Kilimandżaro 2005
Trudno było mi się zebrać do opisywania tej wyprawy. Była to bowiem pierwsza z moich ekspedycji „nowej ery” – w formule przewodnickiej/komercyjnej. Takie znaczące wydarzenia najlepiej jest opisywać od razu po powrocie, kiedy wrażenia i emocje są jeszcze żywe, nie przetworzone przez tysiące słów, którymi opowiadamy o nich innym, które zostają w trakcie wygładzone, wyrównane w samoistnym procesie samo-cenzury i samokrytyki.
Po latach trudno jest wiarygodnie odtworzyć nie tylko fakty, a tym bardziej uczucia jakie wtedy nam towarzyszyły.
A jednak spróbuję !
Kiedy dzieci dorosły do wieku, gdy nie potrzebują i nie chcą się już trzymać maminego fartucha, po wielu wspólnych wyjazdach typu rajdowego, a także po rodzinnych, samochodowych podróżach, w ramach których zwiedziliśmy prawie całą Europę, odezwał się we mnie górski zew podróżniczy. Przez cały ten okres, tradycyjnie zimą wyjeżdżaliśmy w Tatry w dobranej, sprawdzonej przez lata kompanii, na wspinaczki i połażenie po dolinach i graniach.
Jednak szeroki świat kusił !
Przez ten czas wiele się zmieniło. Powstały nowe możliwości wyjazdowe, które znakomicie je uprościły. Rozwinął się w kraju ruch przewodnicki: wystarczyło mieć zasobny portfel, dysponować czasem i znaleźć odpowiednią osobę, która pomoże w spełnieniu marzeń.
Ja zaczęłam od tego, że zadzwoniłam do Leszka, który w międzyczasie porzucił pracę „na etacie” i zajął się organizowaniem górskich wyjazdów typu przewodnickiego.
Zapytałam go o Kilimandżaro !
Dlaczego akurat o tę górę ? Z bardzo prostego powodu. Jest to bowiem najłatwiejsza do zdobycia bardzo wysoka góra (5895 m npm), a po wielu latach nie byłam pewna swoich możliwości. Niewątpliwie też zadziałała magia tej góry.
Jest w niej bowiem magnetyzm, który powoduje, że jest oblegana przez tysiące chętnych do zmierzenia się z nią, pragnących, aby osiadło na nich nieco z pyłu jej sławy.
Góra, która wyrasta wysoko ponad zupełnie płaskie równiny i stepy spalone słońcem, niczym babka lukrowana białą czapą śnieżno – lodową, przyciąga mimowolnie wzrok niczym magnes i przywołuje.
(pocztówka)
Góra jest rozpoznana do każdego niemal kamyka i nie ma co opisywać jej topografii i wielu różnych dróg- możliwości jej zdobycia.
I tak dołączyłam do wyjazdu. Przyznam, że dziwnie się czułam kiedy określonego dnia stawiłam się na lotnisku z niewielkim plecakiem, z paszportówką ukrytą w spodniach wypełnioną gotówką, nie znając nikogo ze składu oprócz Leszka. Przyzwyczajona byłam do tego, że każde takie wydarzenie dawniej poprzedzało co najmniej pół roku wspólnego wysiłku, wymagającego nierzadko przeskakiwania kolejnych kłód rzucanych pod nogi przez los, co stwarzało okazję do tego, żeby wzajemnie lepiej się poznać i nieco się do siebie zbliżyć.
Na lotnisku okazało się, że jest nas w sumie, nie licząc Leszka, czworo, a na miejscu ma do nas dołączyć jeszcze jedna osoba.
Myślę, że to dobry moment, żeby przedstawić uczestników tego wyjazdu:
Jurek – starszy ode mnie ok. 10 lat, w bardzo dobrej formie, biznesmen z Białegostoku, który wie, że pieniądze są po to żeby je wydawać tak, aby sprawiały radość, jowialny i bardzo przyjazny.
Andrzej – w moim wieku, profesor Politechniki Warszawskiej, krzepki, konkretny, usystematyzowany, człowiek – opoka.
Marcin – ok. 35-40 lat, szczupły typu „żyła”, przedstawiciel nowej generacji, pracownik korporacji, albo prowadzi własny biznes.
Eryk – Duńczyk w wieku Marcina, „duży” facet o łagodnym usposobieniu i bardzo przyjazny.
Lecimy z Warszawy poprzez Amsterdam bezpośrednio na Lotnisko Kilimanjaro do Arushy, która jest główną bazą wypadową na Kilimandżaro od strony Tanzanii.
Gdy nocą wychodzimy z klimatyzowanej hali lotniska na zewnątrz uderza nas fala łagodnego, ciepłego powietrza przesyconego zapachami tropikalnej nocy: trochę kurzu, trochę kwiatów i drzew, trochę przypraw – taka mieszanka, która we wszystkich budzi natychmiast skojarzenia z pierwszymi słowami powieści Karen Blixen „Pożegnanie z Afryką” : „I had a farm in Africa !”.
Arusha jest parterowym, szeroko rozprzestrzenionym miastem, typowym dla krajów trzeciego świata.
Główne ulice są wyasfaltowane, natomiast boczne gliniasto – żwirowe. Miasto jest wyjątkowo schludne, jak na warunki afrykańskie, z licznymi, dość chaotycznie ulokowanymi sklepami i straganami, które wylewają się ze swoimi towarami na ulice. Uderza niezwykła barwność strojów i towarów.
Wśród niskich domów spotyka się duże, porządne kamienice przed którymi można dostrzec super nowoczesne samochody, a na niskich, barakowych domach wielkie anteny satelitarne.
Nie mamy zbyt wiele czasu na powłóczenie się po mieście, bo wyjazd czasowo jest bardzo skondensowany, w sumie do 10-ciu dni: od dnia wylotu, do powrotu. Piątego dnia powinniśmy stanąć na szczycie Kili ! Będziemy na nią wchodzić najłatwiejszą drogą – szlakiem turystycznym Maranga, powszechnie zwanym Coca Cola Route.
Na Kilimandżaro nie da się wejść samodzielnie, bez wynajęcia lokalnego przewodnika i ekipy obsługującej grupę. Rząd Tanzanii zadbał w ten sposób, żeby Kili stanowiąca niebagatelne źródło dochodów była też miejscem zatrudnienia dla rzeszy obywateli. Członkowie takiej ekipy są jednocześnie tragarzami, kucharzami i opiekunami na trasie i podczas wejścia na sam szczyt. Są bardzo sprawnie zorganizowani. W pierwszym momencie było dla mnie dość szokujące kiedy zaczęli się do mnie zwracać per: sahib mam, a rano podawali mi kubek ciepłej herbaty i miskę z wodą do porannego umycia się. Wydawało mi się to TAKIE kolonialne i początkowo przyznaję, że mocno mnie krępowało. Wkrótce zrozumiałam jednak, że to jest element ich normalnej pracy. Zresztą i tak wkrótce wszyscy zaczęli z uśmiechem nazywać mnie Raka Bibi, co znaczy podobno „szybka dziewczyna”, z racji mojego szybkiego sposobu chodzenia i poruszania się. Znacznie bardziej mi to odpowiadało !
Droga podejścia na Kilimandżaro jest charakterystyczna tym, że praktycznie każdego dnia idzie się w innej strefie klimatycznej. To tak, jakby każdego dnia człowiek znajdował się w nieco odmiennej rzeczywistości. Naprawdę nie można się znudzić.
Najpierw przechodzi się przez dżunglę: duszną, wilgotną, mroczną i zabałaganioną tysiącami splątanych roślin, krzewów i drzew walczących o dostęp do światła.
Następnie wkracza się w królestwo wrzosowisk, gdzie krzewy osiągają wysokość sporych drzew porośniętych różnymi porostami i mchami zwisającymi z nich niczym brody, a wszystko dla odmiany od poprzedniej zieloności jest szare, jasno brązowe, białe, miejscami fioletowe.
Z wrzosowisk przenosimy się w tundrowo podmokły teren, na którym rosną przedziwne rośliny przypominające szyszki albo ananasy na wysokich łodygach, sporo jest różnych gruboszowatych kwiatów, a także krzewów niczym nasze jałowce płożące, o przedziwnie poskręcanych gałęziach. Jeden z takich mniejszych, poskręcanych konarów spakowałam do plecaka i przywiozłam ze sobą do kraju.
Później wkraczamy w krainę skalno – pustynną, o iście księżycowym krajobrazie, gdzie królują jedynie suchotnicze porosty i krzewy, aby ostatecznie zupełnie nagimi zboczami wulkanicznymi wydostać się na krawędź krateru z płatami lodu, częstokroć o wysokich uskokach i burtach.
Z hotelu busem przemieszczamy się do bram Parku Narodowego Kilimandżaro, gdzie każde z nas imiennie odznacza swoje wejście i wyruszamy w trasę.
Idziemy wygodną ścieżką wśród tropikalnej zieleni, słysząc pomruk ptaków, owadów i wszystkiego co w niej żyje. Jest gorąco i wilgotno, więc wkrótce jesteśmy mokrzy od potu, ale ten etap jest dość krótki i wcześnie dochodzimy do miejsca naszego pierwszego noclegu – do Mandara Hut (2700 m npm).
Stoją tam drewniane domki o skośnych dachach, przypominające do złudzenia domki na niektórych polskich działkach.
Jest słonecznie i ciepło, ale jak tylko zapada zmierzch robi się chłodno. Z wdzięcznością wyciągam kurtkę mojego syna, którą w ostatniej chwili włożyłam wyjeżdżając na lotnisko, bo akurat padał wtedy deszcz ze śniegiem. Nie sądziłam wtedy, że tak mi się przyda, myśląc : przecież to AFRYKA ! W ogóle okazuje się, że sprzętowo znacznie odstaję od reszty uczestników. Zbierając pieniądze na opłacenie wyprawy nie starczyło mi już środków na zakup nowego sprzętu i bazowałam na tym co posiadałam z wypraw poprzednich. A tak jak świat się zmienił, tak zmienił i unowocześnił się sprzęt oparty o nowe technologie i wynalazki. Trudno, musiałam sobie jakoś radzić.
W Mandara Hut spotykamy grupy ludzi, którzy wracają już z góry i stanowi to dla nas swoiste „memento mori”, bowiem u wielu z nich można dostrzec oznaki wyczerpania i mocno przekrwione oczy. Jak nam wyjaśnia Leszek jest to wynik wzmożonego ciśnienia krwi w gałkach ocznych na dużej wysokości w konsekwencji niewystarczającej aklimatyzacji. Najprostsze wejście na Kilimandżaro nie przedstawia żadnych trudności technicznych, natomiast jest dużym wyzwaniem ze względu na brak lub zbyt niski poziom aklimatyzacji. W końcu w ciągu 5 dni człowiek przemieszcza się z poziomu morza na prawie 6000 m npm. Nie każdy organizm potrafi sobie z tym poradzić. Faktem jest, że kiedy szłam wzdłuż krateru ku jego najwyżej wzniesionemu miejscu – Uhuru, stanowiącemu wierzchołek Kilimandżaro, zastanawiałam się czy nie wyglądam niczym ślimak z oczami na szypułkach, dodatkowo poruszając się w jego tempie.
Wychodzimy wcale nie tak wcześnie. Spokojnie, po śniadaniu i bez pośpiechu. Wkraczamy w krainę wrzosowisk, postępując za członkami naszej ekipy serwisowej, która niesie cały przynależny do nas majdan. Robią to w tradycyjny i typowy dla Afryki sposób czyli na głowie. Czasami naprawdę trudno uwierzyć i zrozumieć, jak te ładunki się tam trzymają. Szerpowie w Nepalu też noszą ładunki na głowie, ale są one podtrzymywane przez pasy, a tu….one po prostu tkwią na ich głowach.
Liderem naszych „serwisantów” jest młody chłopak, wygląda na Masaja – jest bardzo szczupły, o nieprawdopodobnie cienkich, ale dobrze umięśnionych nogach, bardzo sympatyczny, zawsze uśmiechnięty. Nazywamy go Rasta, bo gdy zjawił się u nas pierwszy raz w hotelu nosił czapkę rastafariańską, zresztą jego ekipa też tak do niego się zwraca. W czasie wyjścia szczytowego, to on nadaje tempo, stale niczym mantrę, powtarzając słowo „pole – pole” tzn. powoli, powoli, co wydaje się być warunkiem powodzenia.
Tego dnia zbaczamy nieco z utartego traktu, aby obejść jakiś mniejszy, stary, całkiem już zarośnięty wrzosami pomniejszy krater. Cały masyw Kilimandżaro jest bowiem wygasłym wulkanem. Dzięki temu mamy okazję zobaczyć wrzosową krainę, jak w szerokim obiektywie.
Późnym popołudniem docieramy do Horombo Hut – końca 2 etapu. Pod koniec teren zmienia się, robiąc się bardziej podmokły, zaczynają pokazywać się różne przedziwne, egzotyczne rośliny, a zbocza są porośnięte zielonymi, kłującymi, płożącymi się niskimi krzewami. Wokół pojawiają się bardzo charakterystyczne niby drzewa, których pnie zwieńczone są wielkimi rozetami skórzastych, zielonych liści.
W Horombo nocujemy w drewnianych szałasach – budkach. W nocy jest zimno i starając się jak najlepiej umościć do snu przykrywam swój puchowy śpiwór anorakiem i czym się da. Tak się kokosząc, zdaję sobie sprawę, że szybko robię się zadyszana i co i rusz muszę odpoczywać. Wtedy uświadamiam sobie, że w końcu znajduję się już na wysokości 3700 m i …nie ma lekko ! Inni też robią się trochę ospali i już nie tacy dziarscy. Szybko zapadamy w sen. Ranek jest rześki i świetlisty. To będzie dzień przeznaczony na załapanie jako-takiej aklimatyzacji. Wybieramy się pod Mawenzi (drugi szczyt w masywie Kili) do znajdującego się tam rodzaju blaszanego schronu.
Idziemy wzdłuż niewysokiego uskoku skalnego, który spływająca z niego woda poznaczyła w biało czarne pasy nadając mu tym samym nazwę Zebra Rock. Pogoda niepostrzeżenie się zmienia. Robi się mglisto, chłodno, a wierzchołek Mawenzi skrywają chmury.
Dochodzimy do bivacco, robimy sobie zdjęcie pamiątkowe i tu rozdzielamy się chwilowo na dwie grupki.
Ja z Leszkiem postanawiamy podejść jeszcze kawałek bliżej pod stoki Mawenzi, aby zorientować się jak wyglądają warunki wspinaczkowe na tej górze. Poprowadzonych jest bowiem na niej kilka całkiem trudnych dróg wspinaczkowych. Nie idziemy daleko, bo od razu orientujemy się, że rodzaj skały: rudy, wulkaniczny tuf jest mało sympatyczny i zaczynamy schodzić, aby dołączyć do reszty grupy. Zaczynam tatrzańskim zwyczajem zbiegać po czymś co wygląda jak piarg, ale bardzo szybko orientuję się, że to duży błąd. Podłoże jest twarde, a pokrywający je skalny rumosz nie daje dobrego oparcia dla nóg. Dodatkowo dyszę jak lokomotywa na najwyższych obrotach, a coraz bardziej się rozpędzam, nie mogąc się zatrzymać. Ostatecznie w odruchu: ratuj się kobieto ! udaje mi się wyhamować, muszę odsapnąć i powrócić do rzeczywistości, nabierając właściwej pokory. W końcu to 5000 m, a pod nogami to wulkan, a nie tatrzański piarg.
Wracając do Horombo Leszek wiedzie nas przez zupełnie „księżycowy” krajobraz: skalno – pustynny, z kępami białych, suchych porostów.
Podobny krajobraz będzie nam towarzyszyć następnego, czwartego dnia naszej trasy. Przemieszczamy się po wulkanicznej, o skalnym podłożu pustyni tzw. Saddle. Nadal jest mglisto, ale chwalimy to sobie, bo jesteśmy w stanie wyobrazić sobie, jak wyglądałoby to w pełnym słońcu. Gdzieś tam kołacze się niepokój czy jutro, w trakcie ataku na szczyt będzie ładna pogoda. Jak dotąd nie mamy na co narzekać. Leszek wybrał taką porę na nasz wyjazd: listopad i pełnię księżyca, która według niego jest „gwarantem” dobrej pogody. Trudno nam uwierzyć, że w Afryce może nie być pogody, ale to nieprawda. Na Kilimandżaro pogoda potrafi być podobno bardzo zmienna, może padać śnieg i wieją dokuczliwe wiatry. Podchodzenie tego dnia idzie nam wolno, mgła się rozproszyła, odczuwamy już ewidentnie wpływ wysokości.
Mawenzi pozostała za nami, a my, każdy swoim tempem dochodzimy do Kibo Hut (4700 m npm), co tu dużo mówić porządnie zmęczeni.
Kibo Hut jest mało sympatycznie wyglądającym, murowanym, pudełkowatym budynkiem, wewnątrz którego jest zimno i mało przytulnie.
To po prostu miejsce na krótki sen dla tych co wczesną nocą wyruszą w kierunku szczytu.
Po przyjściu wypijam bez zastanowienia kubeczek kawy i raptem z całą mocą słyszę w głowie swój wzmożony puls i prawie widzę gołym okiem bicie swojego serca. Znowu zapomniałam o wysokości ! Kładę się na chwilę na pryczy, żeby wyhamować, niczym na stokach Mawenzi.
Wychodzimy o 2 w nocy. Tak jak przewidział Leszek: jest pełnia, księżyc świeci niby lampa, tak że można w zasadzie iść bez czołówki i jest strasznie zimno. Ruszamy za Rastą krok za krokiem, pole – pole i choć pozwala to nie tracić tchu, to czuję jak powoli, poczynając od końcówek kończyn zaczynam zamarzać. Zaczyna dodatkowo wiać niezbyt mocny, ale uporczywy wiatr termiczny. Rasta zdaje sobie sprawę z pojawiających się trudności i zatrzymuje się, dając nam czas na doubieranie się. Wyciągam z plecaka kurtkę Wawy, błogosławiąc odruch w jakim zdjęłam ją z wieszaka w domu. Ogrzanie „kadłubka” powoduje, że i w kończynach powraca mi krążenie.
Posuwając się do góry, w pewnym momencie zaczynamy mijać rozłożonych pokotem przy drodze ludzi. Okazuje się, że to jakiś oddział rekrutów armii tanzańskiej, którzy zostali wysłani na takie przeszkolenie. Młodzi chłopcy, zupełnie bez sił, często wymiotujący, leżą zupełnie bez chęci podjęcia jakiegoś działania. Mają jednak swojego dowódcę/przewodnika. Mijamy ich, sami skoncentrowani na swoich problemach i przemy w górę. O świcie osiągamy tzw. Gilmans Point – początek krawędzi krateru. Widok jest spektakularny. U naszych stóp rozciąga się cała Afryka! Przyznam jednak, że bardziej niż ten widok zaprząta nasz umysł myśl, że teraz trzeba prawie poziomo, po nierównym brzegu krateru, miejscami eksponowanym przemieścić się do Uhuru. Wielu rezygnuje na Gilmans Piont, co też w zasadzie „zalicza” im wejście na Kili. My jednak ambitnie idziemy dalej. W końcu nie tylko chcemy osiągnąć najwyższy punkt, ale chcemy zobaczyć „śniegi Kilimandżaro”.
Faktycznie zaczynamy wkrótce mijać lodowce opadające w kierunku zboczy niczym klify, nigdzie jednak bezpośrednio po śniegu nie idziemy. Te czapy lodowe powoli na Kili zanikają, choć ich rozległość i grubość jest zmienna, zależnie od roku.
Po pięciu godzinach od wyjścia z Kibo docieramy na Uhuru (5895 m npm), robimy pamiątkowe zdjęcie i zaczynamy schodzić. Leszek z Marcinem postanawiają wrócić dnem kaldery, reszta drogą, którą tu się wdrapaliśmy.
Czeka nas bardzo trudny dzień, bo musimy zejść, aż do bram parku. Schodzi się łatwiej, ale w końcu, to dystans trzech dni do pokonania. W zejściu cały czas towarzyszy nam niezmordowane tym razem słońce, którego promienie padają bardzo pionowo, wprost z góry i trzeba się przed nim dobrze chronić. W różnym, ale z grubsza zbliżonym czasie, docieramy do celu.
Jesteśmy zmordowani i myślimy tylko o tym, żeby jak najszybciej znaleźć się w hotelu i po 5 dniach wziąć prysznic. Jemy jeszcze pożegnalny lunch przygotowany przez naszą ekipę, a Rasta chce ode mnie kupić moje buty trekkingowe, bo są małe i ma kogoś komu będą pasowały.
Zdejmuję je, wskakuję w tenisówki i po prostu mu je oddaję.
