Rozdział 3
Prognoza pogody na weekend jest obiecująca. W piątek wieczorem Krzysztof pakuje plecak, dorzucając powerbank, wydrukowaną mapę tamtego rejonu i kompas – tak na wypadek, gdyby miał kłopoty z zasięgiem i GPS- em. Do bagażnika samochodu wrzuca plecak, buty i kijki. Nie bardzo może zasnąć, cały czas zastanawia się czy uda mu się odszukać „dinozaura” i wdrapać na jego grzbiet.
Wyrusza o bladym świcie w sobotę. Ma do przejechania spory dystans: musi przedostać się przez przełęcz w łańcuchu wzgórz do sąsiedniej doliny i wysoko nią podjechać.
Ta dolina jest rozleglejsza, poznaczona paciorkami licznych osad i miasteczek, dobrze zagospodarowana i dostatniejsza, z rozbudowaną siecią dróg. Na zboczach widać wyciągi narciarskie, sporo tu też luksusowych hoteli i pensjonatów.
Im wyżej jednak jedzie tym bardziej cały ten kolorowy kram rzednie.
Wyznaczono tu kilka szlaków turystycznych, które biegną trawersami wzdłuż zboczy, nie osiągając szczytów wzniesień. Jakby władze odpowiedzialne za ich poprowadzenie i utrzymanie obawiały się pozwów turystów o niewłaściwe ich ubezpieczenie w trudniejszych partiach.
Nawigacja ustawiona na początek jednego z takich szlaków kilka razy gubi się w plątaninie wąskich dróżek. Poirytowany tym Krzysiek musi zawracać i odszukiwać drogę na tradycyjnej mapie.
W końcu trafia na wąską, szutrową drogę, pnącą się ostro w górę zbocza, opatrzoną kierunkowskazem z żółtą kropą – znakiem szlaku turystycznego.
Kamienisto-gliniaste podłoże chrzęści pod kołami jego forda, a droga czasami zwęża się do szerokości samochodu. Budzi to obawy czy koła po zewnętrznej stronie drogi nie ześlizgnął się z niej.
Z duszą na ramieniu Krzysiek dojeżdża w końcu na niewielki zarośnięty parking, na którym oczywiście nikogo nie ma. Z ulgą rozprostowuje nogi i plecy. Wdycha żywiczny zapach otaczającego go lasu.
Dorodne, strzeliste świerki tworzą jednolite tło, a dalsza trasa wygląda jak cienka kreska zacięcia nożem cielska górotworu. Na jednym z drzew przy parkingu wisi metalowa skrzyneczka, z której Krzysztof wyjmuje notes. Wpisuje do niego informację gdzie się wybiera, kiedy wyruszył na trasę i kiedy planuje wrócić. Niewiele jest tam takich wpisów i zastanawia się czy ktokolwiek to sprawdza, ale uznaje, że nie zawadzi. Nie sądzi, aby udało mu się tu wrócić jeszcze dziś, więc powrót wyznacza na niedzielę.
Plecak nie jest ciężki, ścieżka wiedzie po miękkim materacu z igliwia, jest ciepło, a cień lasu kojący. Cały nocny niepokój o powodzenie przedsięwzięcia, dojazdowe zdenerwowanie zostały zdeponowane w samochodzie, teraz już pozostała tylko akcja i działanie.
Równomierny krok, równomierny oddech i spokojne myśli o rzeczach, o których do tej pory nie było kiedy pomyśleć, albo drzemały ukryte gdzieś w zakamarkach duszy i wspomnień. Czas zdaje się toczyć obok, niekontrolowanie, bezwiednie. Szlak biegnie prawie poziomo, nieznacznie tylko zdobywając wysokość, aż zaczyna być to nużące.
Krzysztof sprawdza na GPS- ie swoją pozycję. Niestety zwarta korona drzew uniemożliwia mu złapanie sygnału z satelity, więc tylko czas przebytej drogi pozwala mu ocenić ile mu jeszcze zostało tego lasu.
Wkrótce jednak ścieżka skręca w górę zbocza, a po pewnym czasie pomiędzy drzewami pojawiają się prześwity.
Powyżej rozciąga się kraina zboczy porośniętych gęstą powłoką, jak makia, wierzby górskiej i wrzosów. Dzień powoli przymyka powieki i gdy kontury tracą ostrość i rozmywają się w szarościach zmierzchu Krzysztof przystaje przy niewielkim strumyczku przecinającym ścieżkę. Rozlewając się tu w chwili wezbrań, utworzył on niewielką polankę. Postanawia tu przenocować.
Kuchenka butanowa miło pomrukuje, a gorąca zupka szybko i skutecznie regeneruje. Jeszcze tylko herbata i na dziś to powinno wystarczyć.
Za mało tu miejsca na rozbicie namiociku, rozkłada więc go tylko na ścieżce, wsuwa się w śpiworze w płachtę materii i wpatruje przez chwilę w pojawiające się na niebiesko granatowym niebie gwiazdy. Wszystko wokół cichnie, tylko w krzakach obok coś cichutko popiskuje i się szamoce, jakby też układało się do snu.
Obudził się z poczuciem, że coś wokół niego łazi i go obwąchuje. Nie ruszając się, zmrużył powieki i spotkał się prawie nos w nos ze zwierzakiem oznaczonym na całej długości ciała białą, jaśniejącą w półmroku kończącej się nocy, białą pręgą. Zaaferowany dreptał wokół nie mogąc zrozumieć, co to za dziwne „coś” znalazło się w jego rewirze. Gdy jednak zaczął roztrącać złożony obok sprzęt, Krzysiek nie wytrzymał, gwałtownie się poruszył, co spowodowało, że zwierzak od razu czmychnął w zarośla.
– Ej bracie! O swoją spyżę musisz zadbać sam! – powiedział.
Nie bardzo chce mu się jeszcze wstawać. Mgła pasmami snuje się blisko ziemi, osadzając się na niej drobinkami rosy. Namiotowy kokon jest mokry, a wilgoć potęguje chłód.
Z drugiej strony już i tak nie pośpi. Ta noc nie należała do wygodnych. Twarde, nierówne podłoże, brak dachu nad głową stwarzającego iluzję bezpieczeństwa sprawiło, że te godziny raczej przekimał niż przespał. Nie wychodząc ze śpiwora zagotował kubek wody i dopiero mocna, gorąca kawa motywuje go do działania.
Słońce przemykające nad wzniesieniami po przeciwnej stronie doliny spotyka go już w trasie. Mgła umyka przed coraz śmielszymi, kąsającymi ją promieniami, kryjąc się w krzakach i zagłębieniach gruntu, w oczekiwaniu na swój czas.
Sprawdza swoje położenie, aby zorientować się, gdzie powinien zboczyć ze ścieżki, aby dotrzeć do „grzbietu dinozaura”.
Gdy przekracza płytki żleb opadający z góry stoku, decyduje:
– To tu!
Krzaki są tu rzadsze, wyparte przez rumosz skalny tworzący rodzaj piargu. Stąpa się po tym mozolnie: płożące się gałęzie i korzenie wierzby więżą nogi, kamyki usuwają się spod stóp, ale krok za krokiem, systematycznie posuwa się do góry. Skupiony na wyszukiwaniu drogi nawet nie za bardzo rozgląda się na boki. Zaczynają pojawiać się coraz większe bloki skalne, a piarg pokrywa szczeciniasta trawa i barwne skalne porosty.
Spogląda w górę i na tle nieba dostrzega już zarysy skalnych zrębów. To one pewnie tworzą ten widoczny z dalekiej perspektywy grzebień, który tak go zafascynował.
Z bliska są całkiem duże, wiele z nich to iglice, na które wcale nie byłoby łatwo się wdrapać. Szary, gruboziarnisty, nagi wysmagany przez wiatry granit wspaniale kontrastuje z błękitem nieba.
Krzysiek podchodzi możliwie blisko i przysiada na jakimś bloku skalnym. Dopiero teraz rozgląda się dookoła.
Rozciąga się przed nim szeroki widok na doliny i kolejne pasma wzgórz. Wśród nich odnajduje to ograniczające jego dolinę, na wierzchołku, którego narodziło się w nim pragnienie odszukania i dotarcia do tego miejsca. Słońce mocno grzeje, ale chłód wysokości i nieznaczny wiatr łagodzą upał. Pogryzając słodycze odczuwa po prostu wielką radość z przebywania tutaj i cieszy się tą chwilą.
Po pewnym czasie, gdy wstaje, aby rozpocząć powrót, raptem dostrzega na grani pobłyskujące słoneczne skry, jakby ktoś bawił się lusterkiem, puszczając zajączki. Zaintrygowany postanawia jeszcze dotrzeć do miejsca tych rozbłysków. Po pokonaniu kilku uskoków grani zatrzymuje się przed rozłożystą granitową ścianą.
Jak zamurowany wpatruje się w nią, nie mogąc uwierzyć w to co widzi. Przez całą długość ściany przebiega szeroką wstęgą żyła kwarcu. Mieni się kolorami mlecznej bieli, bursztynowej żółci, gdzieniegdzie szarościami i fioletem. Najpiękniejsze są jednak wykwity wielkich szklano przeźroczystych kryształów, wyglądających jak utrwalone i usztywnione mrozem kępy traw. To na nich igra słońce, skrząc się i przeskakując między ich igłami.
Jest absolutnie zauroczony tym widokiem, zdaje się on bowiem współgrać z jego poczuciem piękna i wrażliwością. Bezwiednie opiera się kolanami o stok.
Z tego hipnotycznego stanu wyrywa go uczucie bólu. Unosi kolano i zauważa pod nim ułomek kryształu o ostrych krawędziach i lustrzanych ściankach. Jest nieco przydymiony. Bierze go do ręki, a on wpasowuje się w zagłębienia dłoni, cały czas pozostając zimny, jak nietopiący się sopel lodu. Im mocniej go ściska, tym mocniej wyczuwa swój puls i krew krążącą w dłoni. Po chwili wsuwa go do kieszeni spodni.
Nie potrafi odszukać drogi, którą tu doszedł, ale nie przejmuje się tym. Obiera kierunek w dół, mając nadzieję, że przetnie ścieżkę szlaku turystycznego. Jest tak zaabsorbowany widokiem kryształów, że nawet nie zauważa uciążliwości gałęzi plączących mu nogi, czepiających się spodni.
Całkiem niespodziewanie staje na ścieżce. Przekraczając poniżej niewielkie błotne rozlewisko, zauważa na nim odcisk łapy niedźwiedzia. Myśli sobie:
– To rewir nie tylko borsuków. Niedźwiedź to już znacznie większy kaliber!
Do parkingu dociera już prawie po ciemku. Obawiając się o tej porze powrotu samochodem po wąskiej drodze, telefonuje do ojca uprzedzając, że wróci dopiero jutro. W notesie potwierdza swój powrót.
Widok odcisku niedźwiedziej łapy zdecydowanie skłania go do spania w samochodzie. Rozkłada tylne siedzenia w fordzie. Polarową kurtkę, w kieszeni której schował kryształ, zwija w rulon i umieszcza pod głową. Zasypia prawie natychmiast, a śnią mu się rozbłyski słońca na kryształowych kwiatach.
Autor: Janka Dąbrowska