Jak zaraziłam się miłością do roweru ?

A zdarzyło się to ze 20 lat temu. Moja bratowa – Hanka była już wtedy wytrawną cyklistką. Tuż przed wakacjami namówiła mnie na wyprawę rowerową po Suwalszczyźnie razem z moim bratem Henkiem i gronem jej znajomych.

Propozycja wydała mi się niezwykle nęcąca: nowe doświadczenie życiowe, nowi ludzie i otwarty świat na wyciągnięcie ręki, z wolnością wyboru drogi.

Musiałam jednak zorganizować sobie jakiś rower. Kupiłam go w supermarkecie, za przystępną cenę, (3+6)-cio przerzutkowy, trekkingową damkę – czerwony Ital Bike. Od Hanki na imieniny dostałam w prezencie bardzo porządne, pakowne i wygodne sakwy, które zresztą nieco już połatane i podniszczone licznymi podróżami, służą mi do dziś.

W wyznaczonym terminie, bez zbytniego filozofowania spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy, w tym śpiwór, karimatkę i maszynkę butanową z dwoma lub trzema kartuszami.

Do Suwałk pojechaliśmy pociągiem. Zastanawiało mnie dlaczego w specjalnym wagonie przystosowanym do przewozu rowerów wyczuwalna jest lekka woń gazu. Sytuacja wyjaśniła się na dworcu w Suwałkach – ona wydobywała się z moich sakw. Jeden z kartuszy się rozszczelnił i z duszą na ramieniu musiałam go wyrzucić gdzieś w ustronnym miejscu, aby nikomu nie zagrażał. W tamtych czasach na dworcu w Suwałkach nie trudno było znaleźć takie miejsce.

Chwilowo rozlokowaliśmy się na skwerku przed dworcem dokonując potrzebnych przepakowań, poprawek i wykonując niezbędne zakupy w pobliskim sklepie.

 

Towarzystwo liczyło sobie ok. 10 osób, w tym 4 kobiety. Było bardzo zróżnicowane, barwne, w wieku miedzy 30, a 50 lat. Towarzyszył nam też mały piesek Magdy – pekińczyk. W większości było to grono koniarzy dobrze znających się z wyjazdów hippicznych, skupione wokół Prezesa,którego wszyscy tak tytułowali. Wyglądało na to, że suwalskie zna on jak własną kieszeń, co do najdrobniejszej leśnej i polnej dróżki. Rzecz jasna w naturalny sposób stał się niekwestionowanym nawigatorem i kierownikiem całego wyjazdu. Wspierała go Madziuka, która swym ciepłym i bezkonfliktowym charakterem wprowadzała atmosferę spokoju i beztroski.

W ogóle wszyscy byliśmy w wakacyjnych, pogodnych nastrojach. Chyba tylko ja byłam  niespokojna, bo chociaż w dzieciństwie dużo i dobrze jeździłam na rowerze, to potem góry pochłonęły mnie bez reszty i nie miałam dotąd żadnych doświadczeń w używaniu przerzutek. Nie wiedziałam jak sobie z tym poradzę. Dopytuję o to Henka, a on odpowiada: to tak, jak w samochodzie – kiedy jest ciężko jedziesz na niskich biegach. Słuchający tego koledzy zapewniają mnie, że to dzieje się zupełnie intuicyjnie.

Kiedy wszystko jest ostatecznie gotowe, nieco zniecierpliwione już  towarzystwo wskakuje na pedały i poszłooo ! Ja także gorączkowo pedałuję do pierwszego wzniesienia, na którym dokonuję pierwszej zmiany przerzutki i …zrywa mi się łańcuch ! Całkiem zdeprymowana i bezradna, czując się jak ostatnia łachudra zatrzymuję się na poboczu widząc tylko oddalające się plecy kolegów. Całe szczęście Henek zauważył, że coś ze mną jest nie tak i wraca. Nie sprawia wrażenia niemile zaskoczonego. Mój brat – inżynier z krwi i kości, niczym Cyrus Smith z „Tajemniczej Wyspy” Julesa Verna potrafił zreperować i naprawić wszystko. Wyciąga swój pakiet narzędzi, a z niego specjalną maszynkę do spinania łańcucha i zapasowe ogniwka, po czym mój łańcuch ląduje na właściwym sobie miejscu, a ja odzyskuję wiarę w to, że moja rowerowa przygoda jeszcze na dobre się nie zaczęła, a już się nie zakończyła. Niestety takie sytuacje będą powtarzać się jeszcze kilkukrotnie, bo łańcuch w moim rowerze jest tandetnie ponitowany i przy byle mocniejszym obciążeniu się zrywa. W końcu staram się zawsze trzymać blisko mojego „serwisanta łańcuchowego”, aż po 5-ciu ? 10-ciu ? razach Henek traci cierpliwość i na którymś z dłuższych postojów wyciąga odcinek łańcucha przemysłowego, który wziął ze sobą na wszelki wypadek z akurat przez siebie konstruowanej maszyny, wykorzystującej taki łańcuch do napędu jakiegoś podajnika. Od tamtego czasu kłopoty z łańcuchem definitywnie się skończyły, a ten używałam później jeszcze przez wiele lat.

Tymczasem gonimy grupę, a w trakcie Henek udziela mi bardziej szczegółowego instruktarzu co do stosowania przerzutek. Rzeczywiście nie jest to bardzo skomplikowane, ale wymaga nieco poćwiczenia, aby nabrać wprawy i aby faktycznie mogło to się odbywać intuicyjnie.

 

Resztę uczestników spotykamy pod sklepem, gdzie na nas czekają.

 

 

Jest mi wstyd i głupio, że tak niefortunnie zaprezentowałam się na samym początku i nie mam najmniejszego żalu do nieco kpiących uśmiechów i żarcików na mój temat. Później, z czasem wszyscy zaakceptowali fakt, że mam kłopoty z rowerem, ale byli pewni, że tandem z moim bratem jest gwarancją, że nie będę stanowiła obciążenia i nie będę opóźniała tej podróży.

Zresztą podróżujemy bardzo nieśpiesznie, a głównym wyznacznikiem naszych dość licznych postojów są kolorowe parasole przy sklepach i gospodach, w których nie żałujemy sobie i próbujemy specjałów kuchni suwalskiej i litewskiej takich np. jak cepeliny czy chłodnik litewski.

 

Śpimy na dziko w lasach, na polanach czy nad brzegami jezior.

 

 

Grupa jest świetnie do tego przygotowana. Rozkładają dużą płachtę namiotową, a na tym kładą karimaty i śpiwory.

 

 

 

 

Kiedy jest pochmurno albo pada, taką samą płachtę rozpinają nad głowami, pomiędzy drzewami.

 

Raz czy dwa, kiedy mocno padało, spaliśmy w stodole na słomie.

Hanka i ja śpimy jednak w małym namiociku. Hanka ceni sobie prywatność, a ja chcę uniknąć walki z komarami i nocnym robactwem.

 

 

Śniadania i kolacje robimy sobie sami z wiktuałów zakupionych na bieżąco w mijanych sklepach, gotując na maszynkach butanowych, albo na ogniskach.

 

Często zatrzymujemy się nad jeziorami, żeby odetchnąć i się wykąpać.

 

 

 

Pewnego dnia zatrzymaliśmy się na dużym parkingu przy szosie, z którego było wygodne zejście nad brzeg jeziora. Panowie postanowili się wykąpać, choć jak się okazało woda była tam przeraźliwie zimna. Mimo to rozebrali się do strojów adamowych i bohatersko zaczęli wchodzić do wody, kiedy na parkingu zatrzymał się duży autokar turystyczny, z którego wysypało się wielu ludzi.

Nad brzeg zeszła grupa starszych, eleganckich pań. Jeden z chłopaków nieco drwiąco zawołał: Proszę pań ! Mu się tu kąpiemy na golasa ! Na co jedna z nich z rozbrajającym uśmiechem odpowiedziała: To świetnie ! My tu sobie z przyjemnością poczekamy !

Litościwie jednak, kiedy zobaczyły, jak panowie szczękają zębami dystyngowanie wróciły na parking, po czym autokar odjechał. Koedukacyjne kąpiele w naturalnych strojach odbywały się bez skrępowania. Nasza trójka jednak nie brała w nich udziału.

 

Któregoś dnia zatrzymujemy się w jakiejś wsi ze staroruską kaplicą. Na obrzeżach wsi stoi klasyczna ruska bania, którą na naszą prośbę nam uruchomiono i część towarzystwa z niej skorzystała.

 

 

 

Jeden z uczestników był urodzonym, wyśmienitym kpiarzem. Sypał kawałami, jak z rękawa. Były one często bardzo sprośne i pikantne, nieprzyzwoite wręcz. Nie mniej facet robił to z taką swadą i wdziękiem, że nie sposób było się rumienić i gorszyć, a rozbawiał nas do rozpuku. Śmiałam się szczerze i głośno, ale zauważyłam, że ten mój „śmiech perlisty” coraz  bardziej wkurza Magdę, która zaczyna patrzeć na mnie koso i zdecydowanie nie darzy mnie sympatią. Starałam się więc nie wchodzić jej w drogę, gorzej, że niezbyt przychylnie zaczynała do mnie nastawiać Prezesa. A może tylko tak mi się zdawało ? O ile początkowo trochę się tym przejmowałam, o tyle później uznałam, że cóż, nie wszyscy muszą mnie lubić i szkoda sobie tym psuć dobry nastrój.

Po drodze spotykamy obrazki zwykłego, toczącego się naturalnym trybem życia: ktoś wiezie wielkiego tucznika na sprzedaż,

 

 

ktoś przywozi pikapem wielkie nowofulandy nad wodę, żeby mogły się wykąpać,

 

 

 

dzieci bawią się na ojcowskim, zaparkowanym na łące traktorze.

 

 

 

W trakcie odwiedzamy też zagrodę, prowadzoną przez parę artystów, którzy eksponują w niej swoje prace i różne ciekawe eksponaty zebrane z terenu Suwalszczyzny.

 

 

 

Z niekłamanym zaciekawieniem słuchamy ich opowieści, a swobodna atmosfera tego miejsca wszystkim nam się udziela.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Podróżujemy różnymi polnymi i leśnymi drogami, ale też szosami.

 

 

 

 

 

 

 

 

W trakcie jednego zjazdu z góry, Henek, który jedzie na szosowym rowerze o wąskich kołach łapie gumę i dotkliwie się wywraca. Skończyło się na niegroźnych obtarciach, ale flak nie pozwala mu dalej jechać.  Całe szczęście akurat tuż obok jest jeziorko, do którego dochodzimy.

 

 

Towarzystwo spokojnie rozsiada się i zaczyna coś podjadać, a Henek wyciąga zapasową, nową oponę. Niestety okazuje się, że ma ona gruby wentyl, a otwór w obręczy koła jest przystosowany pod wąski.  Wpadam na pomysł i wyciągam swój przybornik z szyciem, w którym mam małe, prymitywne, składane nożyczki. Proponuję Heniasowi, żeby spróbował nimi rozwiercić nieco ten otwór. Z pewnymi kłopotami, ale udaje się to i opona jest wymieniona, a ja jestem szczęśliwa, że mogłam choć w niewielkim stopniu zrewanżować się bratu za pomoc udzielaną mi przy moim łańcuchu.

Postój okazał się na tyle wygodny i rozleniwiający, że Henek zdążył jeszcze zakleić dziurę w dętce i sprawdzić jej szczelność w jeziorze, dzięki czemu był zabezpieczony na przyszłość.

 

Jeden z etapów był o tyle trudny, że tego dnia pogoda była marna i cały dzień, choć z przerwami, padało. Kiedy wyjechaliśmy z bocznej, gruntowej drogi na szosę nie zorientowaliśmy się od razu, że nie ma z nami Madziuki i skręciliśmy na szosę, jadąc w kierunku pobliskiego miasta. Dopiero po kilku kilometrach zauważyliśmy jej brak.

Zatrzymaliśmy się pod jakimś drzewami i zaczęliśmy czekać, sądząc, że zguba zaraz do nas dojedzie. Niestety czas upływał, a Madziuki nie było. Zaniepokojona czy przypadkiem coś jej się nie stało wsiadłam na rower i dojechałam do miejsca skąd skręciliśmy na szosę, ale nikogo nie spotkałam. Kiedy wróciłam, akurat dojeżdżała też Madziuka, która, jak się okazało pomyliła kierunki i pojechała w przeciwną niż my stronę. W tym deszczu sporo nadrobiła kilometrów !

 

 

 

 

 

Nie da się być na Suwalszczyźnie i nie odwiedzić Stańczyków, ze sławnymi wiaduktami kolejowymi sprzed wojny. Wtedy jeszcze nikt z nich na bandżi nie skakał i były w dość opłakanym stanie, co nie przeszkadzało dostrzec ich specyficznej nadzwyczajności.

Madziuka, która kończyła biologię na UW zawiodła nas do bazy studentów Wydziału Biologii UW znajdującą się tuż pod rosyjską granicą, w której przenocowaliśmy jedną noc. Wieczorem zostaliśmy skontrolowani przez oddział straży granicznej, który nie wiadomo jak i kiedy dowiedział się, że tam się zjawiliśmy. Nie czynili nam jednak żadnych obstrukcji, a następnego dnia jeden ze studentów oprowadził nas po okolicznych leśnych ostępach, mokradłach i bagnach, na których prowadził swoje badania, przekazując masę ciekawostek  i pokazując co ciekawsze okazy roślin i porostów.

W trakcie wyjazdu liczba uczestników stopniowo malała, gdyż kończyły się im urlopy i  musieli wcześniej wracać do domu i pracy. Odłączali się zatem i na własną rękę wracali do traktu kolejowego, a następnie do Warszawy.

Na zakończenie Prezes poprowadził nas przez Puszczę Romicką. Uprzedził nas, że choć pojedziemy szlakiem, to jest to dość długi odcinek, gdzie nie ma żadnych siedzib i jest tylko głuchy las. Na wszelki wypadek trzymałam się blisko Henka, tym bardziej, że popadywało. Mniej więcej w połowie, zatrzymaliśmy się pod jakąś wiatą, w której leśnicy gromadzili na zimę siano dla zwierzyny. Był to sympatyczny i bardzo przyjemny przerywnik w dość długim i co tu dużo mówić męczącym dniu.

Po przebyciu puszczy zostaliśmy już tylko we czwórkę, razem z Madziuką. Zaproponowała nam ona, że poprzez Supraśl przejedziemy w okolice Białegostoku, gdzie jej syn z żoną kupili gospodarstwo, które remontują i prowadzą w nim hipoterapię.

 

W Supraślu w zespole klasztornym bazylianów, były właśnie prowadzone prace remontowe, więc specjalnie długo tam nie zabawiliśmy.

 

 

 

 

W gospodarstwie syna Madziuki zostaliśmy bardzo serdecznie przyjęci. Każde z nas znalazło tam coś do roboty dla siebie.

Miło było patrzeć i obserwować, jak Agnieszka, niczym amazonka ujeżdża z wprawą konie, jak Madziuka kompetentnie i ze znajomością rzeczy opiekuje się końmi.

 

 

Hanka doglądała swojego dwukołowego rumaka,

 

 

 

ja pomagałam przy zbieraniu siana przed nadciągającą burzą i znalazłam siedlisko kotki z małymi kociętami,

 

 

 

które i tak usadowiły się na kolanach Henka.

 

 

 

 

Niestety i mój urlop dobiegał końca. Samodzielnie przejechałam do Białegostoku, a stamtąd koleją wróciłam do domu.

Swoboda, poczucie wolności zgodnie z zasadą, gdzie wola – tam droga i beztroska tego wyjazdu spowodowało, że stałam się swoistą bigamistką, bo do jedynej miłości do gór, w moim sercu dołączyła miłość do roweru. Z czasem ta pierwsza stawała się coraz bardziej platoniczna, bo dość odległa, a ta druga nabierała mocy, jako łatwiejsza do spełnienia i bardziej dostępna.

Autor tekstu i zdjęć: Janka Dąbrowska

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *