Tatry są zawsze piękne, ale są pory roku kiedy ich urok przemawia mocniej, a ich widok bardziej porusza duszę.
Jedną z nich jest wczesny początek lata, kiedy wszystko wokół już zielone, kolorowe, odrodzone po zimie, ale w zakamarkach drzemie jeszcze zamróz, a w żlebach i głębokich kotlinach leży marzący o przetrwaniu śnieg.
Po powrocie z wyprawy do Afganistanu niosła nas fala entuzjazmu i zadowolenia ze spełnienia marzeń o zakosztowaniu nowego, nieznanego świata i o wysokich dziewiczych górach. Rozbudziło to nasze pragnienia na więcej, snuliśmy więc plany co do dalszych podróży, a tymczasem korzystaliśmy ile się dało z bliższych możliwości zakosztowania tego co górskie. Poza tym dobrze było nam w sprawdzonym przez wyprawowe doświadczenia zespole, więc jak tylko udało nam się wygospodarować wolny czas w naszym trybie studiów, to wyjeżdżaliśmy w skałki i w Tatry.
I tak w czerwcu 1977 r, mimo zbliżającej się sesji egzaminacyjnej, postanowiliśmy we czwórkę: Grzesiek, Leszek, Pingwin i ja wyskoczyć na tydzień z zamiarem powspinania się w Tatrach Słowackich. Spakowanie się i 12 godzinna podróż pociągiem nie stanowiły problemu, musieliśmy jednak zadbać o przepustki uprawniające nas do przejścia do strefy przygranicznej sprawdzane na przejściu granicznym na Łysej Polanie. Ja i Pingwin zdobyliśmy tygodniowe, natomiast Grześka i Leszka z jakiegoś powodu były wydane na czas krótszy. Postanowiliśmy jednak pomyśleć o tym później.
Pogoda, która w Tatrach potrafi być bardzo kapryśna tym razem była wyśmienita. Wszystko co żyje w górach po okresie zimowym śpieszyło się, żeby jak najszybciej skorzystać z ciepła, słońca, dostatku wody i pożyć pełnią życia. Prawie tak, jak my, z niecierpliwością chcieliśmy znowu zakosztować koczowniczego życia i poczuć radość ze swobody poruszania się w skale, na granicy nieba i ziemi.
Jako pierwszy cel wybraliśmy Dolinę Zimnej Wody, gdzie postanowiliśmy chyłkiem przemknąć popod Chatą Teryho, możliwie niezauważeni przez strażników TANAP-u i ulokować się w którejś z licznych tam koleb. Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że takie biwakowanie w Tatrach jest zabronione. Nasze studenckie kieszenie nie były jednak na tyle zasobne, żebyśmy mogli pozwolić sobie na nocowanie w schronisku, a poza tym tak nam się po prostu podobało.
Dojazd do Smokowca, wyjazd kolejką na Hrebieniok i dojście zajęło nam sporo czasu, więc już po zmroku, starając nie rzucać się w oczy podeszliśmy do górnego piętra doliny, gdzie bez trudu znaleźliśmy dwie dogodne, dostatecznie obszerne koleby.
Góry zalegał już cień, tylko wierzchołki jaśniały pomarańczową poświatą zachodu, a na niebie zaczęły pojawiać się pierwsze gwiazdy. Zrobiło się zimno i bardzo cicho, tylko momentami słychać było poświstywanie świstaków ostrzegających się o tym, że ktoś tu u nich nieproszony zagościł. My także za wiele nie rozmawialiśmy, krzątaliśmy się przy juwlu gotując herbatę, wrzucając coś na ząb i szykując się do spania. O tej porze w górach nie było już nikogo i było bardzo majestatycznie i tajemniczo. Z tym widokiem pod powiekami z przyjemnością wsunęliśmy się do naszych puchowych śpiworów.
Obudził nas świetlisty ranek, zasnuty lekką poranną mgiełką. Imponująca zerwa Żółtej Ściany, a w tle Pośrednia Grań oświetlona porannym słońcem ostro prezentowała każdy załomek, krzywiznę i demonstracyjnie ukazywała swoją niedostępność i trudność.
Już wczoraj wybraliśmy sobie drogi do przejścia w tym dniu i po szybkim sprawnym śniadaniu, głęboko pod kamieniami w kolebach ukryliśmy cały nasz dobytek i dwoma dwójkami: ja z Pingwinem, a Grzesiek z Leszkiem wyruszyliśmy ku naszym celom. Chłopcy byli nastawieni na ambitne, wyzwaniowe wspinanie, czuli w pełni swą moc i była w nich chęć ostrego zawalczenia. Ja z Pingwinem wybieraliśmy drogi IV – V choć długie, otwartymi formacjami, które oboje najbardziej lubiliśmy: filarami, ścianami, grzędami.
Po pokonaniu filara na Baranich Rogach bez specjalnego pośpiechu wracaliśmy ku naszemu biwakowisku, na które niewskazany był zbyt wczesny powrót.
Obserwowaliśmy małe kozice baraszkujące odważnie na płatach śniegu pod czujnym okiem reszty stada, śledziliśmy ruch turystów poruszających się po ścieżce – magistrali prowadzącej na Lodową Przełęcz, wygrzewaliśmy się na słoneczku wdychając ostro-cierpki zapach traw porastających zbocza.
Około 4 po południu dostrzegliśmy wracającą drugą dwójkę, więc gwiaździście spotkaliśmy się przy kolebach. Nie wyciągając zbyt wiele gratów, zaczęliśmy sobie gotować i opowiadać wrażenia z całego dnia, a tymczasem góry spokojniały i spektakl z dnia poprzedniego został wznowiony.
Następnego dnia sprawnie i szybko zbieramy się z Pingwinem, natomiast chłopcy trochę marudzą. Wybierają się dziś na bardzo trudną drogę na Pośredniej Grani i chyba czują przed nią lekki respekt. Zostawiamy ich śniadających i dobierających odpowiedni sprzęt. My zmierzamy na filar Szczuki tzw. drogę do słońca na Lodowej Kopie. Już na podejściu zaczyna w głowie wybrzmiewać mi refren dość popularnej wtedy piosenki, śpiewanej przez duet „Andrzej i Eliza” : „wystarczy to na pociąg ekspresowy do nieba”. Hmmm – zastanawiające, co miałoby to oznaczać?- myślę sobie. Coś bardzo pozytywnego? Czy wręcz przeciwnie? Oczywiście nic o tym nie wspominam partnerowi i dobrze, bo okazuje się, że wspinanie jest przepiękne. Wyniosły filar, przez którego ostrze droga przewija się raz z jednej strony na drugą przez liczne często płytowe spiętrzenia, a wszystko na tle błękitnego, rozsłonecznionego nieba. Pokonujemy ją rzeczywiście w iście ekspresowym stylu.
Na wierzchołku usadawiamy się z boczku, aby nie przeszkadzać licznym tam o tej porze turystom.
Kontemplujemy !
Niepostrzeżenie, nie wiadomo skąd zaczynają się jednak zbierać ciemne burzowe chmury, więc nie zastanawiając się wiele zbiegamy w dół, żeby zdążyć przed deszczem do koleby. Kiedy się do niej wczołgujemy zaczynają padać pierwsze krople, a po chwili grzmi i leje już na całego. Obserwujemy coraz śmielej spływające po obłościach naszego sufitowego głazu krople i strumyczki. Martwimy się też o chłopaków, zastanawiając się gdzie i w jakich okolicznościach dorwała ich ta burza, ale nie pozostaje nam nic innego niż cierpliwie czekać. Robi się późno i burza tak szybko jak się pojawiła, tak szybko sobie poszła.Rozgrzane skały parują tworząc nieco surrealistyczny klimat, ale coraz bardziej prześwituje granatowiejące już niebo.
W pewnym momencie w dziurze pomiędzy mgłami, w różowym świetle słońca dostrzegamy wysoko, na grani na drodze zejściowej poruszające się dwie białe kropki. To chłopaki ! Obaj maja bardzo jasne spodnie, wiec to muszą być oni! Będą więc tu za ok. 1,5 godziny, jak oceniamy. Zabieramy się więc za obrzęd gotowania, aby przywitać ich gotowym jedzonkiem.
Nie pomyliliśmy się, a chłopcy są w euforii i promienieją szczęściem i satysfakcją z pokonania bardzo trudnej drogi, mimo przykrych pogodowych niespodzianek. Tłumaczą się czemu tak późno wracają. Okazuje się, że rano, kiedy trochę zamarudzili zostali zaskoczeni przez przedstawicieli horskiej służby stacjonującej w Chacie Teryho, którzy doskonale zdawali sobie sprawę z naszej tu bytności, ale…udawali, że tego nie widzą. Całe szczęście byli takimi samymi wspinaczami, jak my i od słowa do słowa okazało się, że Grzesiek być może będzie miał okazję za miesiąc spotkać się z nimi na wyprawie w Pamir. Udzielili im pouczenia i wszyscy poszli się wspinać, co prawda wyruszając nieco później niż było to planowane.
W tym rejonie zostaliśmy jednak jeszcze jeden dzień, wspinając się razem, 2 dwójkami na filar Lodowego Szczytu, a potem chłopakom kończyła się ważność przepustek, a także stopniały nasze zapasy.
Musieliśmy wrócić niżej, aby dopełnić formalności. Zwinęliśmy majdan i zeszliśmy do Smokowca. Tam skromnie uzupełniliśmy nasze zapasy na tyle na ile pozwalały nasze finanse, a potem postanowiliśmy przerzucić się do Doliny Batyżowieckiej.
Cała ta operacja przerzutu zajęła nam sporo czasu, tak że wieczór zastał nas jeszcze w Smokowcu. Musieliśmy gdzieś przenocować, o co w dość kuracyjnym miasteczku nie było łatwo, a już na pewno nie tanio. Oczywiście wylądowaliśmy, jak to zwykle w takich okolicznościach bywa, na dworcu kolejowym – elektryczki. Wyśledziliśmy jakiś skład 2 wagonów stojący na bocznicy, być może używany jako schron przez służby nadzorujące tory i o dziwo nie zamknięte. Kiedy zrobiło się naprawdę późno wtarabaniliśmy się do jednego z nich i każdy znalazł sobie w miarę dogodne miejsce do rozłożenia swojego śpiwora. W wagonie nie było czysto, więc ja ulokowałam się na siedzeniach.
Było to bardzo niewygodne, nie pozwalało się swobodnie wyciągnąć. Poza tym prawie do brzasku, z niewielką przerwą jeździły nam po głowie pociągi, tak że o spaniu raczej mowy nie było. Chłopaki musiały pojechać na Łysą Polanę, żeby przedłużyć przepustki. Umówiliśmy się, że spotykamy się gdzieś na podejściu do doliny. Pokręciliśmy się ospale z Pingwinem po Smokowcu i wyruszyliśmy do góry. Zawsze kiedy jestem niewyspana dramatycznie odbija się to na mojej kondycji. Wlokę się do góry w tempie, jakbym była co najmniej na 7000 m n.p.m., tym bardziej, że jesteśmy mocno obciążeni. Niesiemy prowiant dla całej naszej czwórki. Podzielimy się obciążeniem, jak się spotkamy. Pingwin spogląda na mnie z ukosa, a w jego oczach wyświetlają się znaki zapytania. Docieramy tak do szałasu – rodzaju schronu dla turystów z niedużą podsufitką, na której zalegają resztki siana przeznaczonego pewnie na dożywianie zwierząt zimą. To jest kres moich chwilowych możliwości, a poza tym to dogodne miejsce na poczekanie na chłopaków. Z ulgą zdejmuję nosiłki, wyciągam śpiwór, wdrapuję się na podsufitkę, moszczę sobie legowisko i natychmiast zasypiam, rejestrując jeszcze, że Pingwin robi to samo. Ok. 5 po południu budzą nas chłopaki. Zobaczyli nasze wory i domyślili się, że to tu na nich czekamy. Okazało się, że musieli jechać w sprawie przepustek aż do Zakopanego i dlatego zajęło im to tyle czasu. No i całe szczęście – nareszcie się wyspałam ! Wyruszamy w górę już właściwie o zmroku, a ja włączam turbodoładowanie. Wkrótce musimy wyciągnąć czołówki. Świat zawęża się do kręgu żółtej plamy światła, a tylko na tle granatowego nieba zarysowane są czarne poszarpane zarysy grani. Póki idziemy magistralą nie ma problemu, ale w pewnym momencie trzeba z niej zboczyć, aby dotrzeć tam gdzie zaplanowaliśmy, czyli do koleby „Yeti” ulokowanej w górnym piętrze doliny Batyżowieckiej. Trzeba wiedzieć, gdzie się oderwać od wygodnej ścieżki, no i co potem? Jak zwykle w takim wypadku niezawodny okazuje się Grzesiek, który przejmuje przewodnictwo, a my bez chwili wahania podążamy za nim zadowoleni, że zostaliśmy zwolnieni z konieczności wyszukiwania drogi. Kto miał kiedyś okazję przebywać po nocy, po ciemku w lesie lub w górach wie jakie to jest trudne, jak wszystko zmienia swoją perspektywę, wszystko jest inne, groźniejsze i nieokreślone. Trzeba wzmóc czujność, żeby nie spaść przeskakując z jednego maliniaka na kolejny, żeby nie obsunąć się po piargu, albo nie zjechać po mokrych trawach.
