Tego lata rejonem mojego działania była południowo – zachodnia ćwiartka Polski, a konkretnie obszar pomiędzy Nysą Łużycką a Odrą. Podróż rozpoczęłam z Zielonej Góry, gdzie dojechałam pociągiem razem ze swoim rowerem.
Najciekawszą częścią miasta jest ta stara jego część, z autentyczną, niezniszczoną w czasie wojny zabudową, starymi, kolorowymi kamienicami często zdobionymi finezyjnymi ornamentami. Rejon ma bogate tradycje winiarskie, a Zielona Góra uznawana jest za polską stolicę wina.
Nic więc dziwnego, że na jednym z placów znajduje się pomnik Bachusa w zdaje się nieco zachwianej pozycji.
W tej nowszej części miasta warto odwiedzić Palmiarnię – duży szklany pawilon, który może kojarzyć się z tymi w londyńskim Kew Garden, w którym rosną palmy, figowce i storczyki, i panuje tam atmosfera niczym w dżungli i tropikach.
Nie jestem miłośniczką dokładnego zwiedzania miast, więc szybko uciekłam na południe, gdzie dotarłam do Ochli, w której znajduje się świetnie urządzony skansen kultury łużyckiej.
Na całkiem sporym terenie zgromadzono dobrze zachowane, bardzo ciekawe obiekty, z rozmachem i przekrojowo pokazujące rozwój wsi dolnośląskich.
Wracając zobaczyłam jeszcze dobrze zachowany zamek – dwór z 1600 roku w Broniszowie, który właśnie poddawany był zabiegom konserwatorskim.
Z Zielonej Góry ruszyłam już przed siebie na zachód, zgodnie jedynie z grubsza ustalonym planem, który weryfikowany był przez życie i napotykane niespodzianki.
W Drzonowie natrafiłam na znakomite muzeum wojska z licznymi obiektami z wcale nie tak odległej przeszłości, gdzie napotykałam sprzęt opracowany i wykonany w moim Instytucie Lotnictwa, a także wiele sprzętu latającego: samoloty i śmigłowce.
Potem już jechałam głównie lasami i bocznymi polnymi drogami, co nie było łatwe, bo te rejony okazały się mocno piaszczyste. Mijałam wśród nich jakieś zagubione wioseczki i często sama czułam się zagubiona, mając nadzieję, że kierując się na kompas, w końcu przetnę się z jakąś cywilizacją. I tak było, rzecz jasna nie zawsze tam, gdzie zakładałam, że powinnam się z nią zetknąć.
Mając już dość tego kluczenia i przedzierania się przez nieznane, asfaltowymi, wygodnymi drogami dojechałam do miejscowości Brody, gdzie przenocowałam w niewielkim pensjonaciku, w którym była stajnia z końmi pod wierzch.
Brody to miejscowość na granicy z Niemcami stanowiąca właściwie przejście graniczne na trasie do Cottbus, gdyż nieco dalsza wieś Zasieki jest już prawie wymarła.
Brody są niewielką miejscowością za to z dużym zabytkowym zamkiem – Pałacem Bruhla, częściowo już odbudowanym, w którym znajduje się luksusowy hotel. Jest on chętnie odwiedzany przez Niemców, którego właścicielami są też prawdopodobnie Niemcy,
na co okoliczna ludność zdaje się patrzeć niezbyt przychylnym okiem, sadząc ze znaków umieszczonych na drzewach przed pałacem. Jednak być może dzięki temu pewnie zabytek ten odzyskuje swą dawną świetność. Warto tu zaznaczyć, że na tych terenach znajduje się dużo starych zachowanych domów i dworów, odnowionych, zakonserwowanych, które przetrwały zawieruchę wojenną i nadal żyją. Obok nich jednak spotyka się też wiele domów i ziemi wystawionej na sprzedaż, a obszary wiejskie wyraźnie się wyludniają.
W końskim pensjonaciku zatrzymałam się jeden dzień skąd zrobiłam pętelkę do Łęknicy, wracając po niemieckiej stronie perfekcyjnie przygotowanym szlakiem rowerowym Nysa Łużycka – Odra (N-O). Był to bardzo długi etap (105 km) po Wale Mużakowskim, który we wszystkich przewodnikach opisywany jest jako wyjątkowa atrakcja. Według mnie, aczkolwiek jest ciekawy, to z lekka przereklamowany.
Interesujące są parki mużakowskie i po polskiej, i po niemieckiej stronie.
Ten po stronnie niemieckiej jest bardziej okazały i staranniej utrzymany, z większą pieczołowitością.
Po stronie polskiej w większym stopniu pozostawiony jest naturze. Park rozciąga się na bardzo szerokim terenie i czasami trudno nawet zorientować się, gdzie tak naprawdę się kończy przenikając w las i miejscowość. Drzewostan najwyraźniej nie ucierpiał w czasie wojny i można spotkać tam niezwykle wiekowe, imponujące swym rozmiarem drzewa.
