Niemożliwym jest, aby w podróżniczym szlaku poznawania ziemskich krain zabrakło Ameryki Północnej, w tym Stanów Zjednoczonych.
Kraj zajmujący ponad połowę kontynentu jest tak urozmaicony i wysycony różnorodnością form krajobrazowych, zjawisk atmosferycznych, a także wielokulturowością i aspektami natury socjologicznej, że nie sposób opowiedzieć o nim w krótki i zwięzły sposób, o ile chce się oddać całokształt wrażeń będących twoim udziałem w trakcie jego zwiedzania. Postanowiłam zatem, że moja opowieść o podróży do USA, będzie historią wieloodcinkową.
Od dłuższego czasu przemyśliwałam nad tym, w jaki sposób odbyć tę podróż, tak aby dało się pogodzić moje zamiłowanie do niezobowiązującej wędrówki z limitami czasowymi i finansowymi, którymi byliśmy z Mirkiem ograniczeni.
Pewnego razu, w trakcie wizyty u Leszka i Małgosi napomknęłam o swoich dylematach, a wtedy Leszek na chwilę gdzieś zniknął, po czym wrócił z kolorowym folderem w ręku i wręczając mi go powiedział: „Myślę, że to będzie coś w sam raz dla Ciebie”.
I to był strzał w dziesiątkę! Była to broszura reklamująca biuro turystyczne „Green Tortoise” organizujące wycieczki na terenie całych Stanów Zjednoczonych, trochę w stylu hippisowskim. Pozostało tylko zarezerwować loty z Warszawy do San Francisco, gdzie znajduje się siedziba agencji i skąd rozpoczynają się wszystkie wycieczki.
Specyfika organizacji tych wycieczek polegała głównie na wykorzystaniu specjalnie przystosowanych do tego autokarów. W ciągu dnia podróżowało się nimi siedząc na ławach podobnie jak w wagonach kolejowych lub na wspólnej platformie w tyle pojazdu, pod którą ukryty był luk bagażowy mieszczący wycieczkowy dobytek uczestników, z konieczności ograniczony do niezbędnego minimum. W nocy zaś stoły i ławy były podwieszane tak, że tworzyły dodatkowy poziom sypialny niczym w kuszetkach. Obsługę stanowiło dwóch kierowców, pełniących też rolę przewodników. Długie dystanse dojazdowe do interesujących miejsc pokonywaliśmy w nocy śpiąc w autokarze, a rankiem byliśmy gotowi do wyruszenia na wybrane przez siebie trasy turystyczne w danym rejonie, które przemierzaliśmy samodzielnie, w dobranym przez siebie towarzystwie, w dogodnym dla każdego tempie, w takim stylu, jak kto lubi. Miejsca sypialne nie były przypisane raz na zawsze do każdego. Obowiązywała ich ciągła rotacja, tak że nikt nie był uprzywilejowany w wyborze tych najlepszych. Nie było to wygodne, aczkolwiek sprawiedliwe. Powodowało to jednak, że o swoje rzeczy codziennego użytku trzeba było dobrze zadbać, bo ich położenie w pojeździe ulegało ciągłym zmianom, tworząc momentami nieprawdopodobny galimatias. Ujmując rzecz żartobliwie, trzeba było dobrze pilnować, żeby np. pod wieczór nie okazało się, że twoja szczoteczka do zębów została uwspólniona, a buty wywędrowały nie wiadomo gdzie. Co parę dni odbywało się generalne sprzątanie wnętrza autokaru, co polegało na wyrzuceniu z autobusu wszystkiego co było luzem na jedną wielką kupę na parkingu, z której każdy wysupływał swój dobytek.
Kupowane przez kierowców na bieżąco zaopatrzenie i wiktuały przewożone były na dachu, a posiłki przygotowywaliśmy samodzielnie i wspólnie na rozstawianych obok autokaru stołach. Specjalnie dopracowane menu, przystosowane do polowych warunków było dość urozmaicone i ciekawe, a jedzenia nie brakowało, a nawet śmiem twierdzić, że z wycieczki wróciliśmy nieco zaokrągleni.
Uczestnicy byli mocno zróżnicowani pod względem wieku, pochodzenia, rasy i kulturowo, tak jak cała Ameryka. Było to bardzo interesujące, gdyż dawało okazję do obserwacji pewnych charakterystycznych dla różnych grup ludzkich zachowań, sprzyjało nabraniu dystansu do samego siebie i otwartości w stosunku do innych.
W ok. 40-to osobowym składzie dłuższej wycieczki znaleźli się Polacy, w większości mieszkający od paru lat w Stanach, Australijka – córka polskiego emigranta, Niemcy, Czesi, Hindus, facet o indiańskich korzeniach, Chińczyk z Hongkongu, a w licznej grupie białych Amerykanów znalazła się jedna Afroamerykanka. Większość stanowili ludzie bardzo młodzi – studenci lub stypendyści.
W trakcie podróży dało się zaobserwować, że wszyscy Amerykanie na każdym postoju na stacji benzynowej, podczas tankowania autokaru, zaopatrywali się w chipsy, krakersy, orzeszki, kukurydzę, które stale w trakcie podróży pogryzali popijając coca colą, Chińczyk nie skalał się pomocą w przygotowywaniu posiłków, bo to według niego należało do kobiet, a w trakcie jedzenia mlaskał niemiłosiernie, dając w ten sposób wyraz uznania dla smaku i kunsztu potrawy. Indianin zachowywał stoicki dystans do wszystkiego co wokół się działo, Polacy bez przerwy paplali, nikt tak drobno i dokładnie nie siekał czosnku, jak Niemiec, a Hindus słuchał hinduskiej muzyki. Afroamerykanka dziwiła się dlaczego my Europejczycy nie dzielimy się zawartością swego talerza z innymi, aby dać im możliwość skosztowania różnych potraw. Tłumaczenie, że posiłek znajduje się w sferze naszej prywatności jej nie przekonywało i twierdziła, że po prostu jesteśmy samolubni i niegrzeczni.
Mimo tego zróżnicowania nie zdarzały się jakieś poważniejsze zadrażnienia czy nieprzyjemne scysje między uczestnikami. Nie było też problemu z alkoholem – jedyny jaki się pojawiał to piwo, w sposób zakamuflowany tzn. w puszkach owiniętych papierem lub bandanami czy szalami. W Stanach zabronione jest bowiem posiadanie piwa w samochodzie w trakcie jazdy, nawet jeżeli nie jest on otwarty: jedziesz – bądź daleko od wszystkiego co zawiera alkohol.
Podróż z Polski samolotem była już przygodą samą w sobie: 12 godzin do Nowego Yorku i tyleż samo do San Francisco. Wymagała bowiem przemieszczenia się z kontynentu na kontynent i z jednego jego krańca na drugi. We Frisco znaleźliśmy się w samym środku nocy nie mając pojęcia, jak dostać się do biura i jednocześnie hotelu agencji. Ostatecznie dojechaliśmy tam kursowym nocnym autobusem, troskliwie instruowani przez jakąś Murzynkę wracającą z nocnej zmiany. Trafiliśmy do młodzieżowego hostelu zajmującego duży gmach z wystrojem przypominającym opuszczone kasyno gry z gangsterskich czasów Al Capone i zostaliśmy zakwaterowani w pokoju z piętrowymi pryczami. Rankiem udaliśmy się na śniadanie, które podawane było na ciągu stołów, za którymi kiedyś stał pewnie krupier, a teraz znaleźliśmy na nich chleb, tostownice, masło orzechowe i kawę, a wszystko zakończone było szeregiem miednic z wodą z detergentem i wodą do płukania naczyń. W recepcji sprawdziliśmy, że z naszą rezerwacją wykupionej przez nas z Polski 16-to dniowej wycieczki – „Pętla po parkach narodowych zachodniego wybrzeża” jest wszystko ok.
Wyruszyliśmy „w miasto” zapoznając się z San Francisco, jednocześnie oczekując przyjazdu z Seattle Grażyny, z którą nie widziałam się od 20 lat, od czasu wspólnego pobytu w Alpach, w Zermatt na obozie wspinaczkowym.
Spotkanie na bazowym przystanku „Zielonej Żółwicy” było niezwykle wzruszające i choć Grażyna zrobiła się nieco ekscentryczna, to nadal pozostała szczera i serdeczna.
Do terminu rozpoczęcia naszej zasadniczej trasy pozostały jeszcze 4 dni i szybko wspólnie ustaliliśmy, że wystarczy nam czasu i pieniędzy, aby wyskoczyć jeszcze na 3 dniową wycieczkę do Yosemite National Park, którego nie ma wśród tych, które mamy odwiedzać później.
Yosemite to rozległy obszar stanowiący część łańcucha Sierra Nevada, rozciągający się wzdłuż wschodniej flanki Kalifornii. Słynie z dzikich alpejskich pustkowi, lasów – gajów gigantycznych sekwoi i malowniczych dolin ukształtowanych przez rzeźbiące je lodowce i erozję. Granitowe, lite ściany gór opadające nierzadko tysiąc – metrowymi pionowymi urwiskami ku dnom zielonych, zalesionych dolin stanowią niesamowite wyzwania dla wspinaczy. Zmierzenie się z nimi i ich pokonanie jest przepustką do najwyższej, światowej ligi wspinaczkowej.
Czerwcowa pora sprawia, że wyżej leżą niestopniałe jeszcze płaty śniegu, a w naturze dużo jest wody wypełniającej jeziora i koryta potoków i rzek spadających kaskadami imponujących wodospadów – kolejnego bogactwa tego rejonu. Nocą docieramy autokarem do parku na parking pod Lower and Upper Falls (Dolny i Górny Wodospad) skąd rankiem możemy wyruszyć trasą turystyczną nad górny wodospad. Jest mgliście i dość chłodno.
Ścieżka pnie się zachodami pod granitowymi gładziami ścian, którym trudno się oprzeć, na tyle blisko białego pióropusza wody spadającego z wysokości górnego wodospadu, że mgła powstała z jego rozbryzgów o podłoże szybko nasyca nasze ubrania wilgocią. Oddychamy przywołanym z pamięci znajomym zapachem gór: wilgoci skał, lasów iglastych i ozonowej świeżości powietrza.
Kiedy na górze stajemy na mostku przerzuconym nad rzeką zmierzającą do krawędzi uskoku, do punktu przełamania – początku wodospadu, wyobraźnia zaczyna podsuwać niepokojące obrazy co mogłoby nas spotkać, gdyby tej przeprawy tu nie było.
Wraz z upływem dnia pogoda się poprawia i w trakcie zejścia dostrzegamy w oddali oficjalny symbol Yosemite – górę Half Dome.
Na dole usadawiamy się na słoneczku, na ogromnym głazie, suszymy nasze ubrania i powraca do mnie falą wspomnienie wspólnie odbytych z Grażyną wspinaczek alpejskich i innych przeżytych górskich przygód.
Autokarem przejeżdżamy pod najsłynniejszą chyba na świecie ścianę wspinaczkową na górze El Capitan. Dla mnie ona jest właśnie symbolem Yosemite. Sylwetki wspinających się ludzi na 1000 metrowej, wydaje się gładkiej, granitowej ścianie wyglądają niczym małe, nieporadne pajączki kurczowo niej uczepione. Na nas, byłych alpinistach, robi ona niesamowite wrażenie, podczas kiedy reszta uczestników pogania nas, aby udać się w dalszą drogę.
Zatrzymujemy się na parkingu przy szosie – drodze skąd podobno oficer oddziału Jankesów dostrzegł piękno tego miejsca i odkrył je dla reszty świata.
Jedziemy teraz do jednego z obecnych w Yosemite gajów gigantycznych sekwoi – do Mariposa Grove of Giant Sequoias. Mariposa – pochodzi od nazwy motyli zamieszkujących to pogórze. Rosnące tam sekwoje nie są najstarszymi drzewami na Ziemi, bo liczą sobie ok. 3000 lat (inne piniowate potrafią dożywać do 4600 lat), nie są też najwyższe, bo osiągają ok. 90 m, nie są też najgrubsze w pniu – mają ok. 12 m średnicy, za to drzewa te w swej ogólnie rozumianej objętości są największe spośród znanych ludziom.
Sekwoje zostały odkryte przez myśliwego (Mr Dowd) w 1852 r zaopatrującego w mięso górników pracujących w obozie oddalonym od Yosemite ok. 75 mil na północ, który w pogoni za zwierzyną stanął oniemiały pod jednym z takich drzew. Kiedy opowiedział o swoim odkryciu towarzyszom, nikt mu nie uwierzył, posądzano go o konfabulację. Użył wobec tego fortelu i po kilku dniach obwieścił, że zabił wielkiego niedźwiedzia grizzly i potrzebuje pomocy kilku silnych w przyniesieniu go do obozu. Dopiero kiedy inni zobaczyli – uwierzyli! Na pamiątkę tego zdarzenia jedna z sekwoi w parku została nazwana – The Grizzly Giant.
Co ciekawe zaobserwowano, że młode sekwoje najczęściej pojawiają się przy drogach, gdyż jak większość drzew do właściwego rozwoju potrzebują: dostępu do światła, wystarczającej ilości wilgoci i zasobnej w minerały gleby. Ze względu na fakt, że same rosną dość wolno, szybko rozrastająca się inna roślinność zabiera im minerały i światło, więc trudno im się rozmnażać w środku lasu. Po wielkim pożarze w 1960 r wywołanym w sposób naturalny, od pioruna stwierdzono, że paradoksalnie znakomicie przyczynił się on do naturalnej odnowy drzewostanu sekwoi. Pożary bowiem oczyszczają plac z innej roślinności na kilka lat, a poza tym wysoka temperatura uwalnia nasiona z niewielkich, mocno ścisłych szyszek sekwoi, a popioły mineralizują glebę. Wszystko to razem sprzyja wzrostowi i odnowieniu sekwojowego lasu. Dlatego powstających pożarów w tym rejonie nie gasi się, utrzymując nad nimi jedynie kontrolę, tak aby się nadmiernie nie rozprzestrzeniły, a czasami nawet wywołuje się je specjalnie co 7 do 20 lat.
Stare sekwoje są natomiast dość odporne na działanie ognia. Nie mają głębokiego ukorzeniania, które nie przekracza 2 m, ale ich korzenie mocno się rozprzestrzeniają – ich zasięg bywa do 45 m, dzięki czemu łatwiej wyłapują wilgoć i stanowią stabilną podstawę dla masywnego pnia. Padłe drzewa nie gniją szybko, nie próchnieją, bo pod wpływem wilgoci wydzielają kwasy i taninę, która chroni je przed grzybami i rozkładem.
W niektórych sekwojach w dawnych czasach wycięto tunele, przez które przejeżdżały dyliżanse, co miało uzmysłowić ludziom ogrom tych drzew. Tak było z Wawona Tunnel Tree, którego podstawa została tym na tyle osłabiona, iż po jednym z wyjątkowo obfitych opadów śniegu drzewo zostało powalone. Druga z takich wyciętych sekwoi stoi nadal i jest to California Tunnel Tree.
Starsze sekwoje mają swoje własne nazwy, oprócz tych już wymienionych np.: Clothespin Tree, Glen Clark Tree, Faithful Couple czy Telescope Tree.
Podobnie jak w dawnych czasach, dopiero jak zobaczy się na własne oczy rozmiary tych drzew można w pełni zrozumieć i ogarnąć ich ogrom. Spoglądając ku górze wydaje się, że one z wysokości swych koron z pobłażliwością obserwują cały ten tłum ludzików spacerujących u ich stóp, mając wgląd w przyszłość zawartą gdzieś w roztaczającej się przed nimi przestrzeni. Nasze najstarsze w Polsce drzewo – Dąb Bartek wydaje się przy nich zgrzybiałym, popodpieranym, dożywającym swych lat starcem, one ze swoimi miedziano – rudymi pniami i głęboką zielenią igliwia wyglądają na wciąż młode. Zasługują ze wszech miar na przydomek „naj”….. i każdy ze zwiedzających może dodać do niego pasujący wg niego przymiotnik. Dla mnie jest to określenie – „najbardziej optymistyczne”, gdyż stanowią jawny przykład, unaocznienie, że sędziwy wiek i przeżyte doświadczenia nie stanowią o utracie młodości.
Z mglistego krajobrazu lasów sekwojowych przenosimy się nad brzegi rzeki Kern, którą część uczestników wycieczki ma odbyć rafting.
My, we trójkę udajemy się na wycieczkę wzdłuż jakiegoś strumienia w głąb doliny, nareszcie w cieple charakterystycznym dla Kalifornii i wśród typowej dla tego klimatu roślinności.
Do San Francisco wracamy z przedsmakiem czekających nas wrażeń w innych parkach narodowych.
W Ameryce występują prawie wszystkie formy krajobrazu, które można spotkać także w innych rejonach świata, tyle że tu pokazane są one w skali makro. Tutaj wszystko jest NAJ…. i coś z tego zdaje się przeniknęło też do filozofii życiowej Amerykanów. Ich wiara i optymizm w to, że jak chcesz, to możesz, potrafi nawet fuszerkę przeobrazić w walor i sukces, ale o tym w następnych odcinkach.
Autor tekstu: Janka Dąbrowska
Zdjęcia: Janka i Mirek Dabrowscy