Bywa tak, że w trakcie realizacji naszych drobnych marzeń pączkują one w większe i poważniejsze, o którym sądzisz, że nie będzie ci dane ich spełnienie, że są zbyt nieosiągalne i zbyt odważne.
Tak było ze mną. W trakcie kolejnych wypraw górskich i podróżniczych zrodził się we mnie pomysł o odwiedzeniu gór charakterystycznych dla wszystkich kontynentów, z wyłączeniem może lodowych czap Ziemi, których temperatury skutecznie mnie od nich odstraszały.
Antypody zawsze minie przyciągały swą odmiennością i innością, z innymi konstelacjami gwiazd na niebie, gdzie woda spływa grajcarkiem wirującym w przeciwnym kierunku niż u nas, gdzie „ludzie chodzą do góry nogami” i można spotkać endemiczne zwierzęta.
Aż tu pewnego dnia w swojej skrzynce pocztowej znalazłam maila od Andrzeja z pytaniem: Jedziesz z nami do Australii i Nowej Zelandii? Decyzja była podjęta zanim doczytałam do końca to zdanie. Nawet sekundy nie zastanawiałam się czy stać mnie na to finansowo i czasowo!
Całość organizował Leszek, z którym odbyłam już inne dalekie wyprawy i w miarę przysyłanych przez niego informacji o planowanym programie, przeliczałam pieniądze, które trzeba było wpłacić na konto, a w pracy przesuwałam i ustalałam prawdopodobne terminy urlopu.
Dzięki temu, że była to już kolejna wyprawa pod kierownictwem Leszka wiedziałam czego mogę się spodziewać i oczekiwać, mogłam też obserwować jego rozwój w roli przewodnika.
Potrafi on ciekawie i nietuzinkowo ułożyć program wyjazdowy, co kosztuje, ale też daje dużo satysfakcji, gdy jest się już na miejscu i w akcji. Nie bez tego, aby nie znajdowało się w tym wszystkim pewnych błędów i niedociągnięć, które jednak uchodzą mu na sucho, a nawet potrafią dodać pikanterii tym przedsięwzięciom.
Podróże te są dość precyzyjnie przygotowane komunikacyjnie, ale w szczegółach zawierają duży procent niepewności, przypadkowości i dowolności, braku prowadzenia uczestników za rączkę i dają dużą swobodę działania jednostce.
Z wyjazdu na wyjazd, z biegiem lat wydaje mi się jednak, że Leszek ulega pewnej rutynie, rodzaju znieczulicy zawodowej, podobnie jak niektórzy lekarze. Sprawia wrażenie, jakby widział już za dużo, nie bardzo potrafi się czymś naprawdę zachwycić, brak w nim spontaniczności odbioru wrażeń i empatii w stosunku do uczestników wyjazdu. Jest ze wszystkimi, a jednak zamknięty w sobie, jakby osamotniony i wyalienowany.
Wyprawa była 15 osobowa. Stanowiliśmy grupę mocno zróżnicowaną wiekowo i pochodziliśmy z różnych rejonów Polski. Tego typu wyjazdy – komercyjne rządzą się specyficznymi, nieformalnymi prawami: dobór uczestników jest zupełnie przypadkowy, co potrafi istotnie wpłynąć na atmosferę całego przedsięwzięcia, a poza tym cechuje je egoizm. W sytuacjach kryzysowych, trudnych, jeżeli nie masz obok siebie kogoś naprawdę ci bliskiego lub przyjaciela powinieneś liczyć tylko na siebie.
Mimo, iż lotnicze podróże międzykontynentalne stały się już powszechne, to jednak przedostanie się na drugą półkulę Ziemi stanowiło przygodę samą w sobie, dającą też czas na zapoznanie się ze współtowarzyszami.
Pozwolę sobie ich przedstawić i pokrótce scharakteryzować, z nadzieją, że mój subiektywizm będzie mi wybaczony.
Od początku, sytuacyjnie podzieliliśmy się na dwie podgrupy – tzw. warszawską i śląską.
Grupę nazywaną „warszawską” stanowiły osoby powiązane już wcześniej w jakiś sposób z Leszkiem: Jurek – znacznie od nas starszy, wielokrotny uczestnik jego wypraw, Andrzej – profesor PW, jego przyjaciel i uczestnik wszystkich wyjazdów, Zosia – koleżanka ze studiów, Małgosia – prawniczka i ja.
Grupę „śląską” tworzyli: Heniek – goprowiec karkonoski, jego żona Wanda, małżeństwo Czesiek i Ania – bliscy koledzy i sąsiedzi Heńka i Wandy, trójka z Kalisza trzymająca się razem : małżeństwo Monika, Michał i Wojtek – ich przyjaciel, dwójka z Żar – Krzysiek i Ewelina – młodziutkie małżeństwo często przez nas nazywane „Młodzi”.
Taki podział na grupy wynikał z poziomu znajomości pomiędzy uczestnikami i został niejako podtrzymany koniecznością podzielenia się na załogi wynajmowanych samochodów. Tylko mnie udało się wyjść poza ramy tego schematu, bo w trakcie wyprawy zostałam dokooptowana i zaproszona przez grupę śląską do jednej z ich załóg. Bardzo było mi z tego powodu miło i serdecznie się z nimi zaprzyjaźniłam. Fakt poznania tych ludzi zaliczam do cenniejszych osiągnięć tej wyprawy.
Jurek , którego pamiętałam z wyjazdu na Kilimandżaro („Magnetyzm oblegany”) i Aconcaguę („W krainie penitentów”) nadal pełen jest dość rubasznego humoru, bardziej jednak roztargniony i uciekający w wyciszającą drzemkę. Bardzo szybko znalazł nić porozumienia z Zosią i Małgosią, z którymi najwięcej znajdował wspólnych tematów do rozmów, razem bez przerwy żartobliwie i sympatycznie świntuszyli. Jak na swoje lata fizycznie sprawny, lubiący dobrze i wystawnie zjeść. Bardzo majętny, ale doskonale potrafiący spożytkować swoje pieniądze na sensowne przyjemności.
Andrzej – poważnie i bardzo konkretnie podchodzący do spraw zasadniczych, takich jak: praca, przygotowanie do wyprawy, kierowanie samochodem, logistyki itp. Wszystko musi mieć dokładnie przemyślane, uporządkowane i wykonane zgodnie z planem. Mający poczucie wartości własnej i przekonanie o słuszności swoich racji, ale nie nachalny w ich forowaniu. W ramach czasu wolnego lubi działać według własnych reguł i zasad – po swojemu. Dobrze się z nim rozumiem, przyjemnie nam się ze sobą rozmawia na różne tematy i podróżuje. Zdecydowanie najlepiej czuję się w jego towarzystwie. Jestem mu niewysłowienie wdzięczna, że on jako jedyny poczekał na mnie na parkingu u wylotu doliny, kiedy samotnie wracałam z wyskoku na wulkan Ngauruhoe, ułatwiając powrót autostopem do oddalonego hotelu, którego nazwy nawet dokładnie nie zapamiętałam.
Zosia – wyemancypowana, inteligentna kobieta. Wyrobiona turystycznie, dzielna w pokonywaniu trudności. Razem z Leszkiem studiowała na wydziale geodezji, autorka książki zawierającej relacje z kilku wyjazdów z Leszkiem, podobno wielce udanej, która miała się wkrótce ukazać w niewielkim nakładzie.
Małgosia – bardzo elokwentna, śmiejąca się pełnym, bardzo głośnym i charakterystycznym głosem, który zwraca uwagę wszystkich, wszystko-wiedząca-najlepiej i mająca jedynie słuszne zdanie. Fizycznie dość delikatna, podróżniczo wyrobiona, choć turystycznie niekoniecznie.
Zosia z Małgosią były niczym papużki – nierozłączki, stale gadające, głośno się śmiejące, bacznie obserwujące otoczenie i je komentujące, niestety w złośliwym raczej stylu. Zdecydowanie według mnie zdominowały grupę warszawską, uosabiając sobą wszystkie te cechy, które potocznie kojarzone są z pejoratywnym określeniem „warszawka”. Kiedy te panie mówiły, praktycznie inni milkli. Małgosia szczególnie usiłowała podporządkować sobie, może bezwiednie, resztę towarzystwa. Kiedy okazało się, że ze mną sobie nie poradzi i od kiedy głośno oświadczyła, że „nadaje” na zupełnie innych falach niż ja, nie wchodziłyśmy sobie w drogę zachowując przyzwoity dystans i całkiem przyjazne stosunki.
Fakt wzajemnej nierozłączności pań okazał się wielce pozytywny wobec niefortunnej przygody Zosi, kiedy na jednej z tras poślizgnęła się na piargu i upadając uszkodziła sobie rękę w nadgarstku. Jej kontuzja, fachowo doraźnie opatrzona przez Henia, wymagała później poważnej interwencji ortopedycznej w szpitalu w Auckland. Wspierała ją w tym jedynie Małgosia, wspomagając ją nie tylko organizacyjnie w trafieniu do właściwego szpitala, ale także finansowo. Wykazały wtedy wiele hartu ducha, zaradności i prawdziwej przyjaźni, takiej którą poznaje się w biedzie.
Zdecydowanym liderem grupy śląskiej był Heniek, cieszący się tam niewątpliwie dużym mirem. Krzepki, silny facet, z ogromnym, górskim doświadczeniem i poczuciem humoru, budzący zaufanie swoją ratowniczą fachowością, z dużą fantazją, brakiem poszanowania konwenansów, całą gębą uśmiechnięty do życia. Bardzo szybko znajdujemy ze sobą wspólny język i wspólnych górskich znajomych. Razem podejmujemy ryzyko na wpół legalnego wejścia na Uluru – świętą górę Aborygenów, co o mały włos nie skończyło się dla nas aresztowaniem lub koniecznością zapłacenia niebotycznie wysokiej kary pieniężnej.
Wanda – ciepła, pogodna i biorąca życie bardzo po prostu, bez zbędnych filozofii. Towarzysząca mężowi w wielu wyjazdach turystycznych, narciarskich i rowerowych. W bardzo wielu rzeczach miałyśmy taki sam sposób postrzegania różnych spraw życiowych. Podobnie jak z Heniem, szybko znalazłyśmy wspólny język.
Czesiek – ostoja spokoju i opanowania. Zdecydowany, rozważny i dobry kierowca, którego sposób prowadzenia i nawigowania wozem budzi zaufanie i poczucie bezpieczeństwa. Opiekuńczy i oddany swojej żonie Ani, choć nie we wszystkim się z nią zgadzający.
Ania – delikatna i subtelna, spokojna i wyważona. Bardzo rozważna, zdeterminowana w swych sądach i opiniach, których potrafi bronić w spokojny, ale nieustępliwy sposób.
Małżeństwo: Monika – silna fizycznie, bojowo i wyzwaniowo nastawiona na zdobywanie gór, jednocześnie całkowicie zdominowana przez męża Michała, który jest zwalistym, gruboskórnym facetem o radykalnych i rasistowskich poglądach, deklarujący się jako „Wszechpolak”. Epatujący otoczenie wulgarnością, niewybrednym słownictwem, atakujący nachalnymi pytaniami osobistymi. Jednocześnie inteligentny i prowokacyjnie wywołujący dyskusje polityczne. Na dłuższą metę trudny do wytrzymania.
Wokół tej dwójki niczym satelita krąży Wojtek – drobniutki, ciągle jakby zafrasowany facet, sprawiający wrażenie jakby bezradnego i zagubionego. Nie odstępuje Moniki na krok, a ona o niego dba i jakby był jej bardzo potrzebny. Układ między tą trójką trudny jest do jasnego określenia i prostego zrozumienia, ale wydaje się dobrze funkcjonować i przez wszystkich jest akceptowany.
Z Wojtkiem związana jest dość intrygująca przygoda.
Po wylądowaniu w Auckland stajemy w kolejce oczekującej na dokonanie odprawy paszportowej. Wzdłuż szpaleru oczekujących przechodzi strażniczka z psem – bassetem na smyczy. Lubię psy, więc zaczynam do niego zagadywać, a on zdaje się być tym dość zainteresowany, podobnie jak jego opiekunka. Tyle, że przedmiotem ich zainteresowania nie jestem ja, a mój plecaczek, mój bagaż podręczny. Zgodnie z poleceniem zdejmuję go i otwarty stawiam na podłodze. Pies od razu zaczyna go obwąchiwać i wsadza nos do środka, a strażniczka wyciąga z niego zapomniane przeze mnie jabłko, zabrane na podróż z Warszawy. Na Antypody zabronione jest wwożenie jakichkolwiek nieprzetworzonych produktów roślinnych, a nawet sprawdzana jest czystość butów pod kątem zawartości na nich ziemi i innych podobnych zanieczyszczeń. Na każdym kroku, na trasie między płytą lotniska, a halą przylotów stoją ustawione specjalne kosze, w których można pozbyć się takich produktów. Pełna pokory, upomniana surowym spojrzeniem celniczki, wrzucam zapomniany owoc do takiego pojemnika, a w mojej deklaracji celnej pojawia się stosowna uwaga. Kiedy dochodzę do właściwego stanowiska, celnik ponownie wypytuje mnie czy nie mam „takiego towaru” więcej. Na wszelki wypadek sprawdzam i puszczam bagaż przez bramkę prześwietlającą. Jest czysto! Katem oka widzę jednak, że na sąsiednim stanowisku bagaż Wojtka zostaje zarekwirowany, a on odstawiony na boczny tor. Ma wielce zakłopotaną minę, bo nie zna angielskiego i nie bardzo wie w czym jest problem i co go czeka. Reszta uczestników przechodzi kontrolę bezboleśnie i przechodzi do sali po drugiej stronie odpraw. Zostaję w tej „nieodprawionej” części, przepycham się w kierunku Wojtka i zaczynam konferować z obsługą co jest powodem zatrzymania Wojtka. Strażnicy są śmiertelnie poważni, z absolutnie kamiennym, bez emocjonalnym wyrazem twarzy, działający niczym sprawne automaty. Wyjaśniają mi, że w torbie Wojtka wykryto dwie mandarynki i że będzie zmuszony zapłacić karę za ich przemycenie – wcale niebagatelną, bo w wysokości 400 $. Siadamy na krzesełkach wśród osób oczekujących na rozpatrzenie podobnych spraw. Przed nami siedzi dziewczyna, która przyleciała z Australii z trekkingu i jej buty okazały się być niewystarczająco czyste. Kiedy przychodzi nasza kolej, tłumaczę strażnikowi, że te owoce znalazły się w torbie Wojtka w wyniku zwykłego roztargnienia, a kara którą przyjdzie mu zapłacić jest dla niego niezwykle wysoka, szczególnie biorąc pod uwagę dalsze plany turystyczne. Wypytuje mnie czy jesteśmy parą i czy przyjechaliśmy tu sami. Moje wyjaśnienia, że stanowimy niezależnych uczestników większego wyjazdu przekonują go na tyle, że robi w „papierach” Wojtka stosowną uwagę, informując, że jeżeli „przeskrobie” on coś jeszcze na terenie Nowej Zelandii lub Australii, to zostanie deportowany i przepuszcza nas na drugą – odprawioną stronę.
W drodze powrotnej, na pokładzie samolotu Wojtek przysiada się do mnie, zamawia lamkę wina, mówiąc: to w podzięce za feralne mandarynki!
Kończąc prezentację uczestników grupy śląskiej wspomnę jeszcze o Ewelinie i jej mężu Krzyśku.
Ewelina – śliczna, delikatna i drobniutka niczym Tajka dziewczyna, dzielna i bardziej sprawna fizycznie niż jej mąż.
Krzysiek – bardzo chłopięcy, mówiący falsetem, z lękiem wysokości, ale turystycznie bardzo sprawny. Pasjonuje się prowadzeniem samochodów terenowych i jest w tym naprawdę dobry.
Myślę, że warto w tym miejscu wspomnieć o innej podróżniczo – wjazdowej dość zabawnej przygodzie, która spotkała mnie przy wjeździe z NZ do Australii.
Przy odprawie celnej w ręce strażnika trafia moja apteczka podróżna, z której wyjmuje kolejne medykamenty, uważnie im się przyglądając. W pewnym momencie wyjmuje środek rozluźniający i pyta: co to jest? Mój angielski w obszarze medycyny jest dość ubogi, więc nieco skonsternowana odpowiadam: this is, when you have too less shit (to jest na to, kiedy masz za mało g….). Niczym niewzruszony przedstawiciel prawa wyciąga następnie stoperan i pyta: and this? Tym razem ja z absolutnym spokojem i obojętnością odpowiadam: this is when you have too much shit! ( to jest…kiedy masz za dużo g….). Tym razem na twarzy celnika pojawia się cień uśmiechu i bez dalszych pytań pozwala mi przejść dalej.
Mimo iż stanowiliśmy bardzo zróżnicowaną grupę ludzi, to biorąc pod uwagę fakt, że wyjazd trwał tylko 3 tygodnie, było to bardziej ciekawe i intrygujące niż męczące czy grożące wybuchem.
Doskonale zdaję sobie sprawę, że ten czas był zbyt krótki, aby można było powiedzieć, że poznałam Australię i Nową Zelandię. Odwiedziłam natomiast kolejny kontynent na Ziemi, na którym jeszcze nie byłam, najdalej od nas położony i trudno dla nas dostępny, gdzie wszystko wydaje się być inne od tego, co znamy z pozostałej części świata. Okazał się być zgodny z moimi wyobrażeniami uzyskanymi z filmów, książek i zasłyszanych opowieści o jego ludziach, kolorycie i klimacie. Nie jest on już dla mnie taki niewiadomy i przyznaję, ze oczarował mnie bez reszty.
Wylatujemy z Warszawy na początku marca, kiedy u nas jest jeszcze zimno, a nawet śnieżnie, a w Australii jest koniec lata – początek jesieni. Lecimy przez Amsterdam, Hong Kong, w którym mamy 8 godzin przestoju do Auckland na północnej wyspie Nowej Zelandii. Czas samego przelotu międzykontynentalnego jest bliski doby, a z przerwami zajmuje nam to 36 godzin. Rzeczywiście mamy poczucie, ze wybieramy się na drugi koniec świata. Z drugiej strony to niesamowite, że aby tam się znaleźć wystarczy tylko jeden dzień i noc?! W czasie całej podróży przyjęłam zasadę, że zmieniałam tylko stosownie godzinę na moim zegarku i działałam na bieżąco nie zastanawiając się co według starego czasu powinien robić mój organizm: spać? jeść? odpoczywać?
W Hong Kongu wyskakujemy na parę godzin do miasta, nie bardzo wiedząc gdzie i jak najlepiej się udać, żeby łyknąć tego miasta – legendarnego azjatyckiego molocha.
Wskakujemy na jeden z licznie kursujących tutaj promów, żeby zerknąć na miasto od strony wody i lądujemy na jakiejś niewielkiej wyspie, gdzie posadowione jest małe, biednie wyglądające miasteczko.
Wchodząc na wzniesienie napotykamy chiński cmentarz. Może nie tego spodziewaliśmy się najbardziej w Hong Kongu, ale jest to niewątpliwie bardzo ciekawe. Podobno to Norwid powiedział: „pokażcie mi swoje cmentarze, a powiem wam jakimi jesteście ludźmi” – warto było to zobaczyć !
Po powrocie na lotnisko przesypiamy jeszcze parę godzin i lecimy do Auckland, gdzie po pewnych perturbacjach wynajmujemy samochody, zamiast planowanych dwóch – trzy, dzielimy się na podgrupy: warszawską, śląską i młodzi.
Rankiem lądujemy w młodzieżowym schronisku sieci YHA. Hostele tej sieci będą stanowiły naszą bazę noclegową podczas całej wyprawy. Schroniska te, zarówno w Nowej Zelandii, jak i w Australii są bardzo dobrze i sensownie zorganizowane. Wykazują według mnie znacznie wyższy standard niż w Europie, aczkolwiek zależy to od miejsca gdzie się znajdują. W Sydney to prawie luksus, a w Alice Springs – poprawność. Ich organizacja jest jednakowa we wszystkich: pokoje 2, 4, 6-cio osobowe z piętrowymi pryczami wyposażonymi w czystą pościel, szafki, stolik i krzesełka, duża wspólna przestronna kuchnia z pełnym wyposażeniem w stoły, ławy, krzesła, sztućce, talerze , garnki, kuchenki, mikrofala, bojler z gorącą wodą, szafki, lodówki. Jednym słowem we wszystko, żeby wygodnie i sprawnie móc sobie przygotować dowolny posiłek. Zwykle jest też living room z kanapami, fotelami, TV, dostępem do Internetu, który jest właściwie wszędzie w postaci łącza, a także zestawu komputerów, z których można skorzystać za opłatą. I jak życie pokazuje, korzystają z tego wszyscy, głównie młodzi, którzy podróżują teraz nie z książką tylko z podręcznym laptopem, z którym po zakończeniu trekkingów, surfowaniu czy innej aktywności turystycznej, nie rozstają. Wielu korzysta z pobytu w takim schronisku przez dłuższy czas, stacjonarnie i laptop to sposób na relaks i zagospodarowanie wolnego czasu.
Zwiedzamy miasto, każdy na własną rękę i tak jak się ma na to ochotę. Jest to portowe, położone na licznych wzgórzach miasto, w którym nowoczesność i reminiscencje przeszłości mieszają się w bardzo przemyślany i gustowny sposób. Od razu rzuca się w oczy, że NZ jest bardzo zamożnym, niezwykle uporządkowanym krajem, gdzie wszystko jest określone i nie ma tu miejsca na przypadek. Drogi, budowle i w ogóle WSZYSTKO jest bardzo staranne, porządne, uładzone, zorganizowane. Na pewno nie jest to kraj dla ludzi ubogich, co czujemy nie tylko po gotówce wypływającej bystrym strumieniem z naszych portfeli i kieszeni, ale też po obserwacji rezydencji, samochodów i samych obywateli. Auckland jest tętniącym życiem, bardzo nowoczesnym miastem, barwnym i różnorodnym.
Następnego dnia, wczesnym rankiem wyruszamy w kierunku góry Orere, na którą planujemy wejście.
Północna wyspa NZ, jest górzysta i zielona, z pięknymi widokami na morze i okoliczne małe wysepki.
Jednym z bogactw tej krainy są owce, dające świetnej jakości wełnę. Wypasają się one tysiącami na wzgórzach, na których wydeptują charakterystyczne tarasiki.
Po drodze odwiedzamy rodzaj skansenu – kopalni złota, które stanowiło główne źródło bogactwa obywateli.
Nadoceaniczna linia brzegowa jest bardzo urozmaicona, o niezwykłe fantazyjne uformowanych piaskowych klifach. Schodzimy z wysokiego brzegu na plażę.
Piasek miejscami poryty jest licznymi wykopkami, w których zbiera się woda pochodząca z podziemnych, gorących jej pokładów. W wykopkach tych ludzie robią sobie nasiadówki, co wygląda dość kuriozalnie, ale kto wie? może jest to przyjemne i ma też działanie lecznicze?
We wszystkich szczególny zachwyt wzbudzają drzewa pongo, wyglądające jak rozłożyste, jasno zielone paprocie na pniu. Gdzieniegdzie całe stoki wzgórz są nimi porośnięte, tak że ma się wrażenie jakbyśmy znaleźli się w Jurasic Park.
Brakuje tylko dinozaurów i ogromniastych ważek latających w powietrzu.
Zresztą kiedyś drzewa te były rzeczywiście ogromne, czego dowód znaleźliśmy w jednym z muzeów sztuki maoryskiej, mijanym gdzieś po drodze.
Kiedy docieramy do punktu, z którego, jak wynika z przewodnika, rozpoczyna się trekking na górę Orere, dowiadujemy się, że jest to terytorium wspólnoty maoryskiej, która nie zezwala na jego penetrowanie.
Po raz pierwszy przyznam spotykam się tu z sytuacją, że góra lub jakiś inny duży obszar natury jest własnością prywatną i odwiedzanie go przez osoby z zewnątrz jest limitowane. To tak jakby u nas ktoś wykupił sobie Rysy i tylko niektórym umożliwiał ich zdobywanie. Szkoda ! Wydaje mi się to jakieś niesprawiedliwe?
Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko pooglądać pamiątki w tutejszym sklepiku i wrócić do Auckland. Kiedy biorę do ręki śliczną, mięciutką, pluszową owieczkę słyszę raptem za swoimi plecami stanowczy, pełen nagany głos Wojtka: ty tu nic nie kombinuj, masz już swojego Białego Miśka!
Serdecznie się śmieję, bo ma rację. W podróży towarzyszy mi bowiem misiek, znaleziony w lesie na Litwie koło Wilna, w trakcie jednej z moich rowerowych wycieczek i od tamtego czasu stał się moją podróżną maskotką.
Wracając skręcamy z szosy w boczną drogę, przekraczając jakąś bramę w plocie z drewnianych dłużyc, aby z ziemnego wału zerknąć na jezioro, za którym widoczna jest nieosiągalna dla nas góra. W chwili kiedy zatrzymujemy się, aby wysiąść z samochodów przez bramę wtacza się ogromy ciągnik, w szoferce którego siedzi równie ogromny Maorys, z ramionami ozdobionymi licznymi grafitowymi tatuażami i groźnie zerka w naszym kierunku. Wysiada i zdecydowanym ruchem zamyka bramę, a potem wraca do swojego pojazdu i powoli zaczyna sunąć nim w nasza stronę. Właściwie nic groźnego się nie dzieje, ale trwamy w naszych samochodach jak zamurowani i nikt się nie pali, żeby z nich wysiadać. W końcu otwieram drzwi, wychodzę i idę na jego spotkanie. Kiedy nawiązuję kontakt wzrokowy z jego właścicielem, uśmiecham się i tłumaczę po angielsku dlaczego tu się znaleźliśmy.
Całe szczęście całkiem dobrze zna angielski i wyjaśnia mi, że parę kilometrów dalej jest specjalny parking, z odpowiednio pobudowanym molo, z wyśmienitym widokiem na interesujący nas krajobraz.
Uprzejmie mu dziękuję i zaczynam otwierać bramę, przez którą z ulga opuszczamy maoryska własność.
Maorysi stanowią stosunkowo nieliczną grupę etniczną w NZ, ale ich kultura jest dobrze widoczna w przestrzeni publicznej i spotyka się z dużym szacunkiem. Jako ludność rdzenna, autochtoniczna, potrafili się oni dobrze zintegrować społecznie, są dostatecznie przedsiębiorczy i inteligentni, a ich sztuka w postaci licznych rzeźb i totemów jest eksponowana na ulicach i placach większych i mniejszych miast.
W hostelu w Brisbane, w moim pokoju mieszkał bardzo sympatyczny Maorys, z który załatwiał jakieś interesy, intensywnie mailując ze swojego laptopa. Sporo z nim rozmawiałam, a pod koniec pobytu zrobiłam sobie z nim zdjęcie, w charakterystycznej pozie, jak wyjętej z tradycyjnego tańca Maorysów – haka.
Autor tekstu i zdjęć: Janka Dąbrowska
c.d.n.
Nie sądziłąm, że taka drobna postura tyle mieści ducha. Miałaś bardzo bogate wrarzeniowo życie. Tak trzymaj dalej,
Luucyna
Mam nadzieję, że jeszcze trochę przede mną!!! :)))
Dzięki za zaiteresowanie i wpis
Janka