Beskid Żywiecki z „Agrykolą” – październik 2024

Po raz kolejny z radością skorzystaliśmy z okazji, jaką stworzył nam Andrzej do wyrwania się w góry, pozostawiając za sobą bagaż dni powszednich, spędzanych w miejskich zatroskanych klimatach. Witaliśmy się ze znajomymi z poprzednich wyjazdów, z ciekawością i życzliwością witaliśmy nowych.

 

 

 

 

 

 

Jesień w Beskidzie Żywieckim dopiero zaczynała tkać paczworkowy dywan z zielonych i żółtych liści, i zapalała pomarańczowo płonące żagwie jesiennych drzew.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mimo zachmurzonego początkowo nieba, przez filtr mgły nieco zszarzone barwy i tak cieszyły oko, gdy przemierzaliśmy trasy prowadzące przez leśne tunele, dróżki wybiegające na rozległe polany, na które wysypywaliśmy się liczną gromadą barwnych kropek, w pozornym chaosie, a jednak zjednoczeni wspólnotą przeżyć.

Doceniając nasz entuzjazm, pogoda postanowiła nagrodzić nas paroma słonecznymi choć chłodnymi dniami, starając się ukazać i podkreślić urok otaczającej natury także z tej świetlistej strony.

 

 

 

 

 

 

 

Potoki i strumienie skrzyły się w słońcu, a horyzont zamykała niebieska postrzępiona, przyzywająca linia gór.

 

Sterczące kikuty świerkowych matuzalemów kontrastowały z odradzającą się u ich stóp drzewną młodzieżą strojącą się w jesienne szaty.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przy drogach czerwieniały krzaki dzikiej róży i jabłka, a na wierchach grona jarzębiny.

 

 

W mijanych wioseczkach z uznaniem spoglądaliśmy na porządne domy, wśród których dostrzegaliśmy te rewitalizowane udatnie łączące współczesność z macierzystą tkanką.

 

 

 

 

 

 

 

Stare szałasy, choć nielicznie już, trwają na halach i nie gardzą tym co przywiewa cywilizacyjny wiatr.

 

 

 

 

Wśród wielu tradycyjnych kapliczek stojących przy domostwach i na rozstajach dróg można spotkać takie o nowocześniejszej, artystycznej formie.

 

 

 

Naszą grupkę prowadziła zwykle grupa liderów, ale pozostali uczestnicy bez kompleksów podążali za nimi każdy w swoim tempie, docierając do wyznaczonego celu. Nieistotne było bowiem kto będzie pierwszy, a czy zamierzenie zostało zrealizowane.

 

foto. M.Cichy

Z satysfakcją gromadziliśmy się wszyscy w schroniskach, rozkoszując się ich ciepłem i serwowaną w nich gorącą herbatą.

 

Pocieszająco wyglądały zgromadzone przy nich z myślą o zbliżających się zimowych chłodach pryzmy drewna.

 

 

 

 

Pociemniałe patyną lat schroniska prowadzone są w większości przez młodych ludzi doskonale wczuwających się w potrzeby górskich łazików.

 

 

A takich na szlakach spotykaliśmy wielu. W różnym wieku, w liczniejszym i mniejszym gronie nierzadko w towarzystwie czworonożnych przyjaciół.

 

 

 

Trasy bywały długie i wytężające, jak choćby prowadząca na Romankę stale, nieustępliwie pnąca się do góry, wymagająca pokonania miejsc uzbrojonych w łańcuchy, a później spadająca kamienistym, upstrzonym wystającymi korzeniami zejściem na łeb na szyję do doliny.

Dwadzieścia kilometrów w górzystym terenie dało nam porządnie w kość i nieco usztywniło.

Z uczuciem ulgi dotarliśmy do naszego lokum w Żabnicy i podcieniowym wejściem zanurzyliśmy się w domowym cieple okraszonym zapachami dobrego jadła serwowanego nam przez troskliwą gospodynię.

 

 

 

 

 

 

 

Następnego dnia wszyscy byliśmy wdzięczni Andrzejowi, że zaplanował odwiedziny Centrum Pasterskiego i Koronki w Koniakowie, tym bardziej że pogoda zdecydowanie przestała nas faworyzować. Pokonanie nielicznych schodów w muzeum na zesztywniałych nogach nie było wcale banalnym zadaniem.

 

 

 

 

 

 

 

W Centrum Pasterstwa zapoznaliśmy się ze specyfiką wytwarzania owczych serów, a Mietek przeobraził się w wielce szacownego bacę, mającego baczenie na kilka owieczek pomieszkujących na parterze.

 

 

 

 

 

 

 

Koniaków – słynny na cały świat z heklowanych (robionych szydełkiem) koronek nadal podtrzymuje stare tradycje zachowując ugruntowane przez lata wzornictwo, ale uzupełnia je o nowe wyzwania współczesności.

Niezrażeni kaprysami pogody, w deszczu, mgle i wietrze wyruszyliśmy na kolejne trasy.

 

Okutani w peleryny przedzieraliśmy się przez zamglony las.

 

 

 

Nad nami piętrzyły się skały z drzewami rozpaczliwie szukającymi korzeniami oparcia i racji swego istnienia.

 

 

 

 

 

 

 

Nawet sceptyczna mina drewnianego górala, zdającego się mówić: „A kaj to idziecie w takom siompawicę?” nas nie powstrzymała.

 

 

 

 

 

 

 

Staraliśmy się nie rozdeptać na drodze salamander i choć wody było wiele, to nie na tyle żeby nie dało się niektórym przejść rurą stanowiącą przepust pod leśną drogą.

foto: J. S-Chylińska

 

 

 

 

 

 

Nagrodą za wytrwałość był widok niezwykłych dla żywiecczyzny rzeźb – totemów i klimatycznych chatynek z suszącymi się wiązkami jarzębiny.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Na Wielką Raczę wyruszyliśmy zanurzeni we mgle i deszczu, zdając sobie sprawę, że nie dane będzie nam oglądać wspaniałej ponoć panoramy stamtąd się rozciągającej.

 

 

 

foto: P. Zalewski

 

 

 

 

 

 

I tak byliśmy wielce zadowoleni, że pod naszymi stopami znajdował się najwyższy szczyt Beskidu Żywieckiego.
Nie obyło się bez emocji. Część grupy spacerowej pogubiła się na swojej trasie podczas zejścia we mgle. Brak zasięgu telefonów spowodował, że ostatecznie przy wydatnym współudziale naszego niezastąpionego kierowcy – Michała, wykazującego wiele tolerancji i cierpliwości, zmuszonego parokrotnie przemierzać w tę i z powrotem odcinek szosy, udało nam się wszystkich pozbierać. Ważne, że wszyscy dotarliśmy na kolację na czas.

 

Po Wielkiej Raczy nie sposób było ominąć Pilsko. Liczyliśmy na to, że po tak emocjonującym dniu uda nam się zyskać na wysokości i podjechać wyciągiem. Niestety okazało się, że zła pogoda zniechęciła obsługę do uruchomienia krzesełek, więc niewiele się zastanawiając podreptaliśmy do góry.

 

 

No i także tym razem się udało!

 

 

To był koniec naszych górskich wędrówek. W drodze powrotnej zajechaliśmy jeszcze do Żywca, gdzie zwiedziliśmy Muzeum Miejskie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Z Działem Etnograficznym zapoznała nas niezwykle kompetentna przewodniczka frapująco i niestandardowo ujmująca temat powiązania natury z kulturą.

 

Choć w trakcie wyjazdu przewaliła się przez nas fala kłopotów zdrowotnych natury żołądkowej, pogoda nas nie rozpieszczała, to czyż właśnie trudności wymagające pokonania nie czynią zdarzeń bardziej intrygującymi i nie powodują, że lepiej utrwalają się one w naszej pamięci?

 

Autor tekstu i zdjęć: Janka Dąbrowska

3 uwagi do wpisu “Beskid Żywiecki z „Agrykolą” – październik 2024

  1. Pełna osobistych emocji, ilustrowana zdjęciami z najważniejszych miejsc relacja Janki z naszego wyjazdu – Beskid Żywiecki z „Agrykolą” – październik 2024. W pełni się z nią się identyfikuję. Są tu i Beskidy, piękne jesienią przy tak zmiennej pogodzie, radość uczestników w razem spędzanych chwil. Nie tylko chodziliśmy po górach korzystając ze wspaniałych beskidzkich schronisk, ale zobaczyliśmy jeszcze wiele interesujących miejsc w Koniakowie czy w Żywcu. Smaczkiem relacji są zdjęcia salamandry plamistej czy łańcuchów na szlaku na Romankę. Kolejny, jak zwykle nadzwyczaj udany wyjazd Agrykoli. Czekam na relacje Janki z kolejnych wyjazdów w przyszłym roku.

    1. Bogactwem każdego wyjazdu, oprócz kontaktu z naturą są relacje między ludźmi biorącymi w nim udział. Potrafią one zdominować całość, nadać jej jasną lub ciemną barwę, coś co jest nie do przewidzenia i jest niesterowalne, jak ludzkie emocje i uczucia.
      „Agrykola” grupuje ludzi ciekawych, pełnych inwencji i kulturalnych. Przebywanie w ich towarzystwie jest przyjemnością samą w sobie, a wspólne z nimi wędrowanie po górach tym bardziej.
      Janka

  2. Jak po każdym naszym wyjeździe w góry przepiękny opis Janki razem spędzonych chwil, wspólnie oglądanych obrazów natury i dziel ludzi mieszkających w regionie. Oprócz artyzmu słowa jak zawsze dodane bardzo ciekawe i także artystycznie wykonane zdjęcia. Dziękuję za razem przeżyty cudowny czas

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *