Los tak szczęśliwie zrządził, że po latach mogłam zrealizować daną sobie obietnicę, że do Nepalu jeszcze wrócę, żeby spokojniej obejrzeć i zakosztować tego kraju.
W 1984 roku Krzysiek zaproponował mi udział w organizowanej przez Koło Przewodników Świętokrzyskich wyprawie na trekking wokół Annapurny. Niewiele się zastanawiałam – paliła mnie ciekawość, jak wyglądają po dłuższym czasie już raz przemierzone przeze mnie ścieżki.
Wyprawa była dość liczna. Obejmowała 12 uczestników – wytrawnych turystów, a kierownikiem był Krzysztof. Początkowo, jako outsider, spotkałam się ze sporą dozą nieufności, jako ktoś wprowadzony przez kierownika, jednak w trakcie wyprawy stanowisko to diametralnie uległo zmianie.
Do Delhi przelecieliśmy samolotem, a potem pociągami i autobusami do Katmadu, gdzie zatrzymaliśmy się w którymś z licznych tam hotelików.
Wyprawa odbywała się w marcu, w porze przed monsunowej, co bardzo istotnie odbijało się w krajobrazie, w którym zdecydowanie dominowały barwy płowe, żółci i brązu, nieco przykurzone i zszarzałe.
Skąpa ilość wody w naturze bardzo uszczupliła spływające z gór wodospady i rzeki, zubożając krajobraz.
Od czasu poprzedniego pobytu 2 etapy, które pokonywaliśmy pieszo przejechaliśmy już samochodem.
Drogi budowane były według pewnego ustalonego schematu. Teren pod drogę wstępnie przygotowywany był przez grupy robotników: 2 mężczyzn obsługujących jedną łopatę – jeden ją wbijał w grunt, a drugi podciągał ją z zawartością sznurkiem do góry, a następnie tak „urobioną” ziemię wrzucano do koszy, które wynosiły kobiety. Później prawdopodobnie do akcji wkraczał sprzęt zmechanizowany
W niektórych miejscach budowa traktów i ścieżek wyglądała wprost surrealistycznie i niesamowicie.
Wymagała też, jak sądzę sporo odwagi od budujących. Napotkaliśmy miejsce, gdzie w pionowym, skalnym urwisku drążony był przez ludzi chodnik i to z dwóch przeciwległych stron jednocześnie.
Okolica znacznie się zaludniła. Wioski się rozrosły i zaczęły powstawać nowe, częstokroć w zupełnie zdawało się niedostępnych miejscach.
Dolne wioski, do których dotarła już droga jezdna obrastały w stragany i sklepiki oferujące towary, a także różne kafejki.
Na trasie zaczęły powstawać liczne hoteliki i miejsca, gdzie oferowano za spore pieniądze coś do jedzenia i picia.
Grupy turystów, określanych przez nas „westmenami” były dość liczne i ich trekking zorganizowany przez wyspecjalizowane agencje trekkingowe, zapewniał uczestnikom wszelkie wygody, począwszy od noclegów przez wyżywienie na przenośnych toaletach kończąc.
Punkty kontroli permitów (pozwoleń) trekkingowych rozrosły się, zyskując status posterunków policji.
Nasza wyprawa zresztą też była wspomagana przez tragarzy wynajętych w którejś z agencji w Katmandu. Nie obyło się przy tej okazji bez dość przykrej sytuacji, gdy wpłacona zaliczka na poczet zorganizowania grupy tragarzy przepadła, gdyż agent nie wywiązał się z zadania i trzeba było znaleźć innego. Ostatecznie obsługujący nas przewodnik, młody facet, okazał się mało sympatycznym, interesownym gościem, z którym beż żalu rozstaliśmy się jeszcze przed zakończeniem całej wycieczki.
Nasza grupa zorganizowana była w charakterystyczny dla Koła Przewodników sposób tzn. spaliśmy we własnych namiotach, żywność zakupiliśmy w Katmandu, a codziennie przez kierownika wyznaczane były „wachty”- 2, 3 osoby, których obowiązkiem było zapewnienie w ciągu całego dnia posiłków dla całej grupy.
Nasza grupa zorganizowana była w charakterystyczny dla Koła Przewodników sposób tzn. spaliśmy we własnych namiotach, żywność zakupiliśmy w Katmandu, a codziennie przez kierownika wyznaczane były „wachty”- 2, 3 osoby, których obowiązkiem było zapewnienie w ciągu całego dnia posiłków dla całej grupy.
Gotowaliśmy na maszynkach typu „trzmiel” lub juwlach (maszynkach benzynowych), a gdzie się tylko dało i było dostępne drewno, na ogniskach. Bardzo sprawnie i efektywnie to działało.
Mnie przed wyjazdem jeszcze, ze względu na bliską znajomość z medykami, zostało przydzielone zadanie zorganizowania apteczki wyprawowej. Nie mieliśmy w naszym składzie żadnego lekarza, więc podeszłam do tego bardzo poważnie i zgromadziłam w niej sporo medykamentów. Całe szczęście nie były one tak bardzo potrzebne w trakcie wyjazdu. Nie mniej codziennie rano wydzielałam każdemu uczestnikowi zestaw kolorowych pigułek różnych witamin i pastylek uzdatniających wodę i uzupełniających ją w sole mineralne. Tym sposobem zyskałam sobie przezwisko „Piguła”. Najśmieszniejsza interwencja medyczna, o którą zostałam poproszona przez jednego z uczestników miała miejsce w jednym z miast indyjskich. Jeden z kolegów postanowił spróbować lokalnego specjału w postaci szklanki soku z łodyg trzciny wyciskanego na ulicznej prasie. I wszystko było ok dopóki nie zobaczył, jak kobieta wspomagająca obsługującego to urządzenie wypłukiwała szklanki, w której przed chwilą był płyn, w kuble z pomyjami stojącymi obok prasy. Czym prędzej po powrocie do hotelu, wpadł do mnie z okrzykiem: Piguła ! Nie masz tam w apteczce spirytusu, żebym mógł się wewnętrznie odkazić ?!
Życie w mijanych wioskach toczyło się swoim niewzruszonym trybem, wyraźnie jednak zostało ono urozmaicone i wszystko podlegało gwałtownym zmianom.
Przemieszczającym się licznie turystom przyglądały się dzieciaki i nie tylko one.
Mieszkańcy wiosek także. Niestety bardziej przypominało to typowe gapienie się na siebie niż zainteresowanie.
Autentyczne zainteresowanie budziła Magda. Często kobiety nepalskie podchodziły do niej i dotykając jej ramion sprawdzały czy są prawdziwe, czy aby nie nadmuchane. W Indiach natomiast Magda spotykała się z niczym nieskrywaną afirmacją ze strony mężczyzn i licznymi propozycjami matrymonialnymi.
Wędrowaliśmy w górę doliny, pokonując liczne mostki: solidne, bardziej zwodnicze i całkiem proste.
Choć droga nie była nadmiernie trudna, to upał robił swoje i momentami byliśmy znużeni, więc jak tylko się nadarzała okazja korzystaliśmy z okazji, aby sobie ulżyć.
I choć okolica się zmieniała, to liczne jej fragmenty pozostawały niewzruszone i zdawały się ze stoickim spokojem trwać w swoim pierwotnym stanie. Tak wyglądał „Giga Lotniskowiec” i tęcza na niebie.
Zdecydowanie inna była też roślinność – zakwitły drzewiaste rododendrony.
Minęliśmy wylot doliny prowadzącej pod Annapurny i do Annapurna Base Camp mając wspaniały widok na zerwy i ściany tych majestatycznej grupy gór.
Przeszliśmy też obok wioski Braga, zza której filuternie wyglądał szczyt zdobywanej poprzednio przez nas góry Chulu.
I tak dotarliśmy do Manangu, który zyskał na swej sławie, obrastając w atmosferę miasta trudno dostępnego, trochę mistycznego ze względu na fakt, iż przez niego wiedzie droga do bliskiego stąd Tybetu. Faktycznie miasteczko ma niezwykły klimat, z wąskimi uliczkami/alejkami między domami zbudowanymi z pozbieranych w górach, połupanych kamieni, z elementami buddyjskich artefaktów.
Faktycznie miasteczko ma niezwykły klimat, z wąskimi uliczkami, alejkami między domami zbudowanymi z pozbieranych w górach, połupanych kamieni,
z elementami buddyjskich artefaktów.
Dojście do przełęczy wiedzie głęboko wżynającą się w górskie grzbiety doliną, na stokach których pasą się jaki, nie bardzo wiadomo na czym o tej porze roku, bo wszystko wokół jest wysuszone i kruche.
Przejście przez przełęcz jest dwudniowe. Thorong La leży na wysokości 5400 m npm i wymaga najpierw podejścia do stóp stoku, na wysokości ok. 4500 m, którym trzeba się wspiąć na przełęcz. Był tam zbudowany z kamienia rodzaj szałasu, zamieszkałego i utrzymywanego przez tubylców. Miejsce mało gościnne i przyjazne, o trudnych warunkach bytowych, prawie zawsze zacienione i zimne.
Spędzamy tam noc i rano okazuje się, że dla wielu uczestników była ona wyjątkowo trudna, głównie ze względu na dające się odczuć kłopoty z wysokością. Szczególnie źle czuje się Magda, która stwierdza, że nie czuje się na siłach iść dalej na przełęcz.
Dodatkowo pogoda jest o poranku nieco mglista i jest zimno.
Cały bagaż Magdy rozdysponowujemy między siebie, tak że dziewczyna idzie zupełnie na lekko. Reszta grupy idzie dalej swoim tempem, a ja z tylu razem z Magdą w ten sposób, że wyznaczam jej kolejne mniejsze cele mówiąc np.: widzisz tamten głaz obok ścieżki ? Jak tam dojdziemy, to zrobimy tam odpoczynek. Magda świetnie współpracuje i spokojnie, ale wytrwale prze do góry.
W ten sposób docieramy na przełęcz, gdzie czeka na nas, wcale nie tak długo, reszta grupy.
To zwycięstwo uskrzydliło Magdę, tak, że do położonego niżej, po drugiej stronie Muktinath prawie zbiega z radosnym uśmiechem.
Świat po tej „drugiej stronie” jest jakby odmieniony Jest wiosna, kwitną wiosenne kwiaty, a na drzewach pełno świeżych pączków.
Kompleks świątynny tchnie prostotą spotęgowaną ubogą o tej porze roku szatą roślinną.
Szczególnie we fragmentach dostrzec można wiekowy charakter tego miejsca.
Położona niżej dolina Kali Gandaki jest głęboko wcięta, poryta parowami i wąwozami utworzonymi przez spływające nią burzliwe rzeki, aż do Jomson. Obszar znany jest ze starożytnego szlaku handlowego pomiędzy Nepalem a Tybetem i stanowi przedproże Tybetu, którego istotnym atutem jest fakt, iż znajduje się poza jurysdykcją chińską.
Osady wzdłuż doliny są znacznie bardziej cywilizacyjnie rozwinięte niż w dolinie Manangu, z porządnym, solidnym budownictwem, o wyraźnie zaznaczonym charakterze mieszczańsko – kupieckim. Ten trakt wykorzystywany jest od wieków nie tylko przez kupców, ale od wielu lat odwiedzany jest licznie przez turystów, gdyż trekking z Jomson do Muktinath należy do jednych z najwcześniej udostępnionych. Popularności dodaje mu także lotnisko posadowione w Jomson.
W jednej z górnych osad sprzedaję swoje mocno już przechodzone skórzane buty typu Rysy, nie dlatego, że są takie dobre, tylko po prostu są dostatecznie małe i pasuj na stopę jednej z Szerpanek. Dalej idę w szmacianych tenisówkach, które pracowicie i gorliwie zszywam i łatam na każdym postoju, obawiając się, że w przeciwnym razie do końca naszej wędrówki dotrę na bosaka.
Na rzekach w dolinie Kali Ghandaki organizowane były raftingi, może niezbyt liczne, ale wyraźnie te górskie w górnym biegu wody znalazły już swoich amatorów.
Schodząc w dół mijamy kolejne kolosy himalajskie takie jak Dhaulagiri.
I inne, które im niżej jesteśmy, tym bardziej stają się odległe i kuszące swą tajemniczością.
Im bliżej jesteśmy końcowej „stacji” naszego trekkingu i pełnej cywilizacji, tym bardziej wyczuwalna jest radość uczestników wyprawy, bo trekking wokół Annapurny należy do jednych z dłuższych – trwa ok. 11-14 dni. Mnie za to jest smutno, czuję niedosyt akcji górskiej i z sentymentem wspominam „tygrysie mięso” poprzedniej wyprawy. Żal mi też opuszczać prawdziwie górską krainę, zdając sobie sprawę, że pewnie więcej tu nie zawitam. W końcu jest na Ziemi tyle innych gór, w których jeszcze nie bywałam i rodzi mi się w głowie pomysł, aby odwiedzić góry wszystkich kontynentów. Na to trzeba czasu, a w życiu na wszystko trzeba znaleźć właściwe „pięć minut”.
Zwiedzamy spokojnie Katmandu. Niestety nie mam stamtąd żadnych zdjęć. Przypuszczam, że musiała mi gdzieś zaginąć jedna rolka filmu. Całe szczęście obrazy stamtąd zostały zapisane na twardym dysku mojej głowy i tam trwają.
Przyszedł też czas na zapoznanie się z Indiami, tymi spoza Delhi.
Odwiedzamy Kadżuraho. To zespół świątyń hinduistycznych o budowlach przypominających swym kształtem zamki z piasku budowane przez dzieci nad morzem, a także budzące skojarzenia ze świątynią Angkor Wat w Kambodży.
Kadżuraho stało się sławne głównie ze względu na szatę rzeźbiarską ścian świątyń, przedstawiającą cyklicznie układające się grupy postaci ludzkich w scenach niczym obrazki z Kamasutry.
Zawitaliśmy też oczywiście do Agry.
Oprócz Tadż Mahal zwiedzamy inne ciekawe miejsca w Agrze np. Red Fort.
Z okien którego, o poranku mamy okazję obserwować „poranny rozruch” słoni szykujących się dom codziennej pracy.
Zawitaliśmy też do Fatehpur Sikri, które znajduje się niedaleko od Agry. Całkowicie wyludnione przed wiekami, pozostawione swojemu losowi przez jego mieszkańców z bliżej niewyjaśnionych przyczyn.
Miasto, które słynie z niesłychanego kunsztu kamieniarstwa i różnych form obróbki kamienia.
Aż wreszcie dotarliśmy do Waranasi (Benares) nad Gangesem.
To miasto znane jest z rytualnych kąpieli o poranku w świętych wodach Gangesu dających oczyszczenie z grzechów. Jest to podobno jedna z najstarszych osad zamieszkanych do naszych czasów, a pielgrzymów doń się udających są co roku miliony.
Waranasi jest też miejscem od wieków kultywowanych, tradycyjnych pochówków całopalnych zwłok na stosach z drewna. Po spaleniu drewna pozostałości stosu topione są w wodach rzeki.
Poza tym miasto żyje w swoim niewzruszony przez wieki rytmie.
Podróż przez Indie pozwoliła mi poznać koloryt i poczuć smak tego kraju, który stanowi duży element puzzli składających się w różnorodną mozaikę cywilizacyjno-etniczno-kulturowo-religijną naszego świata.
Wyprawa miała inny charakter niż wszystkie moje wcześniejsze i choć Nepal się zmienił, to i ja byłam już inna – zmieniona.
W porzekadle: „Nigdy nie wchodzi się dwa razy do tej samej wody” zawarta jest prawdziwa prawda !
Autor i zdjęcia – Janka Dąbrowska