W biurze parku wypisują nam certyfikaty potwierdzające nasze osiągnięcie.
Dopiero następnego dnia, już umyci, wyspani, najedzeni zaczynamy odczuwać satysfakcję i radość z pomyślnie spełnionego marzenia.
Teraz mamy zaplanowanych parę atrakcji będących miłym i przyjemnym zakończeniem naszych zmagań z wysoką górą.
Jedziemy jeepem do Parku Narodowego Arusha na klasyczne, zorganizowane dla turystów safari. Jest ono o tyle nietypowe, że obejmuje pieszą wycieczkę w głąb terytorium tego parku. Jest to możliwe z tego względu, że na jego terenie nie występują lwy, nie mniej towarzyszy nam strażnik uzbrojony w ostrą broń myśliwską. Piesze przemieszczanie się wśród zarośli i parasolowato ukształtowanych akacji daje znacznie bogatsze wrażenie obcowania z autentyczną afrykańską naturą.
W pewnym momencie słyszymy głośny tętent zbliżających się do nas jakiś zwierząt, strażnik zdejmuje strzelbę z ramienia i trzyma ją w pogotowiu, kiedy na polanę obok nas wybiega stado żyraf. Jest to bardzo emocjonująca chwila, bo choć są to łagodne i przyjaźnie nastawione zwierzęta, ale jednak dzikie i wielkie. Nie ukrywam, że pewność siebie nie była wtedy u nas uczuciem dominującym, za to doznanie bezpośredniego obcowania ze zwierzętami bardzo silne i budujące. Inne zwierzęta: antylopy, guźce, małpy widzieliśmy także, nie mniej z daleka i co tu dużo mówić, niezbyt wyraźnie.
Na lunch zatrzymaliśmy się nad jakimś jeziorem o intensywnie zielonej barwie. Przewodnik powiedział nam, że jest to spowodowane mocnym jego zasoleniem . Przykucnęłam, nabrałam w dłonie trochę wody i jej spróbowałam: faktycznie, była mocno słona. Po chwili przewodnik wskazał nam w oddali dużą różową plamę na brzegu jeziora. Było to kolonia gnieżdżących się tu różowych flamingów. Uppss ! Pomyślałam sobie, że one też pewnie przyczyniają się do zasolenia wody, którą przed chwilą miałam na języku !
Następnego dnia niewielkim samolotem linii ZanAir , nad bezludną i wysuszoną częścią Tanzanii lecimy na Zanzibar – „błękitną wyspę” na wodach Oceanu Indyjskiego.
Trafiamy do hotelu tzw. resortu w wiosce Nungwi, urządzonego w prawdziwie kolonialnych klimatach. Hotelowa część plaży była rajsko – bajkowa, ale wystarczyło wyjść poza hotelowe mury, żeby zderzyć się z zanzibarską, bardzo ubogą rzeczywistością lokalnej wioski. Ten kontrast budzi we mnie wyrzuty sumienia, na które nic więcej nie mogę poradzić niż je w tej chwili po prostu „przełknąć”. Nie mniej stwierdzam, że zdecydowanie pozycja bogatego, wypasionego westmana mi nie leży i nie pasuje.
Więcej włóczę się po tej części plaży „poza murami” obserwując pracę mieszkańców wioski. Żyją oczywiście głównie z tego co im morze oferuje, pływając na łodziach, które sami wytwarzają, o ciekawej konstrukcji. Wąska łódź z żaglem doposażona jest po bokach w dwie, stabilizujące belki – pływaki niczym katamaran.
Łodzie są wykonywane w oparciu o naturalnie wygięty materiał, z którego po obróbce powstają wręgi.
Widziałam też ręcznie kute gwoździe, którymi całość jest łączona.
Nie mniej łodzie do przewozu turystów są solidniejszej konstrukcji i wyposażone w nowoczesne silniki yamaha.
Jedną z takich łodzi wyruszamy na „safari” z delfinami.
Wypływamy daleko od brzegu i panowie decydują się na wyskoczenie z łodzi i pływanie w błękitnej wodzie, w której wkrótce zostają otoczeni przez kilka delfinów. Ja zdecydowanie wolę obserwować je z łodzi. Chociaż nieźle pływam, to jednak czuję, że morskie wody nie są środowiskiem, w którym czuję się pewnie i bezpiecznie.
W programie mamy też odwiedzenie rezerwatu małp colombus, które żyją na terenach lasów namorzynowych, po których poruszamy się łodzią i po specjalnie przygotowanych w tym celu pomostach.
Brązowe lub czarne małpki, z białymi pióropuszami po bokach są średniej wielkości i mieszkają na drzewach, których liśćmi się odżywiają. Liście te wydzielają jednak jakieś toksyny. Aby je zniwelować, do ich trawienia zwierzętom tym potrzeby jest węgiel drzewny, który znajdują tam, gdzie zostanie on wytworzony przez ludzi np. na wypalanych polach, w miejscu ognisk itp.
Odwiedzając rezerwat tych małp stanęłam pod którymś drzewem, aby lepiej przyjrzeć się siedzącemu na gałęziach stadku. W pewnym momencie jedna z małpek zaczęła przeskakiwać z gałęzi na gałąź w moim kierunku, aż znalazła się na kołyszącej się gałęzi w zasięgu mojej ręki. Zaskoczona trwałam w bezruchu, kiedy małpka wyciągnęła do mnie łapkę, ujmując w nią mój niebieski szal, który miałam na szyi. Wyglądało to tak, jakby chciała sprawdzić rodzaj materiału, z którego szal jest zrobiony, niczym klienta w sklepie sprawdzająca jego jakość. Po krótkim czasie zaspokoiła swoją ciekawość i poskakała pewnie do swoich koleżanek powiedzieć im, że to tak naprawdę nic nadzwyczajnego – taki tam sobie zwykły szal ! Nie mniej kontakt był prawie intymny !
Równie intymny kontakt z małpką spotkał mnie całkiem niespodziewanie przed bramą naszego hotelu, gdzie co rano rozstawiał swój kram handlarz z obrazami, batikami i innymi egzotycznymi precjozami. Towarzyszyła mu mała małpka, przywiązana na lince do drzewa, pod którą umieszczone było stoisko. Pewnego popołudnia wyszłam obejrzeć co też ciekawego można tam zobaczyć. Kiedy ukucnęłam, żeby coś obejrzeć raptem małpka zeskoczyła z pnia na ziemie i wskoczyła mi na ramię i zaczęła oglądać moje włosy. Zupełnie jakby mnie iskała, tak jak to mają w zwyczaju małpy. Potem delikatnie odchyliła bluzkę na moim dekolcie i tam zajrzała, „pogłaskała” mnie jeszcze po głowie, a potem …handlarz ją przegonił. Pamiętam niesamowicie delikatny dotyk jej łapek, prawie jak kocich, tylko bez pazurków. Było to niezwykle przyjemne doznanie.
Odwiedziliśmy też stację, gdzie znalazły schronienie żółwie uratowane z sieci rybackich.
Pojechaliśmy także do miasta Zanzibar, do dzielnicy Stone Town, w której w dawnych czasach odbywał się targ niewolników. Nadal jest tam targ, tyle że handluje się tu już całe szczęście nie żywym, a zwykłym towarem.
Chodziliśmy po wąskich uliczkach, przy których stoją mocno zerodowane przez słoną wilgoć domy, a także po bazarach urągających jakimkolwiek zasadom higieny.
W wielu domach są tradycyjnie zainstalowane tzw. „słoniowe drzwi”. Są to solidne, drewniane odrzwia wyposażone w siatkę regularnie rozmieszczonych metalowych ćwieków, które miały na celu uchronić je przed ewentualnym wyważeniem ich przez atakujące słonie.
Stanęliśmy także na chwilę pod domem opatrzonym w tablicę informującą, iż jest to dom, w którym urodził się i do 18 roku życia mieszkał Freddie Mercury, lider zespołu Queen.
W końcu mijając na poboczach baobaby i zwykłe chaty pojechaliśmy na lotnisko, skąd przelecieliśmy 12 miejscową Cesną do Der as Sallam, a póżniej bezpośrednio do Warszawy.
I to był ostateczny koniec mojej nowej, bardzo intensywnej, afrykańskiej przygody.
Dała ona początek kolejnym moim wyprawom, pozwalającym mi zrealizować marzenie o odwiedzeniu gór wszystkich kontynentów.
Autor tekstu i zdjęć : Janka Dąbrowska