser gratis – ciasto, flam (rodzaj budyniu) lub owoce, plus buteleczka rakii. Dania zasadnicze to oczywiście grecka kuchnia, uzupełniona frytkami, a także dużo frutti di mare.
Kolejny dzień wyjazdowy zawiódł nas obok lotniska w Chanii, przez miasto Souda – duży port przeładunkowy, promowy i wojenny (baza NATO), jedyną na Krecie drogą typu nacjonalna, z której będziemy dość często korzystać w ramach szybkiego przemieszczania się wzdłuż wybrzeża, do jedynego na wyspie słodkowodnego jeziora Kournas.
Jezioro jest płytkie i dzięki temu widoczne z góry, stanowi ciekawy widok przenikających jedne w drugie barwnych kręgów od ciemnozielonego, poprzez lazurowy do seledynowego. Stanowi ono jedną z większych atrakcji turystycznych na Krecie, o ile nie w całej Grecji. W suchych, morskich krajach jest ewenementem. Wokół rozrósł się przemysł turystyczny: pokoje i pensjonaciki do wynajęcia, rowery wodne, grille w szklanych komorach na kółkach, w których opiekają sie udźce kozie, owcze albo zwykła wieprzowinka.
Uciekając od tego turystycznego chaosu wspinamy się naszym samochodzikiem ostro w górę, czasami klucząc i gubiąc właściwą drogę. Tę główną bowiem trudno momentami wybrać spośród równorzędnych prawie rozgałęzień. Docieramy do Argiroupoli, a używając starożytnej nazwy tej osady – do Lappa. Jest to wioska, która rozłożona jest na stoku wzgórza, pobudowana na ruinach starożytnego miasta z okresu 2000 lat p.n.e., a więc tak starego, że aż trudno uwierzyć.
Niezwykłe jest to, że na przestrzeni dziejów ruiny te były integralnie wbudowywane w powstające nowe budynki, tak iż w chwili obecnej znajduje się tam wiele nowoczesnych domostw, które zawierają w swoich murach fragmenty tych prastarych: bramy, balkony, filary, odrzwia, obramowania okien.
Jednocześnie mieszkańcy eksponują te elementy, które zostały wydobyte lub odkopane na ich lub sąsiednich posesjach np. małe marmurowe wieko sarkofagu dziecka zostało zastosowane jako próg domu, a elementy framug okiennych nadal pełnią tę samą funkcję. Taka mozaika wygląda nie tylko bardzo oryginalnie, ale zupełnie wyjątkowo. Chyba tylko w Rzymie można znaleźć takie przenikanie się wieków ze współczesnością.
Wioskę zwiedza się schodząc z góry wąską trasą turystyczną kluczącą między domkami. Można też zapuszczać się w boczne zaułki, gdzie np. można znaleźć przykład wnęki paleniskowej z szybem wentylacyjnym stanowiącym dogodną drogę ucieczki w razie niebezpiecznego najazdu/napadu. W miarę opuszczania się wzdłuż stoku po bokach pokazuje się coraz więcej zieleni, bo i wody spływającej z góry jest coraz więcej w postaci strumyczków czasami ujętych w wodospadziki. Kulminacją jest rodzaj platformy z parkingami i szeregiem knajp prześcigających się w oryginalności wystroju.
Akurat tego dnia w górach było pochmurno i wietrznie i momentami krajobraz wyglądał wręcz groźnie.
Miasteczko to zasłużyło sobie historycznie na miano serca ducha oporu Kreteńczyków przeciw tureckim najeźdźcom i innym ciemiężycielom.
Pewnie ze względu na swoje położenie, jeżeli „coś zbrojnego” zaczynało się na Krecie, to ponoć właśnie tam.
Zdaje się to potwierdzać szpaler popiersi ustawionych w centrum miasta i pomnik dla tych, co jak sądzę „polegli za wolność waszą i naszą”.
Wjeżdżamy jeszcze wyżej prawie na Astendos, do połączenia z drogą na Imbros i zaczynamy ostrymi zakrętami opuszczać się ku północnemu wybrzeżu, do Rethymnonu, a chmury i wietrzysko pozostaje wysoko nad i za nami. Zachód słońca barwi wszystko na lekko fioletowo i różowo, a port Souda rozświetlony jest tysiącami świateł.
Z Leszkiem wybraliśmy się na wzniesienie górujące nad lotniskiem, na którym posadowiony jest zespół masztów i anten przekaźnikowych telefonii komórkowej. Bardzo charakterystyczny punkt w krajobrazie w rejonie Chanii. Najpierw trafiamy na miejskie wysypisko śmieci, które gościnnie otwiera przed nami swoje bramy, jednak nie korzystamy z zaproszenia i wycofujemy się rakiem, ostatecznie trafiając na właściwą drogę. Zakosami na gołych, kamiennych stokach Leszek dzielnie i odważnie zawija kierownicą i …jesteśmy na wierzchołku.
Roztacza się stąd znakomity widok na lotnisko, a także na resztę okolicy, niestety bardzo rozjeżdżonej, przygnębiającej, przemysłowej z kamieniołomami i wysypiskiem śmieci.
Nad samym brzegiem morza ostał się niewielki kościółek, spod którego można obniżyć się na malutką plażę dość niezwykłej zatoki, w której woda jest dokładnie dwubarwna: ultramaryna i mleczny turkus. Wygląda to naprawdę niezwykle i sądząc po ilości ludzi tam przebywających, ubogość i obskurność okolicy nie jest aż tak bardzo zniechęcająca.
Dni nam umykają i mimo, że my się nigdzie nie śpieszymy, to robi to nieubłaganie czas. Nie dając za wygraną wybieramy się na kolejną wycieczkę samochodową. Jedziemy śladem naszej powrotnej trasy z Astendos i zatrzymujemy się w miejscu, gdzie zaczyna się 8 kilometrowa trasa wąwozem Imbros. To drugi co do wielkości i długości, po Samarii, kanion na Krecie, który warto zobaczyć i przebyć pieszo. Oba wąwozy są niezwykle malownicze, często zwężające się do rozmiarów wąskich przesmyków.
My pozostajemy jednak na górze i podziwiamy widok Morza Libijskiego rozświetlonego przez wschodnie słońce. Na horyzoncie widać zarysy Libii.
I tak przenieśliśmy się na południową stronę Krety. Wieje ciepły wiatr od morza i od Afryki, jest cieplej niż po stronie północnej, a wybrzeże jest bardziej strome i znacznie mniej dostępne. Docieramy do poziomu morza ostrymi zakosami drogi, do miejscowości Chora Sfakion, gdzie zwykle lądują stateczki dowożące turystów, po przebyciu wąwozu Samarii. Skąd autokarami pnącymi się na przełęcz, pod górę drogą niczym harmonijka wracają do Rethymnonu. My z tej miejscowości, wcale nie mniej krętą trasą, bo liczącą sobie 25 „agrafek” docieramy do Anopolis, a stamtąd do malutkiego punktu na mapie do Ardena.
Po drodze widać wyśmienicie bardzo wysoki i rozległy masyw górski w paśmie Gór Białych, którego widok całkowicie potwierdza trafność tej nazwy. Jest to nagie, wypalone na popiół przez słońce górzysko, na które nawet gdyby mi dopłacano nie chciałoby mi się drapać.
Polami na płaskowyżu dojeżdżamy do Ardena: miejscowości i wąwozu. Dwa brzegi głębokiego na 140 m wąwozu łączy kratownicowy most wyłożony belkami drewnianymi podobnymi do podkładów kolejowych. Szerokość mostu pozwala na przejazd jednego samochodu, który przy tym czyni hałas niczym pociąg.
Most znany jest wśród outdoorowców ze skoków na bungee. Na kratownicowej barierze mostu zbudowana jest w tym celu specjalna platforma, co prawda od samego patrzenia przez belki mostu na dno wąwozu robi się człowiekowi nieswojo, ale widocznie o to właśnie chodzi.
Kompleks nie jest duży, ale naprawdę wart zobaczenia. Wiedzie zresztą przez niego szlak umożliwiający zejście do wąwozu i wyjście z niego dokładnie po przeciwnej jego stronie.
Przechodzimy na drugą stronę, aby obejrzeć mały kościółek i ruiny starożytnej wioski, na wiek której wskazują powalone gdzieniegdzie pnie wiekowych drzew oliwnych, które podobno potrafią żyć 2000 lat.
Wracamy „agrafkami” i udajemy się do Frangokastello – prostopadłościennych, grubo ciosanych murów zamczyska – fortecy zbudowanej przez Wenecjan. Budowla ta jest nieco przytłaczająca i według mnie niezbyt urokliwie komponuje się z piaszczystą plażą i górami w tle, zadając swoją kanciastością jakby gwałt naturalnym kształtom przyrody.
Wzdłuż wybrzeża przemieszczamy się do Plakias i monastyrów Moni Preveli (górnego i dolnego). Ich architektura, przyznaję, zaskakuje mnie nieco. Wydaje mi się, że wyraźnie widać tu wpływ budownictwa afrykańskiego, jest to coś co zupełnie odbiega od naszego wyobrażenia o Grecji.
Zwarte, surowe, o geometrycznych prostopadłościennych kształtach zabudowania, w szarej kolorystyce, praktycznie bez ozdobników, z małymi szczelinowymi otworami wentylacyjnymi wyglądają prawie jak ulepione z gliny. Jego wnętrze łagodzą nieco posadzone tu w donicach rośliny, także bardzo afrykańskie: różnego rodzaju sukulenty, a także dorodne pinie, których wielkość musi świadczyć o ich wieku. Klasztor ma za sobą piękną kartę w historii, jako ośrodek walki i oporu najpierw przeciw Turkom, a także w czasie II wojny światowej, w czasie której mnisi ukrywali tu żołnierzy wojsk alianckich. W klasztorze górnym znajduje się muzeum z odzyskanymi po rabunku przez Niemców przedmiotami sakralnymi z terenów całej Krety.
Naszym następnym „samochodowym” celem było Kissamo (na zachód od Chanii) i jego okolice. Jedziemy do niego „nacjonalką”, a potem w kierunku na Agnion, tam skręcamy na drogę wiodącą na przylądek doprowadzający do laguny Balos. Ponieważ wiedzie tam szutrowa, momentami wąska droga, bardzo terenowa w swym charakterze.
Małgosia postanawia zostać w przydrożnej kafejce i tam poczekać na nas, aż my nacieszymy się widokiem z góry podobno najpiękniejszej laguny na Krecie. Kafejka, w której ją zostawiamy jest bardzo gustownie i z wielkim smakiem urządzona w grecko – rustykalnym stylu. Co do określenia „NAJpiekniejsza” zawsze mam mieszane uczucia. Takie odczucia są bardzo subiektywne i zależą od tego ile, gdzie i jak wiele różnorodnego się widziało. Mnie często zdarzają się sytuacje, kiedy myślę sobie: acha ! To jest podobne do ….. i okazuje się, że w wielu miejscach występują podobne konfiguracje terenu, podobne rozwiązania, podobne sytuacje. Co nie zmienia faktu, że wszystkie one są na swój sposób piękne. I tak też było w tym wypadku.
Szutrową, ale całkiem porządnie przygotowaną drogą, prowadzącą wzdłuż stoku przylądka dojeżdża się do jego końca, na parking, który zresztą bardzo szybko się zapełnia na tyle, że reszta chętnych musi ustawiać się wzdłuż drogi. Wyobrażam sobie co tu musi dziać się w środku sezonu !
