Inkowie wierzyli, że ich stwórcą jest Słońce, które było ich głównym bóstwem.
Nie można w pełni zrozumieć i pojąć różnorodności ludzkości nie poznając jednej z ważniejszych cywilizacji – państwa Inków, które swym zasięgiem obejmowało w XIV i XV wieku całe Andy.
Nic więc dziwnego, że tak wielu pragnie zawitać w tamte rejony, szukając odpowiedzi na pytanie na czym polegała moc i siła tego indiańskiego ludu. Różnych opracowań: naukowych, popularno – naukowych i wszelakich innych na ten temat istnieje mnóstwo i są powszechnie dostępne. Nie będę zatem zapuszczać się w ścieżki natury edukacyjnej w tej relacji, skupiając się jedynie na bardzo subiektywnych wrażeniach i odczuciach, które były moim udziałem w trakcie tego ok. 3 tygodniowego wyjazdu.
Większość faktów została nam przekazana przez peruwiańskich przewodników – dobrze wyszkolonych młodych ludzi, sprawnie posługujących się językiem angielskim, wielce zaangażowanych w powierzone im zadanie i z zapałem je wykonujących. W ich gorliwości momentami można było nawet dopatrzeć się pewnych objawów nacjonalizmu i indoktrynacji. Jeżeli nawet swoje opowieści nieco koloryzowali, to robili to w dobrej wierze i ci, którzy wyrośli w tej kulturze, wśród wszystkich wierzeń i mitów, którymi całe Peru jest do cna nasycone.
Miejsc godnych odwiedzenia i takich, których pominąć w zasadzie się nie powinno, w całym Peru jest bardzo wiele. Ich wybór i logistyczne powiązanie w ciekawie układający się podróżniczy łańcuszek nie jest łatwe, biorąc pod uwagę rozległość i ukształtowanie tego południowoamerykańskiego kraju.
Pomysłodawcą i organizatorem całości był Leszek, który w swej przewodnickiej działalności mocno okrzepł, a nawet powiedziałabym, że nabrał pewnej rutyny i nieco nieprzyjemnej pewności siebie z posmakiem nieomylności.
Jest nas razem dość liczna gromadka, bo 12 osób, w dość zróżnicowanym wieku. Nie stanowimy równo wyrobionej turystycznie grupy, a materiałem nas spajającym jest po prostu ciekawość świata.
Jak przebiegała wyprawa przedstawiłam na piktogramie, który mam nadzieję jest dostatecznie czytelny i zrozumiały. W trakcie podróży dystanse pokonywaliśmy latając samolotami, przemieszczając się pociągami, autobusami i busami, a nawet …pontonami.
Naszą przygodę zaczęliśmy w Limie, gdzie zostaliśmy przejęci przez biuro turystyczne założone przez polsko-peruwiańskie małżeństwo „Maria Kralewska Turismo y Aventura”. Oprowadza nas po niej Paweł – ich syn, który znakomicie posługuje się językiem polskim.
Lima jawi mi się jako raczej brzydkie miasto, pachnące trzecim światem: z plątaniną kabli, o slamsowych przedmieściach z szarymi budynkami. Nie mniej jest czysto. Mimo, że panuje nieład budowlany, wiele jest remontów i spotyka się rozwalające się gdzie nie gdzie mury, to nie ma stert śmieci i brudów.
Prawie zawsze mniej więcej do południa panuje tu mgła, ale podobno nigdy nie pada deszcz. Oceaniczna wilgoć wisi w powietrzu.
Stare miasto ma całkowicie kolonialną architekturę. To spuścizna po Hiszpanach i choć wygląda to ciekawie i dla nas egzotycznie, to czasami można zastanawiać się czy jesteś w Peru czy w Hiszpanii lub Portugalii.
Wszędzie widać ślady czasów terroryzmu Świetlistego Szlaku. Większość posiadłości ogrodzona jest drutem kolczastym pod prądem z wieżyczkami strażniczymi albo zwieńczonych palisadą z potłuczonego szkła, a na ulicach spotyka się opancerzone wozy wojskowe czujnie obserwujące otoczenie.
Złowieszczo to wygląda, na tyle, że nie jestem pewna czy to aby na pewno już przeszłość. W centrum panuje jednak nowoczesność, wszędzie jest dostęp do Internetu, ludzie chodzą z telefonami komórkowymi przy uchu, a we wszystkich urzędach stoi nowoczesny sprzęt komputerowy. Nie mniej dostrzega się też z łatwością biedę, gdyż jest to kraj ogromnych kontrastów, podobnie jak w krajach trzeciego świata. Peru to kraj bogaty w złoża prawie wszystkiego: ropy i minerałów, w tym złota, a także zasobny rolniczo. Jednak Peruwiańczycy cały czas poszukują swojej tożsamości, mają z tym duży kłopot. Cały czas występują tu społeczne tarcia, kłótnie i kosmiczna wprost korupcja, która nie pozwala na szybki, dynamiczny rozwój gospodarczy i społeczny.
Wspominając o społeczeństwie nie mogę uchylić się przed przedstawieniem swojej ogólnej opinii o ludziach, którzy według europejskich kanonów wydali mi się generalnie dość mało atrakcyjni.
Są dość przysadziści, krępi i często otyli. Kobiety mają mocno rozbudowane doły, są tęgie i mało urodziwe. Z mężczyznami jest podobnie.
Bardzo znany w limie pomnik „Andyjska miłość” doskonale obrazuje, to o czym wspominam. Zresztą – oceńcie sami. Sadzę, że ludzie przez wieki tak przystosowali się w drodze ewolucji do warunków środowiskowych, w których przyszło im żyć: do dużej wysokości, klimatu i warunków bytowych.
Samolotem o fantazyjnie pomalowanym stateczniku polecieliśmy do Cuzco. To prawie druga nieformalna stolica Peru, a już na pewno tej inkaskiej – indiańskiej części. Tu zaczyna się cały ¨mistycyzm¨ Inków, bardzo starannie podtrzymywany, a nawet rozbudowywany współcześnie przez tubylców, bo turystyka to dla nich istna żyła złota. To właśnie jest SKARB INKÓW ! Mówi się, że odkrywca Machu Picchu – Hiram Bingham, odnalazł dla Peru złoto Inków, gdyż ludzie walą tu tłumnie i zostawiają bardzo dużo mamony.
Cuzco to górskie miasto położone na wysokości 3400 m n.p.m. rozprzestrzenione szeroko w dolinie i jak podają przewodniki, zbudowane na planie pumy. Jest ona jednym z trzech podstawowych symboli Inków, z których kondor symbolizuje – życie niebieskie, puma – życie doczesne, a wąż – życie podziemne. Tego zarysu pumy bardzo trudno jest się dopatrzyć, ale takiej i podobnej symboliki jest wśród potomków inków mnóstwo. Różnych znaków i doszukiwania się podobieństw do zarysu głów, profili i kształtów można tu spotykać masę na każdym prawie kroku, wszystko ma tu jakieś swoje znaczenie.
Poruszanie się po wąskich, często pnących się pod górę uliczkach Cuzco na początku nie idzie nam łatwo. Szybkie przeniesienie się z poziomu morza na wysokość tego miasta powoduje, że łatwo dostajemy zadyszki i zdecydowanie musimy przestawić się na wolniejsze tempo.
Tutaj już dogrywamy się towarzysko. Konieczność dokonania podziału grupy na obsadę dwupokojowych pokoi hotelowych ustawia nas w pary, które w większym lub mniejszym stopniu zaczynają funkcjonować w trakcie całego wyjazdu.
Leszek dobrze dogaduje się z Jackiem – wysokim, postawnym i przystojnym, dobrze prosperującym biznesmenem, ok. 45 lat. Miał jechać w towarzystwie żony, która jednak tuż przed wyjazdem musiała z jakiś względów z niego zrezygnować.
Karol i Ania – stateczne małżeństwo, oboje ok. 50 lat. Karol z wydatnym brzuszkiem, opanowany i stonowany, Ania o żywszym usposobieniu nieco się mężem opiekuje.
Ewa i Krysia – obie ( 45-40 l) uczestniczyły i chyba zajęły jakieś punktowane miejsca w popularnym w tamtych czasach programie telewizyjnym „Agent”. Dobrze się rozumieją i stanowią zgrany zespół.
Krzysztof i Kasia – małżeństwo, oboje ok. 35 lat, silni i sprawni. Kasia zdaje się tu rozdawać karty, jest wymagająca i z ambicjami do wystawnego życia.
Danusia i Ania – Danusia jest drobną, filigranową i delikatną kobietą, zawodowo powiązana z medycyną. Ania stanowi niejako jej przeciwieństwo, zarówno fizycznie, jak i charakterologicznie. Obie ok. 35 l.
Magda i ja – Magda (ok. 32 l) do złudzenia przypomina mi Magdę z mojego drugiego wyjazdu do Nepalu. Jest potężnej budowy, zna swoje możliwości, jest inteligentna i pogodna. Dobrze nam się razem mieszkało, choć w trakcie samego trekkingu, ze względu na różnice w możliwościach nasze kontakty się rozluźniały. Ja wyrywałam do przodu, a Magda zostawała w tyle robiąc staranne i przemyślane setki zdjęć.
Zwiedzamy Cuzco rozpoczynając od Plaza de Armas z Katedrą, w której wisi czarny krucyfiks Chrystusa, na obrazie „Ostatniej Wieczerzy” Judasz ma ciemną twarz Pizarra, a przed Chrystusem na tacy leży upieczona świnka morska z łapkami do góry. Konkwistadorzy przywieźli do Peru chrześcijaństwo i wdrożyli w dość brutalny sposób katolicyzm, który teraz jest w 70-80 % religią dominującą.
Nie mniej został on jakby przystosowany do potrzeb lokalnych, z uwzględnieniem wierzeń i zwyczajów nierzadko pochodzących jeszcze z czasów inkaskich. Tak więc święci poubierani są w stroje indiańskie, Matka Boska ma płaszcz, sukienkę rozciągniętą w postaci wachlarza, która osłania i obejmuje Ziemię – Panczamamę, czczoną przez Inków.
Świnka morska na ostatniej wieczerzy to tradycyjna andyjska potrawa. Te małe zwierzątka hodowane są tutaj niczym u nas kury i stanowią bardzo istotny element peruwiańskiego menu.
Odwiedzamy oczywiście Coricancha (Świątynię Słońca) – jedno z najważniejszych sanktuariów inkaskich.
Wdrapujemy się też na Sacsayhuaman po którym krążymy wśród imponujących murów pobudowanych z megalitycznych bloków skalnych ustawionych w idealnie dopasowanych do siebie formacjach, bez zaprawy murarskiej, trzymających się tak od wieków grawitacyjnie.
Niezwykłe wrażenie robi na mnie labirynt i miejsce kultu Qenqo, w którym odbywały się rytuały śmierci takie jak balsamowanie ciał lub wykrywanie, czy dana osoba żyła dobrze, na podstawie przebiegu płynu.
Wyrzeźbione z gigantycznego monolitu ołtarze i wąskie przejścia oświetlone przez przedostające się do nich niby ukradkiem promienie słoneczne tworzą niezwykły, tajemniczy i pełen mistycyzmu klimat.
Nie będę opisywać wszystkich odwiedzanych przez nas miejsc, bo one i tak w świadomości zlewają się ostatecznie w jeden obraz – górskiego ludu, mocno zrośniętego z górami i pozostającego im całkowicie wiernego. Inkowie nie ingerowali w naturę i jej w zasadniczy sposób nie zmieniali, starając się tylko do niej dostosować: w architekturze, w rolnictwie i w codziennym życiu. Jest to bardzo piękne i pouczające, ale czasami trudno jest zrozumieć czemu w ogóle emigrowali tak wysoko, nawet przed okresem konkwisty, w czasach przed inkaskich, skoro w dolinach żyło się na pewno łatwiej, dostępniej i prościej. Widocznie po prostu tak lubili?! Inkowie, stanowili ¨wyższą rasę¨: ludzi mądrych, którzy władali nauką, technologiami, umiejętnością zarządzania i ekonomią. Współcześnie można by ich określić – jako swoistą kadrą menedżerską, urodzonych kierowników. Co ciekawe, oni nigdy zbrojnie nie podbijali innych plemion – oni uzależniali je ekonomicznie. Kłócili się między sobą na potęgę, zdradzali, truli i robili różne nieczyste podchody, a jednak przetrwali dwa wieki, a kres położyła im inwazja z Europy.
Po tych kilku dniach zapoznawania się generalnie z kulturą Inków wyruszamy wreszcie na Inca Trail – szlak Inków. Ośmielę się stwierdzić, że przebycie tej drogi jest kluczem do zrozumienia natury Inków i pozwala zrozumieć ich filozofię życiową.
Śmiało i odważnie poprowadzone ścieżki, często w trudnym górskim terenie, starannie ułożone z kamieni, nierzadko o setkach schodów w dół i w górę, pokonujące liczne przełęcze położone na znacznych wysokościach, prowadzące od jednego do kolejnego grodziszcza przetrwały 800 – 1000 lat, niejednokrotnie w świetnej formie, mimo trzęsień ziemi i panoszącej się dżungli.
Nawet obecnie nie poddają się nawałnicy turystów je przemierzających w czym pomocna jest sama natura, która nie pozwala na zbaczanie z utartych szlaków albo ze względu na ukształtowanie terenu, albo dzięki ścianom tropikalnej zieleni broniących dostępu do obszarów poza nimi się znajdująch.
Kiedyś te ścieżki przebiegali posłańcy indiańscy, a potrafili robić to w razie potrzeby w zawrotnym tempie.
Dla miłośników gór szlak inków to prawdziwa uczta dla duszy. Jest w nim kwintesencja tego co w górach piękne: rozległe widoki, dzikość, różnorodność, trud i spełnienie. Obrazy zmieniające się niczym w kalejdoskopie w zależności od pory dnia i pogody, a wszystko przesycone dodatkowo legendami, mitem, przesłaniami wzbogaconymi o wiedzę astronomiczną: przesilenia, promień słońca padający akurat tam gdzie trzeba, kamienie – kompasy wskazujące właściwy kierunek i inne tego typu historie, w które można wierzyć lub nie, a jednak budują niezwykły klimat i jedyne w swoim rodzaju wrażenia.
Naszą 4 dniową wędrówkę rozpoczynamy 82 km od Cuzco, w miejscu zwanym Qorihuayrachina, dokąd docieramy koleją andyjską zaprojektowaną przez Polaka – Ernesta Malinowskiego.
Po sprawdzeniu naszych pozwoleń w check-poincie zaczynamy nieśpieszny marsz najpierw razem całą grupą, która jednak po pewnym czasie rozciąga się w długi wąż.
Idę w jego szpicy – gna mnie moja niecierpliwość do poznania i zobaczenia „nowego”. Budzi to niepokój i sprzeciw naszego przewodnika, który niczym pies pasterski chce mieć wszystkich w jednej gromadce i usiłuje mnie zdyscyplinować mówiąc abym nie była taki Speedy Gonzales. Staram się, ale nie bardzo mi to wychodzi. Po pewnym czasie facet kapituluje, informuje i poucza mnie tylko, w których miejscach bezwzględnie powinnam poczekać na dołączenie reszty ekipy, abym nie pomyliła drogi lub bo ma coś ważnego do przekazania. Taki układ dobrze funkcjonuje do końca trekkingu. Nasze wędrowanie jest spokojne.
Szlak nie jest trudny, aczkolwiek przebiega na dość znacznych wysokościach i z tego powodu bywa uciążliwy. Sprzyja nam pogoda, zdrowie wszystkim też dopisuje, a do miejsc noclegowych dochodzimy dostatecznie wcześnie, żeby mieć czas na regenerację i odpoczynek przed następnym etapem.
Najtrudniejszy jest przeskok przez przełęcz o wysokości 4200 m n.p.m. o nazwie „Przełęcz martwej kobiety”, która podyktowana jest ukształtowaniem otaczających ją grani. Podobieństwo naszego Giewontu do śpiącego rycerza jest przy tej symbolice czytelne niczym prostota litery A. Tutaj doszukanie się profilu śpiącej kobiety wymaga naprawdę wiele fantazji.
Po drugiej stronie przełęczy rozciąga się dolina o całkowicie odmiennym klimacie.
Wraz z opuszczaniem się niżej zaczyna otaczać nas tropikalna roślinność, robi się parno i duszno. Tak jakbyśmy wstępowali do raju.
Mijamy wodospady i jeziorka, i przechodzimy przez 20 metrowy tunel w skale. Z kolejnej przełęczy rozciąga się fantastyczny widok na dolinę rzeki Urubamba.
Zatrzymujemy się na niej na lunch, w trakcie którego Leszek komunikuje nam, że zamierza zwolnić 2 tragarzy, gdyż zmniejszyła się ilość jedzenia transportowanego przez ekipę wspomagającą, co jednak będzie od nas wymagało doładowania do plecaków naszych śpiworów. Nie spotyka się to z aprobatą grupy, ale nieśmiałe protesty zostają skwitowane przez Leszka, z popierającym go Jackiem: trzeba było ograniczać się z ilością sprzętu osobistego. Przyznaję, że zirytowało mnie takie podejście do sprawy i głośno, i dobitnie zabieram głos: śpiwory i materace to sprzęt bytowy i nie taka była umowa ! Zapada krępująca cisza, którą rozładowuje nasz kucharz podając wyśmienity i pięknie przystrojony deser.
Mieliśmy wyjątkowe szczęście, bo trafił nam się kuk wyjątkowo utalentowany i gotujący z pasją, który pracował podobno w jakimś renomowanym hotelu w Limie, ale chciał przejść szlak inków, więc zatrudnił się na ten czas w agencji trekkingowej. Ruszamy dalej, a tragarze pozostają.
Pod wieczór docieramy do ruin Winay Wayna tzw. małego Machu Picchu.
O zmroku zwarta zabudowa mini miasteczka wygląda niezwykle tajemniczo, a widziana z góry przypomina makietę muzealną. Całość może stanowić przykład wzorcowo niemal zaprojektowanego układu urbanistycznego kompleksu zabudowań mieszkalnych, z naturalnym doprowadzeniem wody i zapleczem tarasowo ułożonych pól uprawnych.
Zasypiam z widokiem tych starannie poukładanych niczym pudełeczka kamiennych domków.
Zrywamy się jeszcze po ciemku i wyruszamy ku punktowi kulminacyjnemu naszej wędrówki – ku Machu Picchu, aby ujrzeć je z Bramy Słońca (Intipuku) w promieniach budzącego się poranka.
Promienie wschodzącego słońca prześlizgują się przez wrota i niczym kinowy projektor filmowy oświetlają leżące poniżej ruiny sławnego miasta. Westchnieniom zachwytu zebranych tu ludzi towarzyszą odgłosy licznych klik-klik strzelających aparatów. Schodzimy ku miastu, cały czas mając jego coraz wyraźniejszy obraz przed oczami.
Nie jest łatwo opisać niezwykłość tego miejsca, aby nie popaść w banał. Odwiedza go bowiem rocznie milion osób i zdaje się, że napisano o nim już wszystko co jest prawdą i niekoniecznie.
Po wysłuchaniu solidnych, historycznych informacji naszego przewodnika, każde z nas na swój sposób zaczęło penetrować miasto.
Muszę przyznać, że jak bardzo nie byłoby ono znane i oblegane, to robi na każdym niezmiennie ogromne wrażenie, gdyż z każdego kamienia emanuje tam autentyczność i moc zawartych w nim wieków. Jest w tym miejscu jakaś podniosłość i majestatyczność.
Nie ukrywam, że przylgnęłam plecami do ściany znajdującego się tam czakramu i być może dzięki temu pierwszy raz w życiu dane było mi zobaczyć na niebie unoszącą się niczym aureola tęczę w pełnym okręgu.
Ostrymi zakosami zjeżdżamy autobusem do miasta położonego u stóp góry.
Rankiem pociągiem wracamy do Cuzco, z okien obserwując widoki wspaniałych gór w oddali.
Jeden dzień poświęcamy na odpoczynek, powłóczenie się po mieście, jego bazarach i zakup pamiątek. W jednym ze straganów kupuję kamienną, całkiem sporą rzeźbę pumy. W końcu Inkowie byli mistrzami obróbki kamienia! Nie przyznaję się jednak do tego przed nikim, bo większość kobiet kupuje złotą biżuterię i obawiam się, że byłoby to poczytane za niezłe dziwactwo z mojej strony.
Ten etap podróży kończymy jeszcze wycieczką do Ollantaytambo, w którym współczesność miesza się za pan brat z inkaską prehistorią.
Wybieramy się także na rafting tzw. „white river” zorganizowany na wzburzonych, górskich wodach rzeki Urubamba. W moim przypadku nie jest to „coś co tygrysy lubią najbardziej” (cytat z „Kubusia Puchatka – A. Milne’go), ale warto było spróbować.
Walczymy wiosłami ubrani w pianki, kamizelki i kaski z miotanymi na zimnej, spienionej wodzie pontonami. Po przebyciu określonego odcinka ekipa asekurująca nas proponuje nam uskutecznienie kontrolowanej wywrotki tzw. flipowania.
Tym, którzy nie mają na to ochoty zalecają wysiąść wcześniej na brzeg. Magda obawia się tego, ale zdeterminowana postawa innych nie pozostawia jej niejako wyboru. Sternicy uprzedzają nas, że pod żadnym pozorem nie wolno nam wypuścić wioseł, nie wolno nam wpadać w panikę i powinniśmy starać się jak najszybciej wydostać się spod pontonu. No i oczywiście, kiedy już wpadam do tej lodowatej wody, to wszystko to staje się moim udziałem. Jedyne co mi się udało, to po chwili wypłynąć spod pontonu, do którego szybko zostałam wciągnięta przez pomocne ręce obsługi. Okazało się, że nie byłam jedyna w takiej sytuacji, a sternicy świetnie byli na to przygotowani. Magda po tej całej przygodzie czuje się jednak fatalnie. Boli ją głowa i jest jej niedobrze. W autobusie staram się jej w tym jakoś pomóc i robię reiki, które kiedyś ktoś wykonał na mnie w podobnych okolicznościach, ale nie ma we mnie widać właściwej „mocy” i ostatecznie Magdzie wydatnie pomaga podany przez Danusię paracetamol.
A następnego dnia polecieliśmy samolotem do Arequipy rozpoczynając kolejny etap peruwiańskiej przygody.
cdn.
Autor tekstu i zdjęć: Janka Dąbrowska