Z niemieckiej części parku planowałam od razu wskoczyć na nowy szlak rowerowy N-O, a mapy, którymi dysponowałam nie były jeszcze zaktualizowane. Miło zostałam zaskoczona faktem, że w Bad Muskau, na każdym niemal skrzyżowaniu ustawiono tablice z mapą określającą, gdzie jesteś i jak na dłoni ukazującą, gdzie szukać dalszych szlaków.
Kolejnego dnia, zmęczona dniem poprzednim dość krótkim dystansem, szlakiem N-O przejechałam do Gubina, który był moim kolejnym miejscem noclegowym.
Tam znowu wykonałam rowerowe kółeczko w Natur Park Schlaubetal. Ładny jest ten rejon krajobrazowo i przyrodniczo, poza tym wyraźnie widać, że wschodnie Niemcy wyraźnie i w szybkim tempie wyrównują poziom do zachodnich landów. Wszystko wygląda tu jak świeżo umyte, odkurzone i stanowi jakby gotowy landszaft do zrobienia pocztówkowego zdjęcia. Warto było to zobaczyć.
Łuk Mużakowa, to według Internetu, jedna z najpiękniejszych na świecie moren czołowych, spiętrzona pod naporem lodowca.
Turystycznymi atrakcjami parku są wyrobiska górnicze z XIX i XX wieku i kwaśne jak ocet, różnokolorowe jeziorka. Ja przyznam, że podróżując wyznaczonymi tam trasami turystycznymi, które mają udostępniać widoki na te atrakcje, jakoś specjalnie ich nie widziałam, choć wyrobiska z jeziorkami bardziej lub mniej dziko zarośniętymi niewątpliwie mija się po drodze.
Jedna z tras rowerowych po polskiej stronie, stosunkowo nowa, prowadzi wałem po zasypanych drobnym szutrem torach kolejowych, dawniej wykorzystywanych do transportu urobisk z kopalni. Jest to ciekawy pomysł, dobrze i z fantazją zrealizowany.
Z Gubina do Słubic wybrałam się z kolei po niemieckiej stronie, perfekcyjnie przygotowanym szlakiem, wyasfaltowanym i dokładnie oznakowanym. Wygodnie się tym jedzie, bez problemów i kłopotu, żeby nie powiedzieć do znudzenia. Aczkolwiek krajobrazy bywają ciekawe, a trasa wiedzie nie tylko wałem przeciwpowodziowym, a czasami skręca do miasteczek lub w inne warte tego miejsca.
Chociaż im bliżej Odry tym bardziej robi się cywilizowanie.
Nysa Łużycka to w gruncie rzeczy niewielka rzeka, którą dość łatwo przekroczyć i mija się tutaj wiele mostów z dawnych lat, obecnie częściowo zburzonych i nieprzejezdnych,
czasami jednak wykorzystywanych jako “przechodnie”, wobec otwartych granic, dla mniej formalnego ruchu turystycznego. Odra natomiast na odcinku: Słubice – Frankfurt nad Odrą to duża, uregulowana, w pełni spławna rzeka, po której regularnie kursują barki transportowe. Natomiast na moście granicznym panuje “mrówczy” tłok pieszy i zmotoryzowany.
Trasę ze Słubic do Torzymia pokonałam trawersem przez Puszczę Rzepińską, znowu bardziej „na kompas” niż uładzonymi drogami.
A po ulewnych deszczach, które nawiedziły te strony parę dni temu, w lasach było masę kałuż wielkich niczym rozlewiska. Z drugiej strony, dzięki temu piachy były bardziej związane i łatwiej przejezdne. Zawsze jest coś za coś. W pewnym momencie jednak przestraszyłam się nie na żarty, bo jechałam i jechałam przez ten las, a jego końca nie było widać. Dopiero jak zmieniłam nieco kierunek o dziwo wyjechałam w przybliżeniu tam gdzie zamierzałam. Polska „strona” Odry, w porównaniu z tą niemiecką można powiedzieć, że jest dzika i mnie to zdecydowanie bardziej się podobało. Chociaż muszę przyznać, że brak drogowskazów, wskazówek, gdzie i jak dojechać do polecanych atrakcji turystycznych jest frustrujący! Wkurzające jest, kiedy tablica informacyjna “podpowiada” ci, że w pobliżu jest wart zobaczenia np. „Diabelski Kamień”, a potem za diabla nie wiadomo GDZIE ON JEST! Trzeba pytać okolicznych mieszkańców i w odpowiedzi słyszysz: ”Pani kochana ! Za tymi dębami to skręci pani w lewo, a potem szutrówką prosto i za dużą kałużą w lewo… i pewnie już będzie widać!” Czasami się trafia, a czasami nie i tylko złość w człowieku zostaje, że na darmo nadłożył drogi, energii, mógł zobaczyć, a mu się nie udało. A wystarczyło na tablicy zamieścić mapkę ze schematem dojazdu! Niestety bardzo często tak się zdarza.
