Bywa, że jak kogoś spotykasz, wystarczy jedno spojrzenie i już wiesz, że łatwo będzie nawiązać ci z nim bliski kontakt, że wjeżdżasz na rowerze do jakiegoś miasteczka i po przejechaniu jednej – dwóch uliczek wiesz, że panuje tu klimat, który bardzo ci odpowiada i lądujesz w kraju, który od razu robi na tobie ogromne wrażenie i ulegasz jego urokowi.
Australia zauroczyła mnie od razu, mimo dość drobiazgowej, trochę bezosobowej, automatycznej kontroli celnej i mimo tego, że jej zwiedzanie zaczęliśmy od wielkiego miasta, za którymi nie przepadam. Było jednak w jego atmosferze, a później okazało się, że ogólnie w całym kraju, coś z ducha lat sześćdziesiątych, jakby przetrwały tu w sposobie życia jego mieszkańców idee charakterystyczne dla hippisów, tak mocno ceniących sobie poczucie wolności i nieskrępowania.
Zacytuję tu słowa, które znakomicie według mnie oddają istotę tych odczuć: „Ten kraj odciska mocne i pozytywne piętno na wszystkich otwartych umysłach. Uwodzi. Nie pozostawia obojętnym. Zaprasza do powrotu” *
Nasze spotkanie z antypodami rozpoczęliśmy od Nowej Zelandii, ale tuż obok czekał na nas cały kontynent, który rozbudzał naszą wyobraźnię, a każdy z nas miał w głowie bagaż informacji zaczerpniętych z filmów, opowieści i różnych relacji.
W Sydney znaleźliśmy się po ok. 3 – godzinnym locie z Auckland. Już po kilku godzinach zaczyna nam się kształtować ogólny pogląd na Australię. Na razie głównie w sferze cywilizacyjnej, który później potwierdzi się i umocni w interiorze. Jest to bardzo sprawnie zarządzany, dobrze zorganizowany z myślą o obywatelach, bogaty kraj. Jednocześnie dzięki swym niebotycznym przestrzeniom, w których łatwo się zagubić i gdzie nie jest łatwo przeżyć, jest dziki, o dużej dozie i poczuciu wolności.
Dobre zarządzanie, z punktu widzenia turysty, widoczne jest choćby w organizacji odpraw granicznych, organizacji ruchu drogowego, w jasnym, czytelnym oznakowaniu dróg, konsekwencji i szybkości reagowania na uszkodzenia dróg, przemyślanej, wygodnej, estetycznej, a jednocześnie ekologicznej organizacji tras turystycznych, w organizacji bazy noclegowo-turystycznej, w tym także tej przeznaczonej dla mniej zamożnych łazików tzw. backpackersów, funkcjonowaniu transportu publicznego: autobusowego, kolejowego i promowego. Przyznam, że chyba pierwszy raz w życiu mam okazję zobaczyć i docenić, jak powinno wyglądać dobrze zarządzane państwo, w którym systemy działają tak jak należy, jednocześnie bez nadmiernego rygoryzmu.
Duże miasta (widzieliśmy Sydney i Brisbane), charakteryzują się ciekawą, nietuzinkową architekturą, nie nadmiernie wysublimowaną, bardzo przyjazną ludzkiemu oku i odpowiadającą potrzebom mieszkańców.
Zadbano o ich wygodę np. poprzez rozwieszanie rodzaju jurt – namiotów nad parkingami, ciągami ulic, w celu ochrony przed słońcem.
Dużo jest zieleni, ładnej małej architektury, o lekkich formach typu: fontanny, niewielkie rzeźby i pomniki przedstawiające np. : ptaki, tancerki, strzygącego owce czy pasterki.
Bez pompy, po prostu zwykłe ozdobniki. Klimat sprzyja temu, że roślinność jest tu niezwykle różnorodna i bujna, spotyka się tu gigantyczne drzewa rozrośnięte niczym systemy korzeniowe, palmy, bugenwille, kwiaty, a wszystko jest zadbane, choć w niewymuszony sposób.
W ultra nowoczesnym mieście, pomiędzy zachowanymi budynkami w stylu wiktoriańskim po szynach umieszczonych na pilastrach nad głowami przechodniów przemyka kolejka miejska, która momentami zagłębia się w trzewia budynków.
Jak Sydney, to nie można nie wymienić trzech obiektów – symboli, które zresztą na to miano w pełni zasługują.
Przede wszystkim – Opera House, rysująca się na tle błękitnego nieba niczym las białych żagli stacjonujących w porcie żaglowców. Jest absolutnie jedyną w swoim rodzaju, jedną z najlepiej rozpoznawalnych budowli na świecie.
I chociaż z bliska widać, że nie jest już nowa, to i tak budzi niekłamany podziw.
Harbour Bridge – most, pod którym przelatują samolociki w zawodach Red Bulla i inne pilotowane przez odważnych pilotów pragnących rozgłosu i sławy, nawet z narażeniem się na aresztowanie. Obraz noworocznych fajerwerków na nim odpalanych zawsze zwiastuje pojawienie się Nowego Roku na kontynencie australijskim.
Potężna, nieco zwalista konstrukcja kratownicowa przypominająca tę z wieży Eiffla, której brak jednak lekkości i francuskiej finezji. Przejście mostem może być nieco rozczarowujące, być może górą łukowo rozpiętymi przęsłami jest bardziej fascynujące.
„Sydney Tower”- najwyższy budynek Sydney, to wieża zwieńczona obracającym się wokół swej osi cylindrem platformy widokowej i restauracjami, dołem zdobna w siatkę lin odciągowych dodających tej konstrukcji lekkości i odmienności od innych jej podobnych.
Z platformy doskonale widać tętniącą życiem zatokę, po której pływa masa większych i mniejszych żaglówek Australijczyków, którzy żyją dniem codziennym – pogodnie, wygodnie i bez stresu.
Pewnego popołudnia, kiedy przysiadłam na jednej z plaż miejskich byłam świadkiem, jak z pobliskiego korporacyjnego drapacza chmur wyszedł w garniturze młody człowiek, niespiesznie przeszedł przez ulicę, zrzucił z siebie ”korporacyjną skórę”, pozostając tylko w bokserkach i poszedł beztrosko kąpać się w morzu.
Po odwiedzeniu Oceanarium opuszczamy Sydney bez specjalnego żalu. Wszystkich bardziej pociąga interior i to co Australia ma do zaoferowania z dziwów swej natury.
Przez Candberę, jedziemy samochodami w zupełnie sawannowych krajobrazach: z wyspami spiętrzonych głazów, z płowo – żółtymi trawami i oliwkowo – szarymi niskimi krzakami do Thredbo – miejscowości, z której startuje się na górę Kościuszki (2228 m n.p.m.).
Po drodze mijamy bardzo charakterystyczne domy australijskiego midlandu.
Zatrzymujemy się przy pomniku Edmunda Strzeleckiego postawionym w bardzo malowniczym miejscu nad brzegiem jeziora. Ten wielce zasłużony dla Australii polski podróżnik, geolog, geograf, badacz i odkrywca cieszy się tam szacunkiem bohatera narodowego. A mnie raduje fakt, że w trakcie tej wyprawy zrealizuję swoje marzenie, podobnie jak on, który odwiedził wszystkie kontynenty oprócz Antarktydy.
Do niewielkiego Thredbo docieramy na tyle późno, że wejście na górę musimy odłożyć na dzień następny. Wychodzimy jeszcze po ciemku. Krajobraz wokół przypomina nieco polskie Beskidy.
Jest ciepło, ale w powietrzu zbiera się dużo wilgoci i deszcz wisi na włosku i od wysokości ok. 1900 m n.p.m. zaczyna padać, z każdym krokiem coraz mocniej, aż w końcu krople bębnią niczym grad, mocząc nas do suchej nitki.
Przez długi czas idziemy traktem ułożonym najpierw z wszechogarniającej świat kostki Bauma, a potem platformami z metalowej siatki, zawieszonymi około pół metra nad gruntem.
Dobrze to jest pomyślane, bo pod spodem roślinność, dzięki dostępowi światła, rośnie bujnie i bez zakłóceń, a idzie się po tym wygodnie. Biorąc pod uwagę ilość ludzi odwiedzających tę górę, sprawdza się to świetnie i jest jednocześnie ekologiczne!
Każdy z nas w swoim tempie dociera do szczytu, szybko robi sobie zdjęcie i nie zwlekając robi w tył – zwrot. Wracając zdaję sobie sprawę z faktu, że to moja 5 góra wchodząca w skład korony Ziemi – brakuje mi tylko 2. Nie żebym planowała zdobycie „Korony”! ale zawsze, to już coś!
Najwygodniejszym sposobem pokonywania wielkich dystansów na tym kontynencie jest bezsprzecznie transport lotniczy. Lecąc samolotem do Ayers Rock niemal teleportujemy się do centrum australijskiego interioru, zwanego tu outbackiem – do całkiem odmiennego świata pustynnych krajobrazów z rudo – czerwoną ziemią, pod upalnym kobaltowym niebem, usianym kropkami zielono – oliwkowej roślinności niczym na aborygeńskich malunkach i obrazach.
Ayers Rock i Alice Springs są stosunkowo łatwo dostępne dzięki regularnym połączeniom lotniczym. Resztę cywilizowanych miejsc w interiorze, których też wcale za wiele nie ma, można osiągnąć właściwie tylko prywatnym samolotem albo przemierzając tysiące kilometrów samochodem, najlepiej terenowym, ze względu na przeszkody, które można napotkać na asfaltowych lub szutrowo – gliniastych drogach. Interior poraża swym bezmiarem i nieograniczonością. Podążając w dowolnie wybranym kierunku cały czas ma się niczym nieograniczony wokół widok, aż po horyzont, a drogowskazy kilometrażowe przy drodze podają np.: Alice Springs 400 km, Darwin 1700 km.
Różnorodność zjawisk atmosferycznych, które dzieją się w jednej chwili w twoim otoczeniu potrafi być zaskakująca. Patrząc w jednym kierunku widzisz słońce i niebo barwy ultramaryny z białymi fantazyjnych kształtów chmurkami,
obracając głowę napotykasz ciemno szare, prawie grafitowe, kłębiące się chmury, z których do ziemi opadają szare słupy wody, między którymi klucząc slalomem można by przejechać zupełnie na sucho.
I te powalające barwy! Gdybyś zobaczył taki pejzaż przez kogoś namalowany, rzekłbyś: kicz – takie kolory w naturze nie występują! A tu jest to prawdą: ceglano – czerwone skały, oliwkowa, momentami wręcz z niebieskawym odcieniem zieleń roślinności, jaskrawo niebieskie niebo,
skromne kwiaty jaskrawo żółte, amarantowe i pomarańczowe, a wszystko wymieszane ze sobą i zwielokrotnione po nieograniczony zdaje się horyzont.
Dolatując do Alice dostrzegamy w dole czczoną przez Aborygenów górę – skałę Uluru, która wygląda, jak ciasto na bochenek chleba rzucony ma stolnicę.
Jest niczym nunatak w pustynnej przestrzeni pokrytej rzadką roślinnością.
Z powierzchni ziemi dostrzec można na jej czerwonym cielsku liczne głębokie bruzdy wyżłobione przez wodę, dziury i wgłębienia.
Cała zbudowana jest z jednorodnego wydaje się cynobrowego piaskowca, momentami przypomina jakby ścianę glinianego domu obłożonego wysychającym krowim nawozem, w innych miejscach wygląda jak ciasto drożdżowe.
Jej względna wysokość wynosi 300 m, a całą obejść można w 3 godziny, co określa jej obwód na ok. 12 – 15 km. Do jej podziwiania przygotowano dwa miejsca widokowe, umożliwiające jej oglądanie o zachodzie i o wschodzie słońca, bo wtedy jest najefektowniejsza. Zresztą góra ta zdaje się zmienić swą barwę w zależności od pory dnia i od oświetlenia słonecznego. A słońce pali tu niemiłosiernie.
Można też na nią wejść, bo jest na nią poprowadzona ścieżka, ubezpieczona rozpiętymi na niej stalowymi linami. Można wejść – i nie można. W przewodnikach jest bowiem napisane, że ponieważ jest to święta góra Aborygenów, to uprasza się turystów, żeby bez specjalnego przygotowania duchowego na nią nie wchodzili. W rzeczywistości wejście na ścieżkę ogrodzone jest płotem z drutu i szlabanem z napisem: no climbing.
Ja oczywiście czułam się zupełnie duchowo i fizycznie sprawna i gotowa do wejścia na te skałę, ale napis „NO” był na tyle wymowny, że wiedziałam, że łatwo nie będzie. Postanowiłam spróbować bardzo wczesnym rankiem, sądząc, że od zachodniej strony, z której ścieżka się zaczyna, nikogo tam wtedy nie będzie. Dołączył do mnie jeszcze Heniek i o świcie chyłkiem, chyłkiem przedarliśmy się przez płot i huzia w górę! Niestety! Udało nam się przebyć jedynie ok. 30 metrów, kiedy spod jakiegoś drzewa z zaparkowanego samochodu wyskoczył młody strażnik i nas przyhamował.
No i zrobiła się afera! Zaczynam mu tłumaczyć, że w przewodniku zakazu nie ma, że my tu taki kawał świata przebyliśmy, że my duchowo i wspinaczkowo jesteśmy zupełnie ok. i potrzebujemy tylko godziny, ale on pozostaje niewzruszony i mówi, że potrzebne jest pozwolenie od służb metrologicznych potwierdzające, że nie będzie załamania pogody i …. ogólnie nie można. Więc poprosiłam go, żeby zadzwonił do służb metrologicznych, a kiedy poszedł to robić do samochodu, dałam sygnał Heniowi i jak na komendę szybciutko przeskoczyliśmy przez płot na tę „właściwą” jego stronę. Po chwili strażnik wrócił ze swoim starszym, mocno niezadowolonym kolegą, który był znacznie mniej skłonny do dyskusji i lakonicznie, acz kategorycznie stwierdza: No permit! Trudno! Odpuściliśmy i zadowoliliśmy się obejściem góry dookoła, wkurzając się niemiłosiernie, jak po zamknięciu pętli, ok. godz. 12 zobaczyliśmy na początkowym fragmencie ścieżki kursujących tam ludzi, nawet z dziećmi.
Teren wokół góry zaskakuje tym, że jest mocno podmokły, momentami ścieżka wyłożona kamieniami niknie pod powierzchnią wodnych rozlewisk, w których trzeba brodzić. Woda spływająca głębokimi bruzdami z powierzchni całej góry zbiera się u jej podnóża, a kamienisto – gliniaste podłoże nie jest w stanie szybko jej wchłonąć.
Dzięki temu wokół widać sporo zieleni.
Na ścianach niektórych nawisów i jaskiń widoczne są rytualne rysunki Aborygenów.
Poirytowana faktem, że nie udało nam się wejście na wierzchołek podejmuję jednak niewielką próbę zmierzenia się wprost z tą niezwykłą skałą.
Wracamy samochodem do centrum turystycznego, w którym prezentowana jest sztuka Aborygenów i gdzie spotykamy się z resztą grupy.
Wszyscy w centrum wiedzą, że TO MY chcieliśmy bezprawnie wedrzeć się w święty świat aborygenów, a Leszek informuje nas, że za bezprawne wejście na trasę obowiązuje kara 5500 $ od osoby. Kiedy to usłyszałam mina mi nieco zrzedła, co skwitowałam jednak stwierdzeniem: No to udało nam się zaoszczędzić na następną wyprawę do Australii!
W parku narodowym Uluru – Kata – Tjuta oglądamy jeszcze inne podobne formacje skalne, które jednak nie są tak spektakularne i wracamy do Alice Springs.
Po drodze odwiedzamy jeszcze Kings Canyon. Ściany kanionu wyglądają jakby ktoś ostrym nożem przeciął górotwór, ukazując niezliczoną liczbę paseczków – warstewek różnych osadów w kolorach żółci, pomarańczy i czerwieni.
Warstwy te układają się niczym płatki ciasta francuskiego tworząc wymyślne formy i kształty.
Krawędź kanionu natomiast pokryta jest jakby kopkami, albo kopulastymi babkami z piasku, co budzi we mnie skojarzenia z Kapadocją.
Wewnątrz kanionu ukryte jest jeziorko otoczone tropikalną roślinnością, stwarzając wrażenie raju, do którego schodzi się drewnianymi schodami ładnie wkomponowanymi w otoczenie.
W Alice Springs spotykamy w dużej ilości Aborygenów, rdzenną ludność Australii. Zostali oni skoszarowani, ugettowieni na pewnym obszarze, który niestety nie należy do bezpiecznych dla osób postronnych. Przyznaję, że robią na nas nie najlepsze wrażenie, nie tylko z powodu swojego, co tu dużo mówić, brzydkiego według europejskich standardów, wyglądu, ale także dość beznadziejnie prowadzonego sposobu życia. Spotkał ich los taki jak wielu autochtonicznych mieszkańców kontynentów ucywilizowanych przez białego człowieka, wydaje się jednak, że nie potrafili lub nie chcieli się oni dostosować do nowych warunków i słabo się zintegrowali z resztą społeczeństwa, poddawani brutalnej presji i gwałtom na ich naturalnym sposobie życia.
Jeden dzień poświęcamy na powłóczenie się po kanionach w West McDonnell Park i innych utworach natury w dolinie położonej na zachód od Alice Springs. Ten dzień jest najbardziej przygodowy i pełen eksploracyjnej atmosfery.
Aby tam dojechać musimy samochodami przemieszczać się na sporych dystansach. Po kilku godzinach jazdy po pustkowiach zatrzymujemy się w samotnie położonej niewielkiej osadzie.
Jest to zaledwie kilka niewielkich domostw krytych saidingiem, a budynek stacji benzynowej przypomina kontener z blachy falistej.
W interiorze luksusów nie ma: z przodu stoi zdezelowana, stara ciężarówka, a wewnątrz w kącie stare pianino zdobne w aborygeńskie wzory, z wystawą wysłużonych butów, w których pewnie ktoś kiedyś przemieszczał się w outbacku.
Kobietę obsługującą kasę wypytujemy o warunki na dalszej trasie, a ona z absolutnym spokojem odpowiada: Nie macie tam co jechać, bo po ostatnich opadach w rejonach oddalonych stąd ok. 10 km, drogi są teraz nieprzejezdne. Prychamy z niedowierzaniem i pytamy czy dalsza droga jest zatem zabroniona? A ona uśmiecha się pod nosem i odpowiada: możecie sobie jechać, jak chcecie, ale i tak nic nie ugracie!
Po kilku kilometrach zatrzymujemy się nad nurtem rzeki przecinającej naszą szosę – nad jej korytem, które jeszcze parę godzin temu było suche i
tylko wodowskaz umieszczony na poboczu mógł sugerować co może cię tu spotkać po intensywnym opadzie deszczu gdzieś w okolicy.
Pokonywanie tych kolejnych wodnych przeszkód budzi sporo emocji, gdyż bywają to całkiem rwące rzeki, co od kierowców wymaga nie lada koncentracji i umiejętności. Wszyscy jednak radzą sobie zupełnie dobrze i dzięki temu docieramy do obranego celu naszej podróży.
Możemy pieszo już, przedzierać się przez kolejne przeszkody kanionów i iść w bród w korytach ich rzek wśród dzikiej roślinności.
Mieliśmy nadzieję na spotkanie na wolności przesympatycznych miśków koala.
Trzeba było je zastąpić i obejść się tylko ich widokiem zapamiętanym w jednym z parków przyrodniczych.
Nie mniej czujemy się jakbyśmy wyskoczyli z kadru jakiegoś australijskiego filmu przygodowego. To był wyjątkowo piękny, ekscytujący i udany dzień!
Wracamy do Alice zupełnie terenową, gliniastą, suchą już drogą pokrywającą nasze samochody warstwą czerwonego pyłu.
Czas upływa nieprawdopodobnie szybko i nawet nie wiemy kiedy trzeba już wracać. Lecimy do Gold Coast, położonego parędziesiąt kilometrów na północ od Brisbane – raju surferów.
I trafiamy w klimaty jak wyjęte z filmu „Słoneczny patrol”: opalone śliczne dziewczyny, przystojni faceci z deskami surfingowymi, złota, piaszczysta plaża, której szerokość zależy od pływów i po której jeżdżą samochody patrolowe i rowerzyści, lazurowe morze z białymi grzywami fal, nie tak wyzywającymi jak na Haiti, ale zapraszającymi do bezpiecznego surfowania,
wieżowce nowoczesnego miasta podchodzące do samej plaży i wszechobecna atmosfera beztroski, lata i wakacji.
Jesteśmy zadowoleni, że nareszcie można będzie trochę dłużej pospać i każdy będzie mógł porobić to na co tylko będzie miał ochotę, nie przejmując się innymi i programem. Sama się sobie dziwię, bo ja wybieram połażenie po plaży, poskakanie i posurfowanie, co prawda bez deski, po falach i ogólnie z poczuciem, że nic nie muszę, a wszystko mogę! Pod wieczór orientuję się, że okupiłam to bardzo mocną opalenizną, ale nie jest źle. Andrzej wynajmuje sobie rower i zwiedza Gold Coast na dwóch kółkach, ale ja uznaję, że jest na to za gorąco, a poza tym moje obawy budzi lewostronny ruch pojazdów.
Następne dwa dni spędzamy bardziej czynnie, odwiedzając rezerwat ptaków, chodząc po mostkach linowych wśród wierzchołków drzew, gdzie latają stada nieprawdopodobnie kolorowych papug.
Drzewa przybierają tu najdziwniejsze, fantazyjne kształty, a na wielu z nich rośnie masę epifitów lub innych porostów.
Zwiedzamy też pobieżnie bardzo nowoczesne Brisbane,
jeszcze ostatni wieczorny spacer po plaży, ale wszyscy czujemy, że trzeba już wykonać skok międzykontynentalny i poprzez Hong Kong i Londyn wrócić do Warszawy.
Na Okęciu żegnamy się serdecznie, chociaż szybko, bo każdego z nas dogoniły pozostawione tu codzienne, zwykłe sprawy. W głowie pozostały już tylko wspomnienia. Część z nich wkrótce wyblaknie i pozostaną tylko te, które zapisały się wyjątkowo mocno w naszej pamięci, które wyświetlą się nam przy jakiejś okazji, jak pojedyncze klatki filmu. To one stanowią kapitał takich wyjazdów, podobnie jak możliwość obcowania ze zwykłymi, a jednak niezwykłymi ludźmi, z którymi zetknął nas los.
Autor tekstu i zdjęć: Janka Dąbrowska
(*) Marek Tomalik „Gdzie kwiaty rodzą się z ognia”
(foto 49 ) -htpps: /zw.lt/rozmaitosci/aborygeni-australijscy-potomkowie-pierwszych-migrantow/