Trwanie w górach w długim oczekiwaniu na poprawę pogody sprawia, że najmniejszy tego objaw postrzegamy jako wybawienie z marazmu i bodziec do podjęcia działania.
Tak też było z nami pewnego styczniowego dnia, kiedy tkwiliśmy już jakiś czas w Betlejemce (1) na Hali Gąsienicowej, znudzeni i sfrustrowani brakiem ruchu i zmienności wrażeń.
Kiedy więc rankiem odkryliśmy, że za oknem świeci blade słońce, a niebo zasnute jest cienkim muślinem chmur uznaliśmy, że przyszła pora, żeby gdzieś „zawalczyć”.
Pogoda nie była idealna, ale wyglądała na względnie stabilną, choć wiał silny wiatr. Nie sprzyjało to wybraniu się gdzieś w wyższe partie gór, ale szlaki „dolinne” wydawały się dobrym rozwiązaniem.
Postanowiliśmy zatem wybrać się szlakiem turystycznym wiodącym zboczami Żółtej Turni do Doliny Pańszczycy.
W dolnych partiach lasu było cicho, tylko w koronach drzew szumiał wiatr, zwiewając z nich rozproszone pióropusze śnieżnego pyłu. Zalegający ziemię śnieg nie był zbyt głęboki, więc szliśmy dość raźno. Stopniowo las zaczął karleć, pojawiały się krzaki kosodrzewiny, aż wydostaliśmy się na otwarte śnieżne pola.
A tam dopadł nas wiatr, a pokrywa śnieżna zrobiła się grubsza. Zaczęło się żmudne torowanie, w którym regularnie zmienialiśmy się co jakiś czas.
Niezbyt śpiesznie posuwaliśmy się trawersem w poprzek białego stoku pod zaznaczonymi żółtą krechą skałami ramienia góry. Przysiadając na czekanach wbitych w śnieg spoglądaliśmy na rzadko z tej perspektywy oglądaną panoramę Hali Gąsienicowej, Kopę Królowej i Magury, nietypowo oświetlonej, nieco zawoalowanej niesionymi przez wiatr rozsnutymi białymi chmurami. Cieszyliśmy się tym nieco odmiennym dniem, własnym dobranym i sprawdzonym latami towarzystwem.
Po przedostaniu się przez grzbiet i wejściu do Koryta Żółtej Turni natrafiliśmy na rozległe pola, które zalegały potężne masy śniegu, przewianego spływającym z góry strumieniowym wiatrem. Na jego powierzchni utworzyła się skorupa, która momentami pozwalała iść jej wierzchem, a w kolejnym kroku załamywała się więżąc nogi głęboko w śniegu, jednocześnie je podcinając. Było to nie tylko męczące, ale strasznie irytujące, gdyż wybijało z jednostajnego rytmu podchodzenia. Wszystko to, dodatkowo w połączeniu z mocno wiejącym wiatrem, powodowało że nasz entuzjazm zaczął słabnąć. Ustaliliśmy sobie cel wyprawy – dotarcie do Czerwonego Stawu.
W pewnym momencie przekroczyliśmy barierę opadającego z Turni żebra i wkroczyliśmy w tunel utworzony przez wylot Doliny Pańszczycy. Wiatr, który na polach był uciążliwy, teraz przybrał formę huraganu. Posuwaliśmy się w górę walcząc z obezwładniającą jego siłą: ja właściwie na czworaka, a Chłopcy mocno przygięci nad czekanami. Nie musieliśmy co prawda brodzić już w głębokim śniegu, bo był tu całkowicie wywiany. Parliśmy do przodu, ku założonemu celowi.
Staraliśmy się ukryć w skorupach naszych skafandrów, ale wicher szarpał kapturami i wciskał się we wszystkie szczeliny. Wreszcie dobrnęliśmy do stawu. Przez załzawione szparki oczu przyglądałam się jego wygładzonej powierzchni, rozmazanej smugami niesionego wiatrem śnieżno-lodowego pyłu. W głowie nachalnie wyświetlało mi się zdanie przeczytane w jakiejś górskiej książce: „A wiatr wywiewał wodę z Jeziora Electrico”. Choć to nie Patagonia, a jezioro było zamarznięte, to znakomicie wkomponowywało się w sytuację.
Wykrzyczałam je na głos, a ryk wiatru natychmiast porywał je w przestrzeń.
Wydawało mi się jednak, że przez moment dostrzegłam cień uśmiechu wśród oszronionej brody Grześka i na skostniałym, ascetycznym obliczu Janka.
Staliśmy mocno pochyleni, wsparci na czekanach, zasłaniając twarze, zmarznięci, zafascynowani tym pełnym dynamizmu i grozy widowiskiem. Było w nim bowiem coś z piękna odprawiania majestatycznego rytuału.
Zimno nakazywało jednak szybko się stamtąd wycofać.Tym razem w gardzieli utworzonej przez koryto wypływającego z jeziora potoku było o tyle łatwiej, że wiatr popychał nas od tyłu. W pewnym momencie odczułam, że paradoksalnie w tym nadmiarze powietrza z zewsząd, brakuje mi go do swobodnego oddychania. Strugi wiatru owiewające moją głowę utworzyły przy twarzy bańkę próżni. Odwróciłam głowę nieco w bok. Całe szczęście ten odcinek drogi nie był długi i wkrótce uciekliśmy poza krawędź lodowego jaru, na śnieżne pola kosodrzewiny.
Nasze ślady znikły, zostały zawiane i pochłonięte przez śnieżny pył niesiony wietrznym żywiołem. Znowu czekało nas torowanie z zapadaniem się miejscami do pół uda w zaśnieżonych, splątanych gałęziach kosówki. Nasze zmiany zrobiły się coraz krótsze, gdyż walka z pętającymi nasze nogi korzeniami była mocno wyczerpująca.
Dzień zaczął przybierać barwę jasnego fioletu zapowiadającego nadchodzący zmierzch. Nie traciliśmy czasu. Ważne było, aby dotrzeć do granicy lasu jeszcze jak będzie względnie jasno. Po ciemku, nawet przy świetle czołówek wszystko staje się w dwójnasób trudniejsze. Minęliśmy pierwsze świerki, które otuliły nas ciszą. Mimo, iż wiatr szarpał ich koronami, to zdawały się emanować spokojem i bezpieczeństwem. Czas kurczył nam się niepokojąco. Nie mniej zatrzymaliśmy się tu na chwilkę, aby wreszcie coś zjeść – doładować baterie organizmu. Od rana nic nie jedliśmy i nie piliśmy, bo sytuacja do tego nie zachęcała.
Wyraźnie podbudowani zaczęliśmy kluczyć po lesie, aż z wyraźną ulgą natrafiliśmy na znaki ścieżki turystycznej. Odtąd staraliśmy się ich pilnować, bo znakomicie ułatwiało nam to sprawę. A las ciemniał i coraz trudniej było dostrzec kolejną łatkę znaku. Tempo wyraźnie nam spadło i każde z nas pogrążyło się we własnym świecie zmęczenia, oczekiwania i myśli. Z tego letargu wyrwał nas widok światełka mrugającego między pniami. Wyrwaliśmy się z górskiego boru na wprost Murowańca.
Gnała nas chęć zanurzenia się już w jego ciepłym wnętrzu. Jednak chwilę spędziliśmy jeszcze na doprowadzeniu się do porządku. Otrzepaliśmy spodnie ze zlodowaciałej śnieżnej skorupy, poprawiliśmy czapki i oczyściliśmy buty, aby z fasonem wkroczyć na schroniskową salę. Nie gościło tam zbyt wielu ludzi. Tylko stali bywalcy – turyści dawno wrócili już w dół, na niziny.
Gorąca zupa, herbata i piwo pozwoliły nam odtajać, a oczy zaczęły nam się kleić.
Z głębokim stęknięciem podnieśliśmy się, niczym źle nasmarowane automaty, prostując zesztywniałe kości. Wyruszyliśmy na ostatni etap naszej wycieczki – dotarcie do Betlejemki.
A tam przywitał nas uśmiechnięty Bobas i zapytał:
– „I po co wam to było?!”
– „Aby zawalczyć!”- odpowiedziałam.
Zaśmiał się serdecznie i za ten błysk zrozumienia i akceptacji w oku tak bardzo go lubiliśmy!
(1) – Betlejemka – siedziba/schronisko Centralnego Ośrodka Szkolenia Polskiego Związku Alpinizmu.
(2) – Jezioro Electrico – jezioro w Kordylierach patagońskich prawie u stóp szczytu Fitz Roy.
Autor tekstu: Janka Dąbrowska
Zdjęcie tytułowe: https://www.google.com/search?q=zamie%C4%87+w+g%C3%B3rach&client=firefox-b-d&sxsrf=APwXEddk6Nlyl740A4APy36FvBFxi1w8XQ:1680431226648&source=lnms&tbm=isch&sa=X&ved=2ahUKEwi0xtWS_or-AhWDp4sKHQkXDvcQ_AUoAXoECAEQAw&biw=1093&bih=434&dpr=1.25#imgrc=0Qa_NRBLPBpDYM