Kamień Diabelski tym razem udało mi się odszukać „za tymi dębami”, a do Torzymia dotarłam rowerem ubłoconym prawie po kierownicę.
Choć noclegi oferował ciekawie urządzony Zajazd Jagieloński, wybudowany na kształt grodziszcza, to przebiegająca tuż pod jego oknami trasa szybkiego ruchu skutecznie mnie do nich zniechęciła i postanowiłam pojechać jeszcze dalej do Łagowa na Pojezierzu Łagowskim.
Nie było to daleko, ale wybrałam drogę „na skróty”, która jak się okazało wiodła przez środek poligonu wojskowego. Całe szczęście nie było tam akurat żadnych ćwiczeń i nikt do mnie nie strzelał i mnie nie zatrzymał. Tyle, że droga wybrukowana była kamieniami, na których myślałam, że wszystkie śrubki z roweru mi powypadają, siedzenie zostanie przerobione na befsztyk, a z Miśka pozostaną strzępy.
Trzeba jednak przyznać, ze teren był naprawdę śliczny i nie żałowałam ostatecznie, bo w zachodzącym słońcu wyglądało to naprawdę niezwykle malowniczo. Kiedy dotarłam do Łagowa, okazało się, że położony nad dwoma jeziorami dość duży ośrodek rekreacyjno – wypoczynkowy, w pełnym sezonie nie dysponuje wolnymi miejscami noclegowymi. Pytając tu i tam, zostałam skierowana do jakiejś pani, która zaoferowała mi mały pokoik, bardzo sympatyczny, chociaż wcale nie tani. Zatrzymałam się tam jeszcze jeden dzień, żeby trochę odsapnąć, a także wyskoczyć do Świebodzina, aby zobaczyć wielką figurę Chrystusa.
Budzi ona wiele kontrowersji, ale wbrew różnym opiniom przyznam, że zrobiła na mnie dobre wrażenie. Dość udatna, biała postać, ładnie komponująca się na tle nieba, górująca, ale nie rażąco w krajobrazie. Trzeba według mnie jeszcze dopracować jej bezpośrednie otoczenie, ale widać, że prace w tym kierunku już są prowadzone.
Na rynku w Świebodzinie zjadłam sobie pucharek lodów i wróciłam już szosą do Łagowa.
Mój z grubsza ułożony plan właściwie kończył się na Świebodzinie, ale dotarłam do niego szybciej niż zakładałam i postanowiłam, że popedałuję jeszcze na północ w kierunku Gorzowa Wielkopolskiego.
Ostatecznie pojechałam z powrotem w kierunku granicy, do Ośna Lubuskiego, dalej przez wyjątkowo ładne i godne polecenia Pojezierze Łagowskie, a potem promem przez Odrę przedostałam się na tereny zalewowe Warty, do Parku Krajobrazowego Ujścia Warty. Jest to królestwo wszelakiego ptactwa: derkacza dającego o sobie znać swoim trrrrrrrrrrrrrr, gęsi gęgawej, łabędzi i wielu innych.
Na rozległej, podmokłej równinie pasą się tez stada krów i konie – prawie jak dzikie mustangi.
Widać tu historyczną hydro – inżynieryjną działalność Niemców, podtrzymywaną skutecznie do dziś w postaci licznych: młynów, stacji pomp (przepompowni), rowów melioracyjnych i wałów. Obszary wymarzone dla ornitologów i warto tamtędy przejechać i to zobaczyć.
W końcu dojechałam do Gorzowa Wielkopolskiego, który zrobił na mnie niestety wrażenie miasta nieco zapuszczonego, za to na jednym ze skrzyżowań natknęłam się na pomnik Edwarda Jancarza upamiętniający znakomitego zawodnika żużlowego.
Tak zakończyła się moja tegoroczna rowerowa wędrówka i kolejne udane, miłe wakacje, takie jak naprawdę lubię !
„Podróżowanie sprawia, że najpierw zaniemówisz z wrażenia, a potem zamienisz się w gawędziarza” – Ibn Battuta
Moja „ podróżnicza gawęda” tym sposobem dobiegła końca.
Być może zacznę opowiadać o czymś innym, ale to będzie już całkiem inna historia.
Autor tekstu i zdjęć: Janka Dąbrowska
bardzo ciekawe wiadomości, nie pojadę inaczej jak samochodem;-( ale dobrze wiedzieć. Natomiast oznakowania dróg – wydaje mi się, że sądzę – są zawsze do dupy i to w większości miejsc w Polsce. Chyba od dawna mamy plan zmylenia przeciwnika!.
Jak zawsze podziwiam Twój zapał do samotnych podróży w nieznane.a
Wyprawy rowerowe mają tę przewagę nad innymi, że można zawsze, w dowolnym momencie, bez zbędnych przygotowań….byle przed siebie !