Później trzeba przejść (chętni mogą też skorzystać z podwody osiołkowej) na skraj urwiska i zejść na szeroko rozciągającą się złoto-żółtą piaszczystą, płytką lagunę, o wodach w różnych odcieniach błękitu.
Zasługiwałaby ona w pełni na miano „rajskiej, błękitnej laguny”, gdyby nie ilość ludzi na niej przebywająca. Kiedyś w to miejsce można było dotrzeć tylko drogą morską, promami lub łodziami wypływającymi z Kissamo, zatrzymującymi się dodatkowo przy wyspie Gramvousa, na której znajdują się ruiny jakiejś twierdzy. Niemniej dla większości główną atrakcją tych miejsc jest przecudnej urody morze.
W drodze powrotnej zabieramy z powrotem Gosię na pokład i podążamy do Falasarny.
Ta część wybrzeża wyspy wygląda trochę, jak wielkoobszarowa szklarnia, z płachtami tuneli foliowych i inspektów, w których uprawia się pewnie warzywa, a może coś innego? Jakkolwiek jest to na pewno wielce pożyteczne i zyskowne, to krajobrazowi nie dodaje to uroku i nie jest jego walorem. Nie mniej obszar piaszczystej plaży zamkniętej w zrębach fantazyjnie postrzępionych skał wulkanicznych jest tu dość rozległy, a piasek bywa miejscami tak różowy, jak na Elafonisi.
Zanim skorzystamy z przyjemności kąpieli w tym miejscu jedziemy wąską gruntową drogą do archeologicznie odsłoniętych ruin mającego swe początki w IV-III wieku p.n.e. portu. Prace archeologiczne cały czas tam trwają i z dużą ciekawością obserwowałam sposób ich prowadzenia np.: ponumerowane wydobyte fragmenty murów, elementy z przytwierdzonymi znacznikami. Sądzę też, że spotkaliśmy zupełnie przypadkowo samych wykonawców tych prac – archeologów.
Ruiny miasta portowego nie są jakoś niezwykle: fragmenty wieży wartowniczej, fragment kei, kamienne baseny o bliżej nieokreślonym przeznaczeniu i ….jeszcze kupa kamieni.
Sama zatoka portowa jest bardzo urokliwa i nieodparcie kojarzy się z filmem o piratach, którzy zawijają do niej, aby ukryć swój skarb. Opuszczając to warte zobaczenia miejsce zasiadam na moment na gigantycznym, kamiennym tronie.
W drodze powrotnej Małgosia steruje do wyśledzonego przez siebie w przewodniku niezwykłego miejsca, do maleńkiej miejscowości Potamida, w której znajdują się kopce – piramidy utworzone z czegoś co mnie kojarzy się z cementowym błotem.
Przypomina to wieże robione przez dzieci nad morzem z mokrego piasku lub tufowe wieże Kapadocji. Nie jest ich wiele, ale wystarczająco dziwaczne, żeby zrobić duże wrażenie.
W przeddzień wyjazdu z Krety postanowiłam wybrać się „eksploracyjnie” do jaru/wąwozu pokazywanego na lokalnych mapkach rejonu Chanii. Do jego wylotu podjechałam na rowerze, który wprowadziłam nieco w głąb i ukryłam w krzakach. Rower co prawda z lekka zdezelowany, ale w końcu nie mój i nie chciałabym za niego płacić. Usiłowałam iść dnem jaru, ale porastająca je gęsto sztywno-kolczasto-drapiąca roślinność kompletnie to uniemożliwiała.
Wypatrzyłam więc system drobnych półeczek, ścieżynek wydeptanych pewnie przez kózki w połowie wysokości jednego z brzegów jaru i tamtędy zaczęłam wspinać się do góry, przeciskając się czasami przez oczka i szczeliny w biało-żółtych skałach. Im bliżej byłam wylotu jaru na płaskowyż, tym więcej napotykałam płotów przegradzających boki wąwozu zrobionych z wiotkiej, pordzewiałej siatki, blokujących wstęp kozom do jaru. Przekroczenie tych siatek wcale nie było takie proste: są dość wysokie, wiotkie, o ostrych zakończeniach. Wyszukiwałam więc miejsc, gdzie były nieco usztywnione przez oparcie o skały lub drzewa. Wracać postanowiłam przez płaskowyż, na który się wydostałam. I tu muszę się przyznać, że zagubiłam się na nim kompletnie wśród pastwisk i kozich zagród, wśród plantacji oliwek czy farm baterii słonecznych. Brak widoku na morze utrudniał mi określenie swojej pozycji i właściwe ukierunkowanie się. Kiedy wreszcie zobaczyłam domki, uznałam, że musi prowadzić do nich jakiś dojazd i ostatecznie nadrabiając 10-15 km, dotarłam do roweru. Powrót „na pedałach” pod górę był już czystą przyjemnością. Kiedy Leszek zapytał mnie: No i jak było? odpowiedziałam: dla upartych, wytrwałych i …. takich którzy MUSZĄ! Nie polecam!
Wieczorkiem wybraliśmy się do Rethymnonu – miasta bliźniaczo przypominającego Chanię, nieco mniejszego, ale o podobnym układzie starego miasta i z portem weneckim. Dominującym elementem miasta jest potężna forteca wenecka, której mury są jednak nieco mniej kanciaste niż tej we Frangokasteli. Dodano w niej więcej łuków, zaokrągleń, kopuł, co czyni ją łagodniejszą dla oka, nie umniejszając poczucia jej obronności.
Stare miasto Rethymnonu jest znacznie bardziej stylowe niż w Chanii, mniej w nim turystycznego kiczu, urządzone ze smakiem i dbałością o styl. Byle jakie stragany i sklepiki zostały wyparte na rzecz, nie zawaham się użyć określenia – pracowni artystycznych i designerskich.
Oczywiście mnóstwo jest tu restauracji, kafejek i knajp, wszystkie jednak wyróżniają się czymś indywidualnym, zaskakującym, starającym się przyciągnąć uwagę. My też w końcu zakotwiczyliśmy w jednej z nich na pożegnalną kolację.
Ostatni dzień upłynął nam na kąpielach w morzu, wylegiwaniu się na słońcu, na pogaduchach, na pakowaniu, na pożegnaniu z gospodarzami zaprzyjaźnionymi z Gosią i Leszkiem i na nic nie robieniu.
Kreta pożegnała nas całymi łanami przecudnie kwitnących na fioletowo wrzosów.
PODZIĘKOWANIA:
Pragnę gorąco podziękować Małgosi i Leszkowi, za to że poświecili wiele ze swojego urlopowego czasu do pokazania mi ciekawych miejsc na Krecie, w których sami już wielokrotnie bywali, a także za udzielenie informacji o nich we właściwych, wyważonych proporcjach: na tyle, żeby zainteresować, a jednocześnie nie zanudzić.
Wielkie dzięki za wspólnie spędzony wspaniały czas !
Autor tekstu i zdjęć: Janka Dąbrowska
Dawno nie czytałem czegoś tak tematycznego, zwięzłego i ciekawego, moim zdaniem powinno sie to ukazać wydane jako przewodnik. Trzymam kciuki, bo w dzisiejszych czasach liczy się wyłącznie komercja, a tu Autorka pokazała nam Kretę taką, jaka ona jest….
Jest mi niezwykle miło czytać taką wypowiedź. Wszystkie swoje opowieści -reportaże piszę przekazując swoje wrażenia i odczucia, które były moim udziałem w trakcie odbywania swoich podróży, niczego nie upiększając i przedstawiając to co naprawdę zrobiło na mnie wrażenie. Zdaję sobie sprawę, że to bardzo subiektywny sposób postrzegania, ale każdy ma przecież do tego prawo.
Bardzo dziękuję za zamieszczenie komentarza, tym bardziej, że jest on taki miły.