Kaukaz – (lipiec 1975 r)

To będzie opowieść z nieco innego świata, albowiem Związek Radziecki stanowił o otaczającej nas rzeczywistości, ale zmierzenie się z nim w bezpośrednim kontakcie było niczym podróż do odmiennego świata.

Znaczek klubu Żalgirysu

 

 

W 1975 r zostałam zakwalifikowana przez Polski Związek Alpinizmu jako uczestniczka sportowego, wspinaczkowego wyjazdu w Kaukaz, organizowanego na zaproszenie litewskiego odpowiednika naszego Klubu Wysokogórskiego – Żalgirysu.

 

 

Przyznaję, że wydarzenie to zapisało się w mojej pamięci w postaci migawek i nie będę nawet ulegać pokusie, żeby przedstawić je w dokumentalny sposób. Aczkolwiek moje osiągnięcia sportowe tego wyjazdu okazały się bardzo mizerne, to przywiozłam z niego wiele cennych doświadczeń zdobytych w akcji górskiej, a także w ramach obserwacji starszych kolegów stanowiących w tamtym czasie czołówkę polskiego alpinizmu – uznanych tuzów alpinizmu. Nauczyłam się od nich nie tylko, jak radzić sobie w górach lodowcowych, ale byłam także zafascynowana ich filozofią życiową.

Naszym celem był alpłagier w Dolinie Adył Su. Było to dość ponure miejsce w stylu socjalistycznego ośrodka wypoczynkowego, z blokiem mieszkalnym, stołówką, boiskami do koszykówki i siatkówki, czy elementami instalacji sportowych w stylu koszar wojskowych.

 

 

 

 

 

 

Młodzi ludzie, którzy mieli tam zdobywać szlify alpinisty ZSRR i być „pasowanymi” do poziomu tzw. „znaczkisty”, odznaczonego stosownym znaczkiem, byli tam „skoszarowani” niczym na koloniach, z porannymi odprawami i apelami. Ich ubiór i wyposażenie budziło nasze zdumienie i nie tyle może śmieszyło, co wywoływało pewien niepokój.

 

 

 

 

 

Wielu z nas podczas pobytów w Alpach zaopatrzyło się już w nowoczesny sprzęt, którego też nie mieliśmy za wiele, nie mniej czekany i raki to nie były radzieckie „kilofy” i buty typu trikunie. My na ich tle wyglądaliśmy niczym barwne ptaki,  czuliśmy się od nich „lepsi”, bo byliśmy wolni! Rosyjscy rówieśnicy oczywiście także nas obserwowali i wydaje mi się, że nasze swobodne zachowanie postrzegane było przez nich jako zarozumialstwo, co nie sprzyjało bliższym kontaktom.

 

Pewnego dnia przyglądając się, rozgrywanemu przez jakąś parę meczowi badmintona zapytałam, czy nie mogę z nimi zagrać. Nie zostało to przyjęte entuzjastycznie, ale chłopak podał mi rakietę i stanęliśmy do walki „Sojuz kontra Polska”. Gra była w miarę wyrównana, choć na pewno z przewagą mojego przeciwnika. Po pewnym czasie oboje byliśmy zziajani, mokrzy i mieliśmy dość, uznając, że nie interesuje nas ostateczne rozstrzygnięcie. Po tym zdarzeniu przynajmniej od czasu do czasu nieśmiało się do nas uśmiechano.

Do obozu docieramy poprzez Moskwę i Mineralnyje Wody – samolotem, a następnie autobusem przez Piatigorsk do Doliny Adył Su.

 

 

 

 

 

 

 

Piatigorsk – miasto mające status uzdrowiskowego mocno naznaczone jest socjalizmem. Dodatkowo klimat i natura nie sprzyjają mu, o tyle że wulkaniczne podłoże jest wysuszone i ubogie w bujną zieloną roślinność.

 

