„Ciotkaaa! Ściągaj!”

Pewnego wieczora odebrałam telefon i słyszę głos Heniasa:

– Ej, nie pojechałabyś na Halę? Paweł z kolegą chcą gdzieś się wspiąć! Potrzebuję kogoś do prowadzenia drugiej dwójki.

– Też pytasz! Jasne! Kiedy?

I tak od słowa do słowa ustalamy termin i każde z nas kombinuje, jak to powiązać z dalszymi letnimi planami górskimi. Oboje już pracujemy, więc nie jest to takie proste, jak to na studiach bywało: urlopy, terminy rozpoczętych prac, inne obowiązki rodzinno-domowe….

A potem: pociąg do Zakopanego – bar Fis – Kuźnice i nareszcie powolnym krokiem wznosimy się podejściem przez Skupniów Upłaz. Powolnym, statecznym, to ja z Henkiem. Chłopaki: Paweł i Marcin rwą do przodu cały czas gadając o tym co w szkole i o swoich sprawach.

Urywków tych rozmów słucham z prawdziwym  rozbawieniem. Ich komentarze dotyczące lektury szkolnej, którą muszą skończyć za tydzień brzmią, jakby czytali jakiś komiks, a nie posągowe dzieło Henryka Sienkiewicza „Potop”. Ich młodzieńcza moc i witalność, z której nawet sobie nie zdają sprawy jest wspaniała i wielce dopingująca.

W pewnym momencie Henek zatrzymuje Pawła i pokazuje mu, gdzie w dole, na słonecznych podhalańskich nizinach stoi dom na Zoniówce, gdzie spędzaliśmy wszystkie szczęśliwe wakacje naszego dzieciństwa (1). Kiedy dochodzimy do Hali Królowej, z kolei ja przypominam sobie, że jest to miejsce, gdzie zwykle wychodziłam z Ojcem z naszej trasy podejściowej na Halę Gąsienicową wiodącą Suchym Grzbietem.

Ojciec często wyrywał ze mną z Zoniówki na Halę Gąsienicową i na Orlą Perć, wiodąc mnie poprzez Halę Kopieniec.  Stały tam szałasy z koszarami (2) obok, a wokół rozlegało się „zberkanie”(3) dzwonków owiec pasących się na całej hali. Zatrzymywaliśmy się przy chatach pachnących dymem, w którym baca wędził oscypki i kupowaliśmy żentycę (4) albo kwaśne mleko. Ojciec zamieniał parę słów z gospodarzem, a potem zanurzaliśmy się w mroczny, górski las porastający stok wierchu.

Stromo, między świerkami, po miękkim wilgotnym mchu, wśród opadłych butwiejących gałęzi przedzieraliśmy się w górę, aż na szczyt garbu. A tam drogę zwykle zagradzały nam pnie drzew powalonych na wiatrołomach. Ich pokonywanie nie było proste. Chaotycznie leżące jedne na drugich stanowiły swoisty labirynt. Dla mnie nie było to tak uciążliwe, bo nurkowałam często pod nimi, ojciec musiał pokonywać je natomiast wierzchem.  Słońce zadowolone z wolnej przestrzeni mocno przypiekało. Byliśmy mokrzy od potu, a nad nami unosiły się chmary much, oblepiających i wciskających się na każdy odkryty skrawek skóry. Ratowały nas wachlarze z gałęzi świerkowych, którymi się oganialiśmy na prawo i lewo. Dopiero na Hali Królowej niskie krzaki kosodrzewiny nie tłumiły przewiewu i tam doznawaliśmy ulgi.

Teraz stajemy na przełączce, z której roztacza się pełna panorama Hali Gąsienicowej i niezmiennie, ile by to nie było razy, budzi to w nas westchnienie: jak dobrze, widzieć to znowu!

Przy Betlejemce (5) kręci się wielu młodych ludzi. Jedni coś gotują na prymitywnym, drewnianym stole stojącym obok schroniska, inni sprawdzają i kompletują sprzęt wspinaczkowy i oczywiście gadają, wygłupiają się i śmieją. Panuje ożywiona atmosfera pełna podniecenia i oczekiwania. Są to kursanci, którzy przybyli do szkoły taternictwa. Henek, który jest uznanym, cenionym i lubianym instruktorem zostanie tu i przez trzy tygodnie popracuje w takim charakterze. Wita się z innymi kolegami instruktorami, dopytuje o różne szczegóły dotyczące najbliższego turnusu.

Z pewnym zdziwieniem i zaciekawieniem obserwujemy zmagania młodych ludzi na wielkiej paździerzowej płycie opartej o ścianę domu, na której poprzybijane są w zdaje się przypadkowych miejscach wąskie listewki. Na tym prototypie ścianki wspinaczkowej dokonuje się weryfikacja umiejętności kursantów w celu utworzenia zespołów o możliwie wyrównanym poziomie umiejętności. To coś nowego w tym sezonie. Nowum stanowi także fakt, iż szkoła została wyposażona w walkie – talkie, prymitywne, wielkie radiotelefony. Niewygodne, nieporęczne, nie mniej znakomicie poprawiające bezpieczeństwo zespołów na wspinaczkach. Nie są specjalnie lubiane, ale kierownik COS-u (5) wymaga od instruktorów ich zabierania ze sobą i o ustalonych godzinach potwierdzania swojego statusu.

Paweł i Marcin początkowo stronią od reszty tej młodzi. Czują się nieco odmienni, a może uprzywilejowani, bo oni odbędą wspinaczkę z własnymi instruktorami za darmo. Wkrótce jednak młodość wszystkich integruje. Henek dopytuje „chatara” (6) o możliwość przenocowania dwóch, trzech nocy dla naszej czwórki. Nie jest łatwo. Betlejemka jest pełna. Proponuje nam jednak nocleg na małym stryszku, w samym szczycie schroniska. Wspinamy się tam po niewielkiej drabince, poprzez klapę i pod niskim, skośnym stropem rozkładamy nasze pianki i śpiwory. Otwieramy niewielkie okienko ułatwiając wypuszczenie całego zgromadzonego tu ciepła. Luksusów nie ma, ale w końcu tylko spać tu będziemy. Resztą czasu spędzimy w górach lub w Murowańcu.

Foto zapożyczone z www.albumwypraw.waw.pl

Dopytuję Henka, jaką drogę wybrał dla Chłopaków. Cieszę się, że jest to północny filar Świnicy. To bardzo ładna droga. Niezbyt trudna (III), ale jak na warunki tatrzańskie stosunkowo długa, zależnie od wariantów trzy-, czterogodzinna. Malownicza sceneria, otwarta formacja, piękna klasyczna wspinaczka z możliwością wycofania się w nieprzewidzianych wypadkach. Latem – samo marzenie, zimą – spore wyzwanie.

Wstajemy bardzo wcześnie i możliwie cicho wychodzimy przed schronisko. Jest rześko, więc nie marudzimy ze śniadaniem. Grabiejące ręce nie sprzyjają pałaszowaniu kanapek. Rozgrzewamy się podchodząc przez Dolinę Stawów Gąsienicowych. Trawy nieco wyżej są lekko oszronione i chrzęszczą pod nogami. Postanowiliśmy wbić się w filar od samego dołu. Dolny wariant filara często omijany jest zachodem, bokiem, a jest to najtrudniejsze miejsce na tej drodze. Chcemy sprawić Chłopakom i sobie frajdę pokonania drogi możliwie całościowo.

Wiążemy się liną w dwie niezależne dwójki: ja z Pawłem, a Henek z Marcinem. Ta nasza niezależność jest trochę umowna. Będziemy bowiem wykorzystywać haki i stanowiska (7) zakładane przez dwójkę wiodącą.

Od początku wyjazdu wyczuwam, że Chłopaki nie bardzo potrafią określić, jak się do mnie bezpośrednio zwracać. Pani – trochę głupio, Janka – jakoś im niesporo, ciociu – infantylnie. Zostawiam ten problem do samorzutnego rozwiązania i teraz niedługo na to trzeba czekać. Pokonuję pierwszy wyciąg (8), zakładam stanowisko i wołam:” Paweł! Możesz iść!” I raptem słyszę z dołu donośne: „Ciotkaaa! Ściągaj!” Uśmiecham się pełną gębą! Tak jest dobrze! Dla Marcina też zostałam Ciotką!

Na zachód wychodzimy jednocześnie z dwójką facetów, którzy ominęli dolny wariant i też wybierają się na filar. Jednym z nich jest Emu – znajomy instruktor z kursantem. Ustalamy, że jednak my tu byliśmy pierwsi, więc dalej też idziemy w tej kolejności. Nie przyjmują tej decyzji z entuzjazmem, ale nie zostawiamy im wyboru. Emu wyciąga mały aparat i zupełnie bez zastanowienia zaczyna pstrykać zdjęcia. Zaskoczona pytam go: „Nie ustawiasz żadnych parametrów?” Na co on: „Eeee! To taki „aparat dla małpy”, wszystko sam za mnie zrobi ”. Zaskoczona jestem – to kolejna po radiotelefonach nowość w górach.

Dalej droga wymaga pokonywania kolejnych uskoków, spiętrzeń. Jest to sympatyczne, bo pozwala na zebranie się razem na stanowisku. Wspinam się w skórzanych lekkich „hanwagach”(9) – butach o sztywnej podeszwie, przywiezionych kiedyś z polsko-niemieckiej wyprawy. Gdy przymierzam się do kolejnego uskoku, Henek mówi: „Chłopaki, patrzcie jaką techniką wspina się ciotka”.

Fakt! Wspinanie się w sztywnych butach różni się znacznie od tego w miękkich kleterkach.(10) Pozwala na wykorzystywanie mikro stopni i wybrzuszeń skały, łatwiej klinuje się nogi w szczelinach i pęknięciach i znacznie wygodniej zbiega się po piargu. Widząc nieco kpiący uśmiech na twarzy Chłopaków mówię: „Heniu! Ten styl odchodzi już do lamusa! Teraz ludzie wkładają  „second- skiny”, baletki „super friction” (11) i pomykają po skałach”. A po chwili: „Dopóki nie spadnie deszcz, nie daj Boże ze śniegiem, albo powieje wiatr”. Po czym karcę się w myślach: „Ech te dobre rady dojrzałego człowieka!”

W trakcie dalszej wspinaczki zauważam, że mój brat zaczyna jakby „gwiazdorzyć”. Trochę popisuje się przed Chłopakami. W końcu nie wytrzymuję i go ochrzaniam: „Heniu! Przestań do cholery zgrywać się na Długosza (12), bo nie chcę żebyś skończył jak on! Bij przeloty (13) i wpinaj się w nie!” Paweł spogląda na mnie i mówi: „Dobrze mu powiedziałaś!”. Nieco skonfundowany Henek przywołuje się do porządku.

Całkiem sprawnie i wcześnie docieramy na niższy szczyt Świnicy. Na głównym kręci się sporo ludzi. Tu nam wygodniej.

Zwijamy sprzęt i głównie Chłopaki pakują go do swoich horolezek.(14) Taki los kursantów!

Schodzimy na Świnicką Przełęcz, a tam proponuję towarzystwu, żebyśmy zeszli nad Zadni Staw, do kotlinki pod Kościelcem. Uważam, że to jedno z ładniejszych miejsc w Tatrach Polskich. Stawek jest niczym kawałek niebieskiego szkiełka ukrytego w kieszeni górskiej kapoty wśród żółtych okruchów kozłowców.(15) Przez próg dolinki przelewa się woda, spływając warkoczami do niższych stawów. Nawet jak w górach kręci się sporo turystów, tu zwykle jest zacisznie, z czego korzystają kozice. Teraz też ciekawie nam się przyglądają, po czym z gracją oddalają się w sobie tylko znane urwiste rejony.

Przysiadamy nad wodą i opowiadam historię, jaka przydarzyła się mojemu koledze z pracy. Będąc pilotem śmigłowca w  trakcie kursu górskiego pilotażu zapuścił się maszyną właśnie do tej kotlinki. Śmigła spowodowały, że powietrze w dolince utworzyło wir, który zaczął ściągać go w dół. Cudem prawie udało mu się opanować śmigłowiec i wyrwać z tej opresji.

Szybko przemykamy pod pionowymi ścianami zachodniej ściany Kościelca, bo wyobraźnia podpowiada niepokojące obrazy spadających kamieni.

Przewijamy się przez Karb i schodzimy ścieżką do Czarnego Stawu. W pewnym momencie, mrugam do Henka porozumiewawczo, a brat mówi: „To tu!” Czekamy, aż mimie nas towarzystwo podążające za nami, po czym cicho dajemy nura w kosodrzewinę, aby po chwili wynurzyć się przy ogromnym, płaskim bloku skalnym, pokrytym plamami żółtozielonych porostów. Wczołgujemy się pod niego przez czarny otwór i znajdujemy się w obszernej kolebie. Henek mówi: „A to koleba (16) braci Mierzejewskich. Odszukali ją Jerzy i Czesław i mieszkali w niej parę dni w czasie okupacji”. Mogli się tu poczuć wolni i zapomnieć na chwilę o ponurej wojennej rzeczywistości.

Równomiernym truchtem zbiegamy nad Czarny Staw  i dalej klucząc wśród licznych turystów do Murowańca. Patrzę na rozradowane, roześmiane twarze Chłopaków i mówię: „No to teraz bierzecie się za czytanie „Potopu””

– „Oj Ciotka! Daj spokój!”

I tak Sienkiewicz przegrał z górami z kretesem!

 

*****

Autor tekstu: Janka Dąbrowska

 

(1) – opowiadanie autorki „Widoki z Zoniówki” – http://jankadabrowska.pl/widoki-z-zoniowki/

(2) –  koszar – zagroda dla owiec

(3) – „zberkanie” – podzwanianie dzwonków w gwarze góralskiej

(4) –  żentyca – serwatka z mleka owczego

(5) –  Betlejemka – schronisko na Hali Gąsienicowej, siedziba Centralnego  Ośrodku Sportu Polskiego Związku Alpinizmu, popularnie zwana szkołą taternictwa

(6) – chatar – (z jęz. słowackiego) – kierownik schroniska

(7) – stanowisko asekuracyjne – miejsce solidnego, stałego przytwierdzenia wspinacza do skały przed lub po zakończeniu wyciągu

(8) – „hanwagi” – buty górskie produkcji niemieckiej firmy Hanwag

(9) –  wyciąg – odcinek drogi wspinaczkowej o długości liny

(10) –  kleterki – lekkie buty wspinaczko

(11) – „second- skiny”, baletki „super friction” – obcisłe spodnie typu legginsy, leciutkie butki wspinaczkowe

(12)– Jan Długosz – wybitny polski taternik, alpinista, zginął w 1962 roku na grani Kościelca

(13) – przeloty – haki lub punkty asekuracyjne umieszczane w trakcie wspinaczki

(14) – horolezka – (z jęz. słowackiego) mały plecak

(15) – kozłowiec – żółty kwiat górski

(16) – koleba – wnęka pod głazem dająca schronienie

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *