Park Arches to prawdopodobnie największe na Ziemi skupisko tak spektakularnych i nietypowych form skalnych. Leży na płaskowyżu Kolorado i jest tak niezwykły, że stanowi swoistą mekkę dla zwiedzających i turystów z całego świata zainteresowanych geologicznymi ciekawostkami.
Jedna z hipotez jego powstania głosi, że był to obszar ok. 300 milionów lat temu zalany przez słone wody, które po wyparowaniu utworzyły na nim pokłady soli o grubości dochodzącej do ok. 300 m. Przez następne miliony lat warstwa soli pokrywana była przez osady nanoszone przez kolejne zalania, powodzie i wiatry. Skalne warstwy, głównie piaskowca Entrada o barwie pomarańczowej i płowożółtego Navajo o grubości ok 1500 m skompresowały pokłady soli, powodując ich przemieszczanie się i wtłaczając je w nieregularny sposób w podłoże, a także w górne warstwy. Utworzył się rodzaj przekładańca skalno – solnego.
W wyniku ruchów tektonicznych i wypiętrzeniowych, warstwy tego przekładańca znalazły się w płaszczyznach pionowych, tworząc żebra ustawione grzebieniowo niczym kulisy. Dalej zaczęła już działać atmosferyczna erozja powierzchniowa. Żebra solne, mniej stabilne i podatniejsze na działanie wody zaczęły ustępować jako pierwsze, a wnikająca w ich miejsce woda, zamarzająca zimą, powodowała dalszą ich destrukcję. Wiatr i woda dokończyły dzieła. Wiele z tych dziurawych żeber na przestrzeni lat się zawaliło, ale te o odpowiednim stopniu twardości i dobrze wyważone trwają do dziś i możemy je nadal podziwiać. Niestety proces erozji trwa nadal i wielu łukom grozi załamanie się.
Większość łuków i innych formacji skalnych: ostańców, iglic, płetw i zerodowanych monolitów ma swoje nazwy, takie jak np.: Landscape, Double O, Partition, Wall – Arch, Devils Garden, Dark Angel.
Niektóre z ostańców mają wymyślne, fantazyjne kształty, jak np. napotkana przez nas iglica stercząca niczym kapturowata głowa kobry. Przyznam, że wiele lat później doznałam swoistego deja vu, kiedy idąc doliną w Dolomitach zobaczyłam skały o podobnym kształcie, natychmiast kojarzącym mi się z widokiem z za oceanu.
Symbolem parku Arches jest Delicate Arch, który formą i swoim wybarwieniem fantastycznie gra na tle ciemnoniebieskiego nieba urozmaiconego białymi obłokami.
Nie mniej na mnie największe wrażenie zrobił Lanscape Arch – długi na 98 m, w najwęższym miejscu o szerokości zaledwie 2 m. Wygląda niczym skamieniałe i porzucone w przestrzeni pojedyncze żebro dinozaura. Kiedyś można było po nim przejść, ale od czasu kiedy odpadły od niego potężne odłamy skalne, trasy przebiegające zarówno przez niego, jak i pod nim, ze względów bezpieczeństwa zostały zamknięte. (W 2008 r łuk uległ zawaleniu).
Po parku chodzi się z wielką przyjemnością, bo w odróżnieniu od kompletnie pustynnych rejonów Canyonlands jest tu sporo roślinności. Zieleń sosen i wierzby kalifornijskiej przełamuje wszechobecną dominację nagich skał i świetnie komponuje się z ich kolorystyką; powoduje, że otoczenie jest przytulniejsze i człowiek czuje się tu przyjaźnie. Tutaj w pełni można docenić fantazję, różnorodność, rozmach połączony z mocą stwórczą Matki Ziemi i zrozumieć, że to po niej odziedziczyliśmy nasze kreatywne i twórcze zdolności.
Z żalem opuszczamy park i jedziemy do
Chaco Culture Park.
Obszary na styku stanów: Utach, Arizona, New Mexico i Colorado tysiące lat temu (od I w. p.n.e. do końca XIII w. ) zamieszkiwali Indianie Anasazi. Nie była to jednorodna etnicznie grupa, a raczej nazwa ta oznacza rodzaj kultury i sposobu życia ludzi z tego obszaru i okresu historycznego.
Zadziwiające jest to, że jest to pustynny, mało przyjazny dla ludzi kraj, z długimi, ostrymi zimami, krótkim okresem wegetacji i znikomą ilością opadów, a jednak stworzyli oni społeczności o złożonej, rozbudowanej organizacji, z architekturą daleko odbiegającą od tej znanej u innych pobratymców w tym rejonie.
Anasazi zaczęli budować wielkie murowane miasta łączące się ze sobą gęstą siecią dróg. Kamienne mury ich budowli spajane były solidną glinianą zaprawą. Wielopiętrowe wioski, z pomieszczeniami kilkakrotnie większymi niż u poprzedników upowszechniły się na tyle, iż przypuszcza się, że wzdłuż dróg powstało 75 takich osiedli.
Kultura z Kanionu Chaco w tamtym okresie stanowiła dominujący ośrodek gospodarczy w prowincji San Juan, gdyż wobec trudnych warunków środowiskowych zaczęła specjalizować się w przetwarzaniu turkusów i wytwarzaniu wyrobów jubilerskich, stając się miejscem ceremonii rytualnych i celem pielgrzymek.
Cywilizacja ta do pewnego momentu rozwijała się dynamicznie, a potem z niewyjaśnionych bliżej przyczyn zaczyna się jej zmierzch, co potwierdzają choćby rozpoczęte, a niedokończone budowy nowych pomieszczeń mieszkalnych w pueblach. Po roku 1115 nastąpiła fundamentalna zmiana w stylu i sposobach budowania nowych osiedli, co wskazuje na kres tej kultury.
Co było powodem odejścia stąd Indian Anasazi? Prawdopodobnie ludzie przenieśli się w łatwiejsze do życia miejsca, natomiast potomków Indian Pueblo można jeszcze podobno spotkać wśród ludzi zamieszkujących obecnie te rejony.
Zwiedzamy Pueblo Bonito położone u stóp wysokiego klifu. Organizacja tego miasta nas zadziwia, jest bowiem oparta na planie koła. Wiele z domostw jest okrągłych i wygląda na to, że były kryte płaskimi dachami.
Archeolodzy istotnie twierdzą, że dachy stanowiły poziome belkowania, pokryte gliną, z wejściowym otworem w ich środku, do którego wchodziło się po drabinie.
Obrzeże miasta stanowił wielopoziomowy zespół pudełkowatych dość obszernych, pomieszczeń, których ściany tworzyły jednocześnie zewnętrzny mur okalający miasto.
Wąskim skalnym przesmykiem w klifie wspinamy się na górne jego plateau, na którym usytuowane było Pueblo Alto. Pozostały z niego tylko zarysy murów. Chodząc wśród tych pozostałości, spoglądając w bezkresną zdaje się przestrzeń zaczynam się zastanawiać: co i komu przeszkadzało pozostawienie ludów indiańskich żyjących na tym bezmiarze lądu w wolności, zgodnie z ich wiekowymi wierzeniami i tradycjami? Skąd ten nakaz zamknięcia ich w rezerwatach i narzucenia obcego im stylu życia? Chciwość? Pycha? Arogancja?
W pewnym momencie mój wzrok zatrzymuje się na kopczyku ziemi przy norce wygrzebanej pewnie przez pieska ziemnego, w której widoczne są wyblakłe nieco skorupki naczyń z charakterystycznymi czarnymi, geometrycznymi wzorami. Zbieram je w dłoń, a one zdają się do mnie szeptać: nie ty pierwsza i miejmy nadzieję nie ostatnia zadajesz sobie takie pytania. Zaciskam dłoń, a potem zawijam skorupki w chusteczkę i chowam je do kieszeni.
Wsiadamy do naszego wehikułu podróżniczego, a kierowcy usiłują odszukać drogę do Valley of Gods (Doliny Bogów).
Krążymy po szutrowych drogach rezerwatu Navajo, wokół szpiczastej skały Shiprock i nie możemy się wyrwać z tego wydaje się zaklętego kręgu.
Autokar zasysa każdą szparką tumany kurzu, od którego wewnątrz robi się siwo. Każdy robi sobie z tego co ma pod ręką rodzaj maski, żeby choć częściowo przefiltrować wdychane powietrze. Po ciemku stajemy ostatecznie gdzieś na noc.
Rankiem budzimy się w otoczeniu, które według mnie stoi w sprzeczności z jego nazwą, gdyż jest to raczej kraina zapomniana przez Boga i ludzi, a nie dolina bogów.
Na bezkresnej pustyni sterczą gigantyczne pinakle skał niczym pokutnicy zmierzający w swej syzyfowej drodze do bram raju.
Podobne wrażenie robi Monument Valley, której krajobraz był najczęściej chyba wykorzystywanym wizerunkiem, jako tło w większości westernów z Johnem Weyne’m w roli głównej. Pozostawiamy tę pokutniczą krainę za sobą, zadowoleni, że nie musimy się z nią bezpośrednio mierzyć.
Bezproblemowo docieramy do sztucznego jeziora Powell Lake utworzonego poprzez wybudowanie na rzece Kolorado tamy Glen Canyon (1956 r). Długie na ok 300 km jezioro, o niebieskiej wodzie, wśród białych skał jest bardzo malownicze, ale w bardzo poważnym stopniu zaingerowało w środowisko naturalne, co budzi bardzo duże kontrowersje. Woda w nim jest przejrzysta, ale strasznie zimna, co specjalnie nie zachęcało nas do kąpieli.
Autor tekstu: Janka Dąbrowska
Autorzy zdjęć: Janka i Mirek Dąbrowscy