Na wierzchołku góry Maszuk, u stóp której się rozciąga, stoi wysoki maszt, a poniżej pomnikowy orzeł składa skrzydła do lotu. Rzecz jasna od razu wyruszamy na to wzgórze, gdzie Krzysiek bez zastanowienia wspina się na sam szczyt masztu. Dalsza podróż autobusem jest dość uciążliwa, gdyż stan dróg pozostawia wiele do życzenia, a okolica jest zakurzona i mocno pobrużdżona odkrywkami, w których wydobywane są jakieś minerały, transportowane różnego rodzaju kolejkami z góry na dół. Sprawia to dość przygnębiające wrażenie i kojarzy nam się z gułgami. Okolica jest rozbałaganiona i po prostu razi brzydotą.
Po raz pierwszy wyruszyłam na wyjazd z uczestnikami, których wcześniej zbyt dobrze osobiście nie znałam, raczej tylko ze słyszenia lub z krótkiego skrzyżowania się naszych dróg np. na taborisku w Morskim Oku. Pochodzimy z różnych miast i jesteśmy dość zróżnicowani wiekowo. W tamtych czasach nie miało to jednak większego znaczenia: wiek, status społeczny czy wykształcenie. Wszyscy byliśmy na tyle zaabsorbowani wspinaniem, że na takie rzeczy po prostu nie zwracaliśmy uwagi. Byliśmy po prostu kolegami. Najszybciej nawiązuję kontakt z Krzyśkiem Pankiewiczem i Ewą Panejko, którzy stanowią bardzo sympatyczną i rozbrajającą w swym wzajemnym stosunku parę, na którą miło patrzeć, dodatkowo oboje obdarzeni są dużym poczuciem humoru.

Ewa – drobna, bardzo ładna dziewczyna, bardzo kobieca, zawsze elegancka i pachnąca. Znacznie lepiej ode mnie „wyrobiona kobieco”, od której uczę się, jak łączyć i zachować kobiecość z potrzebnym we wspinaniu „babochłopstwem”. Dobrze się dogadujemy i od razu postanawiamy stworzyć zespół kobiecy, co wpisuje się w trend lansowany przez Wandę Rutkiewicz – ideę kobiecego alpinizmu.
Krzysiek jest smukłym, umięśnionym facetem z wiecznym, trochę kpiarskim błyskiem w oku i zawsze skorym do żartów.

Po przybyciu do alpłagieru szybko robimy rozpoznanie, jak możemy zaopatrzyć się w sprzęt niezbędny do realizacji naszych planów wspinaczkowych i w prowiant na górskie wyjścia. Tak jak wspomniałam, sporo sprzętu przywieźliśmy ze sobą, ale np.: namioty, liny, haki, młotki musimy pobrać z magazynu. Podlega to pewnej procedurze polegającej na wypełnieniu odpowiedniego formularza – rodzaju zapotrzebowania i choć wydaje się to mocno sformalizowane, to w rzeczywistości rozmiękczone jest przez porozumienie ponad podziałami przez wspinaczkową brać. Wypożyczony sprzęt choć nieco siermiężny to jest dobrej jakości. Namioty to dwuspadowe, jednowarstwowe pałatki typu ”pamirka”, które w użyciu okazują się dość wygodne, nie są ciężkie, a srebrna wierzchnia powłoka dobrze chroni przed deszczem, śniegiem i wiatrem. W założeniu są dwuosobowe, ale wiele razy biwakowaliśmy w nich nawet we czwórkę i dawaliśmy sobie z tym radę. Dzięki temu, że lekkie karabinki wzięliśmy z Polski, nie musimy korzystać z pancernych, stalowych rosyjskich.
Z pobieraniem wyjściowego prowiantu jest natomiast kupa śmiechu. Stwierdzenie, że zostajemy wyposażeni w legendarne tuszonki jest może lekką przesadą, ale jest niedalekie od prawdy. Kuriozalna natomiast była realizacja pozycji: sól. Kolega wrócił z magazynu z kilogramowym jej opakowaniem. Nie mniej nie stanowiło to problemu – najważniejsze, że mieliśmy co jeść wysoko w górach.

Krzysiek Cielecki

Wychodzimy gdzieś w górę na lodowiec, aby złapać trochę aklimatyzacji i wypróbować sprzęt. Przed wyjazdem musiałam jakoś rozwiązać problem braku odpowiednich butów. Potrzebne były mi podwójne buty, a te wypożyczone poprzednio z magazynu klubowego na wyjazdy w Alpy dożyły już swoich lat, natomiast podwójnych „zawratów” w tak małych rozmiarach po prostu nie produkowano, chyba że na specjalne zamówienie. Pyza – koleżanka z klubu zaproponowała mi, że pożyczy mi swoje. Chętnie z tego skorzystałam, niestety okazało się, że w akcji górskiej były one nieco za małe. Skutek był taki, że po pierwszym dłuższym wyjściu stopy miałam kompletnie zmaltretowane: pięty obtarte do żywego mięsa, a palce poodbijane i fioletowe. Ból był nieznośny, ale zauważyłam, że w trakcie chodzenia doznaję jakby znieczulenia bólem – po prostu bardziej boleć chyba już nie może i taki stan zaczynam z konieczności akceptować. W każdym razie po powrocie do kraju wymieniły mi się wszystkie paznokcie, a pięty goiły się przez długi czas.

Wreszcie wychodzimy z Ewą na pierwszą wybraną przez nas drogę – na południowo-zachodni filar Dżan Tugan (3A). Pogoda jest bardzo ładna.

 

Góry Kaukazu w przeciwieństwie do nizin i podgórza porażają swą nieskażoną naturalnością, pięknymi, w stylu alpejskim, strzelistymi formami, bielą śniegów i lodowców, zabarwionych w dni pogodne głębokim błękitem nieba. Jedyne co można im zarzucić to fakt, że są dość kruche i spadające kamienie potrafią być bardzo groźne.

Podejście przez lodowiec wymaga kluczenia i wyszukiwania przejść między szczelinami i początkowo nie jest to zbyt trudne, aż w końcu docieramy do jednej z nich, wyjątkowo długiej, której wargi przesunięte są mocno w pionie, niczym szczelina brzeżna. Wyszukanie jej obejścia wymagałoby dużego zboczenia z kierunku podejścia pod filar. W pewnym miejscu dostrzegamy jednak niewielki choć rachitycznie wyglądający mostek śnieżny łączący oba brzegi szczeliny. Podchodzimy pod niego i uznajemy, że obie jesteśmy na tyle lekkie, że powinien nas utrzymać. Ewa testuje go jako pierwsza, bo jest lekka niczym piórko. Całe szczęście okazało się, że moją wagę też wytrzymał!
Wspinanie się filarem w typowym mikstowym terenie: skała, śnieg i lód jest przyjemnością samą w sobie w najczystszej postaci.

Na szczycie robimy zdjęcia, w tym naszego następnego celu – Elbrusa, stojącego samotnie gdzieś na horyzoncie.
W drodze zejściowej spotykamy parę zespołów kandydatów na „znaczkistów” wraz z instruktorami. Nie chcąc im przeszkadzać, omijamy ich sprawnie zjazdami, co spotyka się z bardzo pochlebnymi komentarzami.
A Elbrus czekał na nas cierpliwie gdzieś w oddali. Przez rosyjskich wspinaczy jest on często nazywany „półdupkami dziewczyny”, co w ich ustach brzmi nieco dosadniej, nie mniej coś w tym jest.

Jego dwa wierzchołki mają bowiem kształt prawie idealnych, białych półkul, ze stokami o jednakowym nachyleniu z każdej strony, z brakiem wyraźnych elementów orientacyjnych, które jedynie pas skał Pastuchowa może stanowić, ale i one często bywają białe. W warunkach złej pogody i mgły niezwykle łatwo się na tej górze zgubić i kompletnie zatracić, doświadczając zjawiska tzw. „białej nocy”, w której nie ma żadnej orientacji. Sprawę utrudnia dodatkowo fakt, że wulkaniczne podłoże zawiera w sobie tyle żelaza, że nie ma co liczyć na właściwe wskazania kompasu.
Autobus zorganizowany w „Adył-Su” podwozi nas do kolejki wjazdowej do stacji Mir, w której można zwiedzić rodzaj muzeum pokazującego historię walk toczonych w tej okolicy w okresie II wojny światowej. Rzucamy na to okiem i zaczynamy podchodzić szeroką, rozjeżdżoną przez ratraki drogą o szutrowo-żużlowym podłożu, miejscami pokrytą śniegowym błotem.

Po południu docieramy do schronu „Prijut Odinatcatyj”. To betonowo blaszana, przypominająca bunkier konstrukcja, którą zresztą wykorzystano kiedyś jako scenografię w ekranizacji powieści Stanisława Lema o przygodach pilota Pirxa. Rzeczywiście jest dość hermetyczna, taka jak powinna być stacja kosmiczna – wewnątrz jest wygodnie i ciepło.
Pod wieczór zaczyna się wokół zbierać mgła i kiedy wychodzimy ok. 2 w nocy jest już tak gęsta, że kiedy się rozwidnia, w trakcie podchodzenia ledwo rozróżniam sylwetkę osoby idącej przede mną i za mną. Trudno w to uwierzyć, że coś takiego w ogóle jest możliwe. Krzysiek Cielecki prowadzący podchodzących wężykiem idzie od tyczki do tyczki wyznaczającej trasę i wkrótce wyciąga linę, na której w regularnych odstępach wiąże pętelki, w które każdy z nas wkłada dłoń. W ten sposób ktoś kto przypadkiem zboczy albo pozostanie nieco z tyłu po prostu się nie zgubi. Idę w szeregu i czuję jak nogi powoli mi zamarzają i sprawiają wrażenie jakbym poruszała się na szczudłach. Mówię o tym kolegom. Wraz ze wschodem słońca mgła się rozprasza i nie pozostaje po niej nawet wspomnienie, a jej miejsce zajmuje krystalicznie klarowne, mroźne powietrze. Dochodzimy do przełęczy, pod którą stoi schron – malutki drewniany, niczym kurnik i wtedy Krzysiek każe mi do niego wejść i zdjąć buty. Podczas gdy pozostaję tylko w skarpetach, owija moje stopy swoją płachtą NRC (folia termiczna) i bez żadnego pardonu zaczyna je okładać styliskiem czekana. Po pewnym czasie zaczynam w nogach odczuwać straszny ból, a potem mam wrażenie, jakby ktoś wylał mi na nie wrzątek. Krzysiek się uśmiecha i tylko mówi: zuch dziewczyna! Jeżeli ktoś tu był zuchem, to przede wszystkim on! Akcja jest na tyle dynamiczna, że wtedy nawet specjalnie mu nie dziękuję. Robię to dopiero wieczorem, przy wszystkich zgromadzonych przy herbacie. Czuję do niego głęboką wdzięczność i rodzi się między nami swoiste „braterstwo krwi”, takie jakie może powstać między tobą, a kimś kto uratował ci życie albo wybawił z potężnej opresji. Uczucie takie jest moim udziałem po raz kolejny, po tym jak Zbyszek Skoczylas swoją fachową pomocą udzieloną w odpowiednim czasie, po wypadku w górach zimą, uratował mi życie. I choć z Krzyśkiem już nigdy więcej się nie spotkałam, a ze Zbyszkiem w górach sporadycznie, i choć obaj już nie żyją, to jakaś egzystencjalna ich cząstka jest we mnie i w różnych momentach życia rozbłyskuje niczym iskra w mojej świadomości. Tymczasem wkładam buty i zaczynamy podchodzić zakosikami na wierzchołek w ślad za resztą naszych towarzyszy, niezbyt stromym stokiem, pokrytym przewianym śniegiem spod którego czasami wystaje piarg. Zaczyna wiać termiczny wiatr i jest zimno.
Z wierzchołka roztacza się przejrzysty widok po horyzonty, a Prijut widoczny jest poniżej jak na wyciągnięcie dłoni.
Na szczycie umiejscowionych jest wiele tablic pamiątkowych ogłaszających przestworzom, że weszła tu np. grupa jakiegoś komsomołu albo ktoś inny mniej lub bardziej ważny. Stoi też wiele posążków – popiersi lub główek Lenina. Niektóre z nich są już mocno zerodowane, wysmagane wiatrem i ziarenkami lodu, ale trwają! Najwyższą górę Azji, konkurującą z Mont Blanc do miana najwyższej góry Europy dopadł bezwzględny system, z którego usiłuje się otrząsnąć, co jednak nie jest proste.
Łagodnie nachylony stok opadający do schronu poniżej, równomiernie pokryty przewianym, ale nie zlodowaciałym śniegiem zaprasza nas, żeby z tego skorzystać i wykonać długi zjazd na siedzeniu. Podchodzę do tego z lekką obawą, bo poprzedni taki zimowy zjazd o mało nie okazał się najdłuższym w moim życiu, przenoszącym mnie do wieczności. Krzysiek jednak siada na śniegu, ustawia czekan w charakterystycznej pozycji zjazdowej umożliwiającej hamowanie i rusza, a ja po chwili w ślad za nim. Błyskawicznie jesteśmy pod drzwiami schronu.
Wracam do alpłagieru zadowolona, że udało mi się dodać do swojego dorobku górskiego następną po Mont Blanc wysoką górę.

Kolejnym naszym celem ma być Pik Szczurowskiego, który jest bardzo elegancką górą, o kształcie piramidy, kojarzącym się z K2, jest tylko nieco szczuplejsza i oczywiście niższa. Kusi nas nie tylko uroda tego szczytu, ale także fakt, iż podchodzi się pod nią fantastyczną doliną Szchelda, wzdłuż potężnego górskiego muru – uszbijskiej grani, w rejonie gdzie znajdują się jedne z najsławniejszych szczytów kaukaskich: Uszba i Czatyń Tau.

Uszba

 

 

 

Postanawiamy wybrać się tam dwoma dwójkami: Ewa z Krzyśkiem i ja z Gosem.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Idziemy po złomowiskach skalnych wzdłuż moreny bocznej lodowca, w której co pewien czas pojawiają się głębokie jamy, połykające z bulgotem wpadające do nich potoki lodowcowe, budzące grozę i wielki respekt.

 

 

 

 

 

 

 

Idealna pogoda ukazuje w pełni majestat i potęgę tych gór, wobec której wyglądamy jak niewiele znaczące tu kropeczki.

 

Dochodzimy ostatecznie do miejsca, które wydaje nam się dogodne do założenia biwaku. Z tego miejsca mamy wspaniały widok na Uszbę i na Pik Szczurowskiego.

Uszba
Pik Szczurowskiego

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wyrównujemy platformę, na której rozbijamy naszą pałatkę, rozkładamy śpiwory i sprzęt, szykując na jutro ten potrzebny do wspinaczki, gotujemy. Jednym słowem – „biwakujemy”.
Budzimy się o świcie i ku naszemu zaskoczeniu okazuje się, że pogoda zmieniła się zero – jedynkowo. Jest pochmurno, popaduje drobny, krupowaty śnieg i nie rokuje to dobrze. Postanawiamy poczekać i obserwować rozwój sytuacji. Niestety czekamy tak cały dzień. Leżymy w śpiworach w namiocie, opowiadamy sobie różne historie i anegdoty, żarty, posypiamy. Następny dzień nie jest wcale lepszy. Co prawda pojawia się nieco okienek pogodowych, ale są bardzo zwodnicze i krótkotrwałe. Robi się po prostu nudno.

Ewa zdesperowana tym „trwaniem” stwierdza, że ma strasznie brudne włosy i musi je umyć. Odradzamy jej, przekonując, że to nie jest najlepszy pomysł, ona jednak przynosi w menażce wody z jakiegoś lodowcowego ciurkadła, podgrzewa ją na juwlu (maszynka benzynowa) i myje głowę, po czym suszy ją leżąc w śpiworze.
Rano następnego dnia, co było do przewidzenia, ma gorączkę i czuje się chora. Krzysiek postanawia sprowadzić ją do bazy. Pakuje część sprzętu do plecaka, Ewa idzie na lekko – schodzą.

Pozostajemy z Gosem mając nadzieję, że pogoda odpuści i uda nam się wspiąć na pik. Kolejny dzień nie przynosi jednak istotnej zmiany.

Mimo tego postanawiamy wyjść, żeby rozpoznać drogę podejścia i po prostu, żeby trochę się poruszać. Podchodzimy pod jęzor lodowca spływający spod Uszby i tak upływa nam cały dzień.

 

A potem…: pogoda bez zmian, jedzenie nam się kończy, zbliża się termin powrotu do Polski i…no cóż…trzeba wracać. Zwijamy biwak i z pokaźnymi plecakami odtrąbiamy odwrót.

Gos

 

 

Im niżej schodzimy tym pogoda robi się coraz lepsza. Z jednej strony nas to cieszy, z drugiej złości, bo nie mogło tak być wyżej ?

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pozostałe 2 dni do wyjazdu spędzamy na wspinaniu się na okolicznych skałach.

Do domu wracam bez spektakularnych osiągnięć, aczkolwiek doświadczenia zdobyte podczas tego wyjazdu wielokrotnie zaprocentowały podczas mojej dalszej działalności górskiej i podróżniczej.

Autor tekstu i zdjęć: Janka Dąbrowska

 

4 uwagi do wpisu “Kaukaz – (lipiec 1975 r)

  1. Dziękujemy za wyprawę na Kaukaz oraz… w czasie 🙂 Niezwykle przyjemnie, tak przy porannej kawie, przenieść się z polskich nizin, hen, wysoko w góry. Zwłaszcza kiedy podczas lektury ciepło w stopy 😉

    Jak zwykle lekkie pióro i dobre zdjęcia.

    Czekamy na więcej!
    Wu. i Ka.

    1. Wyprawy w czasie potwierdzają tylko fakt, że zawsze może spotkać cię coś ciekawego, wystarczy tylko się odważyć.
      Cieszę się, że znaleźliście czas, żeby przeczytać!
      Pozdrawiam
      M-J

    1. ;))) Tego zwizualizować się nie da! ;))) To trzeba poczuć,żeby zrozumieć,czego ABSOLUTNIE nikomu nie życzę! Zawraty-dobre buty były tylko ciężkie!;))) Miło,że to Cię zainteresowało!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *