„Dobry podróżnik nie ma ustalonych planów i niekoniecznie zależy mu na dotarciu do konkretnego celu” – (Lao Tzu)
Wyprawa na Madagaskar zaspokoiła we mnie potrzebę obijania się po dalekim, wielkim świecie. Zdałam sobie sprawę, że choć jest jeszcze wiele miejsc, które warto byłoby odwiedzić, ale nie było już we mnie ognia, który by mnie napędzał, a magiczne słowo „chcę” nie jarzyło się w mojej głowie pełnym blaskiem, kiedy myślałam o kolejnych potencjalnych celach. Znacznie bardziej zaczęły mnie nęcić wyprawy rowerowe, które mogłam zorganizować zupełnie samodzielnie, właściwie w dowolnym momencie, w miarę swoich możliwości czasowych i finansowych. Wystarczyło tylko otworzyć mapę Polski i zastanowić się: to gdzie tym razem? Ta swoboda w wyborze celu i drogi, świadomość, że prawie wszystko zależy od mojego nastawienia, chęci i decyzji, które mogę podejmować na bieżąco zgodnie z biegiem wydarzeń była porywająca. I tak się zaczęła moja era wyjazdów rowerowych.
Dzięki nim poznałam całą Polskę i odwiedziłam jej najbliższe otoczenie: Litwę, Czechy i wschodnie Niemcy. I choć obrazy i wspomnienia z bezliku tych dłuższych i krótszych wyjazdów przypominają elementy układanki puzzli, które rozsypały się bez składu i ładu, to przecież ułożone w całość składają się w jeden obraz. Obraz pięknego krajobrazowo kraju z różnorodnością ludzi, z mnogością drobnych przygód, dający możliwość obserwowania zachodzących w nim zmian obyczajowych, kulturowych i ekonomicznych.
Z wyprawami rowerowymi jest podobnie jak ze wspomnianymi przeze mnie elementami puzzli, które na pierwszy rzut oka niewiele różnią się jeden od drugiego. Nie mniej postaram się opisać dwie z nich, aby naświetlić ich klimat i atmosferę, która stała się dla mnie tak pociągająca.
Biebrza – 2013 r.
Okazało się, ze świetne wakacje można mieć całkiem niedaleko od miejsca swojego zamieszkania. Trzeba tylko chcieć i nie przejmować się za bardzo, a także mieć jeszcze trochę szczęścia do pogody. To ona w tym roku, w moim przypadku, zagrała rolę pierwszoplanową umilając całą podróż. Gorący, pogodny czas stworzył atmosferę niesamowitych wakacji: początek żniw, ludzie kąpiący się, odpoczywający i gawędzący beztrosko przy piwie, bawiący się i korzystający w pełni z dobrodziejstw lata, ale też spokojnie pracujący przy budowach, w tartaku, przy zwózce drewna, w ogródkach i krzątający się nieśpiesznie wokół gospodarstw.
Przyroda oszalała ze szczęścia, że jest ciepłe lato, ale jeszcze nie susza: zieleń lasów, złoto pól pszenicznych, skoszona pachnąca trawa, zwierzęta spokojnie przemykające w puszczy i w lasach, niezbyt bojaźliwie, jakby rozleniwione upałem,
wszechobecne bociany i ptaki, swobodne konie pasące się na łąkach, bydło spokojnie „przerabiające” trawę w mleko. Naprawdę, trudno to opisać i ująć w słowa, ale pomykając na rowerze ok. 60 km dziennie, z perspektywy siodełka, północno – wschodnia Polska, choć może nie najbogatsza, to jawi się jako piękny, zadbany i dostatni kraj, w którym ludziom żyje się spokojnie, szczęśliwie i bez nadmiernego stresu.
Taki to był właśnie czas!
Swoją podróż zaczęłam z Ełku, dokąd dojechałam koleją. Ech te nasze koleje! Marne są. Trudno się nimi podróżuje, bo i o bilety, ze względu na rower, wcale nie jest łatwo, spóźniają się i panuje totalna atmosfera niepewności: czy pociąg w ogóle będzie?, skąd odjeżdża?, czy dojedzie tam gdzie powinien? I niby wszystko powinno być w porządku, a często okazuje się, że bywa z tym bardzo rożnie i trzeba się mieć dobrze na baczności.
Przyznam, że czułam się zaskoczona, gdy przeczytałam na tablicy jednego z pomników, iż Ełk stał się miastem polskim dopiero po 1945 roku, wcześniej były to Prusy. Jest to ciekawy, ładny, zadbany gród położony nad dużymi jeziorami, wokół których skupia się główne życie.
Wzdłuż jednego z jezior utworzono promenadę, przy której ustawiono uformowany z drewnianych rzeźb poczet królów polskich.
Stamtąd możliwie prostą i łatwą drogą przemieściłam się do Rajgrodu, obawiając się, ze w upalny weekend, nad wodą mogę mieć kłopoty ze znalezieniem noclegu. Faktycznie tym razem wymagało to trochę zachodu i nie poszło bezproblemowo. Ostatecznie dobrzy ludzie pomogli i skorzystałam z wynajmowanego pokoju, wygodnego i ładnego, w samym sercu Rajgrodu, blisko sklepów i jakiegoś baru.
Do mojego okna ciekawie zaglądały małe kociaki i było tam tak przyjaźnie, że zostałam tam na 2 dni robiąc rowerem kółeczka po okolicy.
Okolicę stanowił natomiast Biebrzański Park Narodowy obejmujący ogromny obszar bezdennych wydaje się bagien.
Przez tzw. Czerwone Bagno poprowadzony jest szlak turystyczny, którego zrobienie wymagało, jak sądzę, mnóstwa trudu i pracy. Jest to bowiem usypana, podobna do grobli, droga, dość szeroka i wygodna.
Od tej drogi poprowadzonych jest kilka drewnianych pomostów, którymi można przedostać się w głąb bagien suchą nogą, przed zboczeniem z których zdają się ostrzegać umieszczone gdzieniegdzie na tyczkach czerepy łosi.
Wzdłuż drogi można dostrzec porozwieszane na drzewach w prastarym stylu pszczele barcie.
Wytyczono też parę tras wiodących wprost przez bagna, w których się brodzi, podążając za znakami umieszczonymi na tyczkach. Przed wejściem na taką ścieżkę umieszczony jest zwykle znak „zakaz wjazdu rowerów”, który pierwszym razem zignorowałam,
do czasu jak nie zaczęłam zapadać się w bagno po kostki, kolana, a przy poziomie do ud poddałam się i wycofałam jak niepyszna. Przypomniały mi się wówczas opowieści mojej mamy, jak to na Polesiu kiedyś w takim bagnie o mało się nie utopiła.
Bardzo zadowolona byłam z tego, że dzięki dobrej pogodzie i dlatego, że dość szybko przemieszczałam się na rowerze, komary i gzy nie bardzo miały szansę na skorzystanie z mojej zerowej grupy krwi, którą jak niektórzy twierdzą, najbardziej lubią! Przyznam, że te rejony, a szczególnie później zjeżdżona przeze mnie Puszcza Knyszyńska, w pełni zasługują na miano „puszczy” – bardziej w moim mniemaniu niż Puszcza Białowieska.
Drzewa są tu dość potężne, strzeliste: grube świerki i stare dęby dodają powagi, mroczności, tajemniczości i budzą należyty szacunek. Parę rezerwatów ścisłych wygląda, jak najprawdziwsze ostępy i z łatwością można sobie wyobrazić, jak w średniowieczu przemykał tamtymi duktami Zbyszko z Bogdańca w poszukiwaniu niedźwiedziego sadła.
Z bagien biebrzańskich poprzez pola, większymi, ale częściej mniejszymi, szutrowymi, niczym na Litwie drogami, pomknęłam w kierunku Dąbrowy Białostockiej, mijając budowlę znaczącą punkt graniczny Polski z Litwą z lat dawno minionych.
Wjeżdżałam na wzniesienia, gdzie posadowione były nietypowe i rzadko w Polsce spotykane wiatraki typu holenderskiego, niektóre opuszczone i zrujnowane,
inne odrestaurowane i uzbrojone w drewniane imponujące urządzenia napędowe.
Zatrzymywałam się na poniemieckich całkiem przyzwoicie utrzymanych cmentarzach i trafiałam na miejsca, gdzie stare mosty i tory kolejki wąskotorowej tworzyły obrazy, jak wyjęte z powieści o krainie ludzi wymarłych, albo kojarzące się z gułagiem.
Mijałam stare domy, fantazyjnie ozdobione bramy gospodarstw, kanały ze śluzami, a przede mną ciągnęła się otwarta, zapraszająca w dal droga.
W przygranicznym pasie z Białorusią miasta są raczej małe i bardziej przypominają duże wsie. Gęstość zaludnienia jest tu, jak na warunki polskie, znikoma. Ogromne obszary są niezamieszkane, ale co ważne i istotne – dobrze wykorzystane. To nie jest ziemia leżąca odłogiem. Wszędzie są pola uprawne, a lasy są doglądane. Doskonale widoczny jest wpływ funduszy Unii Europejskiej, które tutaj wydają się być zagospodarowane w sposób bardzo właściwy i godny pochwały: na kanalizację, odbudowę, poprawę jakości dróg i mostów, utrzymanie leśnictw i w gospodarkę leśną.
Na tym obszarze dominuje prawosławie. W każdej prawie wsi jest cerkiew, zadbana, wręcz dopieszczona.
Często spotyka się pieczołowicie wyeksponowane miejsca upamiętniające Powstanie Styczniowe (1863 r), które wydaje się być mocno ugruntowane w pamięci ludzi po dziś dzień.
Krajobrazy są momentami jak z bajki o kraju mlekiem i miodem płynącym, takie, że czasami aż trudno uwierzyć że są prawdziwe, a nie obrobione w fotoshopie.
W Czarnej Wsi natknęłam się niespodziewanie na miły memu oku akcent lotniczy – pomnik poświęcony lotnikom: Franciszkowi Żwirko i Stanisławowi Wigurze.
Z Dąbrowy Białostockiej pojechałam na północ środkiem gęstego lasu, aż do Puszczy Knyszyńskiej – do Czarnej Białostockiej. Kiedyś ruszała stamtąd trasa kolejki wąskotorowej, rozbudowanej przez Niemców przed I wojną światową, wykorzystywanej do zwózki pozyskiwanego tam drewna, obecnie będąca atrakcją turystyczną. Pozostały po niej zarośnięte tory i lokomotywa wystawiona przed siedzibą nadleśnictwa białostockiego.
Dziwił mnie fakt, że ruch turystyczny w tamtym rejonie był bardzo niewielki i wiele z podjętych kiedyś inicjatyw turystycznych wydawało się być nieco podupadłych lub zamkniętych, jakby w oczekiwaniu na lepsze czasy. Właściwie w ogóle nie spotykałam podróżujących rowerzystów, mimo że tereny są do tego wymarzone. Być może odstrasza od tego fakt, że w Puszczy Knyszyńskiej jest dużo dróg piaszczystych, ale z łatwością można je w razie czego ominąć.
Z Czarnej Białostockiej pojechałam do Krynek – miejscowości ściśle przygranicznej, która chlubi się rondem, jak podaje przewodnik, od którego odchodzi 12 dróg, niczym na paryskich Polach Elizejskich. No cóż! Bardziej przypomina to po prostu „rozjezdnię” dróg.
Wybrałam się drogą w kierunku granicy państwowej, co bardzo szybko poskutkowało tym, że wyprzedził mnie fiat straży granicznej, zaparkował przed bramą i słupami granicznymi i jak tylko tam dotarłam zostałam w bardzo miły, uprzejmy, ale stanowczy sposób przepytana przez pograniczników: a skąd?, a dokąd?, a po co? wylegitymowana i spisana, generalnie zmonitorowana, co doceniłam uznając za w pełni uzasadnione i zrozumiałe.
Stamtąd, całkiem legalnie, pojechałam przez lasy drogą wzdłuż wschodniej granicy do Kruszynian. W rejonie tym osiedlili się kiedyś Tatarzy, co widać w rysach twarzy miejscowej ludności, a także dzięki znajdującemu się tam malutkiemu, ale prawdziwemu i działającemu meczetowi, a także w nazwie 2 zajazdów: Jurta Tatarska i Dżemeta cieszących się dużym powodzeniem, sądząc z ilości parkujących przy nich samochodów.
Mnie jurty tatarskie, zadymione i zaludnione nie skusiły i skorzystałam z noclegu w ładnie utrzymanym Dworku pod Lipami. Wieczorkiem wyskoczyłam jeszcze jadąc żwirową drogą, która wytrzęsła mnie jakbym jechała po tarce do przejścia granicznego w Bobrownikach, żeby zobaczyć, jak wygląda prawdziwe, mega przejście graniczne. Okupiłam to rozdygotaniem wszystkich narządów wewnętrznych, ale uznałam, że będąc tak blisko należało z tego skorzystać, aby nazwa – Bobrowniki, słyszana często w różnych medialnych relacjach nie była pustym hasłem.
Następnego dnia, poprzez puszczę i innymi drogami dojechałam do Supraśli. Bywałam tam już jakieś 15 lat temu, w trakcie mojego pierwszego rajdu rowerowego.(*) Niby niewiele się tam zmieniło, a jednak wszystko wyładniało, zostało przystosowane i przygotowane z myślą o turystach,
a największy w Polsce, a może i w całej Europie Wschodniej, klasztor prawosławny jest teraz odgrodzony od zwiedzających rodzajem furty klasztornej.
Nadal jest jednak udostępniony do zwiedzania w określonych godzinach, jest odnowiony i stanowi bardzo ciekawy obiekt, który warto zobaczyć.
Zanocowałam jednak nieco dalej, nad jakimś dużym zalewem, niedaleko Białegostoku. Następnego dnia miałam już wracać do Warszawy, ale pogoda była tak cudna, że odłożyłam powrót na niedzielę.
Zwiedziłam jeszcze pałacyk Branickich w Choroszczy, pięknie odrestaurowany, z licznymi eksponatami z epoki w środku i zadbanym wokół parkiem.
Po południu znalazłam się w Surażu, gdzie zanocowałam w agroturystyce prowadzonej przez jakiegoś lokalnego pasjonata, który założył u siebie rodzaj amatorskiego muzeum etnograficznego.
Pozbierał on ile się dało różnych starych eksponatów i w dużej, murowanej stodole zaaranżował je w postaci izdebek szewca, kowala i piekarza. Jakkolwiek widać w tym rękę amatora, to może właśnie dlatego całość jest bardzo sugestywna, a inicjatywa godna wielkiej pochwały!
I to był już koniec mojej tegorocznej rowerowej, letniej podróży i przygody. W Łapach wsiadłam do pociągu i powróciłam do zapracowanej i wiecznie śpieszącej się Warszawy.
(*) – opowiadanie „Jak zaraziłam się miłością do roweru”.
Autor tekstu i zdjęć: Janka Dąbrowska