A jednak udaje nam się ominąć turnię Kościółek i rozchodzimy się gwiaździście w poszukiwaniu koleby. W końcu ktoś sygnalizuje, że jest, dając znak pozostałym latarką.
Ogromny, płaski z wierzchu głaz kryje pod sobą dostatecznie obszerną komorę, aby pomieścić nas wszystkich, tyle, że w tej chwili jest ona prawie całkowicie wypełniona śniegiem. Żeby skorzystać z tego lokum musimy je z niego oczyścić. Zabieramy się do tego przy pomocy menażek i po prostu gołymi rękami. Beznadziejnie nam to idzie. W pewnej chwili ktoś wpada na pomysł, żeby nożem wycinać bloki śnieżne, jak czynią to eskimosi budując swoje igloo. To był świetny pomysł i stosunkowo szybko mamy oczyszczoną połowę komory. Uznajemy, że na dziś starczy tych emocji i niczym sardynki w puszce ciasno układamy się do snu.
Budzimy się późno, wyczołgujemy się na zewnątrz i leniwie rozkładamy się na płaskim dachu koleby. Jesteśmy tu kompletnie sami. W pobliżu nie ma żadnych szlaków turystycznych i w ogóle bardzo rzadko ktoś tu zagląda. Świstaki nie mogą wyjść z zadziwienia i nawet już nie pogwizdują tylko ciekawie wystawiają łebki i nas oglądają.
Mamy trochę wyrzutów sumienia, że taki piękny słoneczny dzień umyka nam niepostrzeżenie, a my się nie wspinamy, ale co tu ukrywać: jesteśmy mocno zmęczeni. Chłopakom niesporo się do tego przyznać, więc ja daję za wygraną, wyciągam swój zawilgotniały śpiwór, rozlokowuję się na którymś z głazów i uderzam w kimono. Budzę się po 2-3 godzinach i z uśmiechem zauważam rozlokowane po okolicy barwne kokony śpiworów wypełnione moimi kolegami.
Pod wieczór pogoda zdradza oznaki przełamania i następny ranek już taki obiecujący nie jest.
Zawstydzeni nieco naszym wczorajszym lenistwem szybko zbieramy się ku wybranym przez nas celom.
Ja z Pingwinem zgodnie z tradycją tego wyjazdu atakujemy filar na Batyżowieckim Szczycie. Wieczorem pogoda wyraźnie już siada, a my konstatujemy ze smutkiem, że z jedzenia pozostało nam tylko mleko w proszku i kawa inka, a benzyny do juwla brak.
Przygotowujemy wiec sobie mrożoną kawę inkę na gęstym mleku, a rankiem pakujemy się i schodzimy do Smokowca, gdzie dorywa nas rzęsisty deszcz.
Czas wygospodarowany na ten górski wyskok dobiegł końca, pogoda się skończyła i nasza przygoda także. W omywanym deszczem autobusie z Łysej Polany śmiejemy się do siebie i chórem przyznajemy: to był piękny czas!
Każde z nas zapisało go w swojej pamięci pewno w różny sposób.
Dla mnie był on kwintesencją poczucia wspólnoty, braterstwa, nieskrępowanej niczym swobody, umiejętnie i dobrze wykorzystanej wolności.
Autor tekstu: Janka Dąbrowska
Zdjęcia bez podpisu (mojego autorstwa) pochodzą z okresu znacznie późniejszego, także z Tatr Słowackich niekoniecznie z rejonów opisywanych. Wykorzystałam je w celu oddania klimatu tamtych letnich tatrzańskich dni. Nawet, o ironio, ten deszcz zdarzył się w Smokowcu.