Magia kryształu – Rozdział 1

Rozdział 1.

Krzysztof był 40 letnim facetem. Postawnym, nie ułomkiem, ani nie chuchro – takim w sam raz. Jego przystojną twarz okalał ciemny zarost, a w ciemnej czuprynie włosów wiło się białe pasmo, które pojawiło się tam nie wiadomo skąd i kiedy.
Jego małomówność, wyraz ciągłej zadumy i nieobecności goszczący na jego sympatycznym obliczu zjednywały mu ludzi, budząc zaufanie i skłaniając ich do wynurzeń i powierzania mu swoich trosk i rozterek. Sam pozostając w ukryciu, łatwo nawiązywał kontakt z ludźmi, jakby jego introwertyczność dawała im poczucie anonimowości. Stanowił rodzaj odbiornika bez odzewu. Umiał słuchać, nie oczekiwano od niego rad i nie obawiano się pouczeń.
Pracował w niewielkiej prywatnej firmie informatycznej jako programista i webmaster. Dobrze wczuwał się w intencje klientów, a naturalne wyczucie estetyki było gwarancją , iż jego prace wpisujące się w najnowsze medialne trendy, nie będą skażone rutynowym kiczem i sztampą. Ugruntowane umiejętności i lotność pozwalały mu na szybkie i sprawne wypełnianie zleceń. Nic więc dziwnego, że mu ich nie brakowało, powierzanych przez Aleksa, niewiele od niego starszego szefa zespołu. I choć praca ta dawała mu niezłe pieniądze, umożliwiające wystarczająco wygodne życie, to nie była źródłem satysfakcji i spełnienia.

Krzysiek od dzieciństwa bowiem żył zanurzony w naturze. Uwielbiał ciszę, wsłuchiwał się w pomruki lasu i delikatny szelest traw na łąkach rozciągających się wokół wioski, w której się urodził. Z biegiem czasu rozrosła się ona do rozmiarów małego miasteczka. Zachowała jednak prostotę i bezpretensjonalność prowincjonalnej osady położonej u stóp rozciągającego się na wielkim obszarze pogórza, porośniętego gęstym, nieprzebytym miejscami borem. Niewielu zapuszczało się do niego dalej niż na odległość jednego dnia.
W przeciwieństwie do młodego chłopaka, który ładował do plecaka, to co niezbędne, nieco jedzenia i wyruszał byle przed siebie. Chłonął dziką nieskazitelność natury, nie dbając o niebezpieczeństwa spotkania z dzikimi zwierzętami czy gwałtowne zmiany pogody. Te potrafił wyczytać, wysłuchać w melodii wyśpiewywanej przez korony drzew, w szmerze spływających strumieni, wyczuć w gęstości powietrza pomiędzy pniami i w poszyciu, w zmieniających się barwach i w charakterze cieni płożących się po ziemi.
Samotność tych wędrówek nie stanowiła dla niego ciężaru. Urozmaicała mu ją możliwość obserwacji zwierząt, które zdawały się akceptować jego neutralną obecność, traktując go jak jeszcze jednego współlokatora leśnego domu.

Wyjazd do dużego miasta, w którym musiał zaprząc się w tryby zdobywania edukacji i poszukiwania własnej drogi życiowej był dla niego dużym wyzwaniem. Borykał się, potykając w kolejnych próbach, zapuszczał się w odnogi wiodące go na manowce, których jałowość nie od razu umiał ocenić. Mimo mnogości kontaktów, licznego towarzystwa wokół, coraz bardziej czuł się wyalienowany. Miał wrażenie, że zagłębia się w obcy mu świat cywilizacji pędzącej ku coraz więcej, więcej, więcej!
Któregoś dnia, uzgodnił z Aleksem odbiór zaległego urlopu, wskoczył do swojego spracowanego terenowca, którym gdy tylko mógł wyrywał gdzieś poza miasto. Ustawił nawigację na podwórko rodzinnego domu i wyruszył w drogę.

Czerwcowe dni zazieleniły już krajobrazy, a błękitne, rozsłonecznione niebo zdawało się zapraszać do sprawdzenia co jest za horyzontem.
Im bliżej znajdował się falującej, nieco zamglonej linii rysującej się przed nim, tym bardziej miał wrażenie , że umykająca pod kołami szosa targa pajęcze nici problemów wielkomiejskiego świata. Stare, obeznane blakło, zastępowane przez nowe, niewiadome, nieokreślone i stanowiło źródło niekłamanej, prawdziwej radości.
Kiedy wjechał na wyżynę rozciągnął się przed nim znany z dzieciństwa widok wąskiej doliny, w której niczym wąż wiło się skupisko domów. Wydawało mu się, że niewiele się tu zmieniło. Być może wąż nieco zgrubiał i się wydłużył. Zachodzące słońce zalewające wszystko ciepłym światłem, od czasu do czasu mrugające przez nieliczne chmury, zdawało się życzyć dolinie spokojnego snu, obiecując spotkanie następnego dnia. Krzysztof zatrzymał się na poboczu, wysiadł i zapatrzony w ten widok zastanawiał się czy on także będzie dziś spał spokojnie.

Zatrzymał się przed drzwiami drewnianego domu, którego ściany nieco pociemniały, ale nadal trwały w swej krzepiącej stabilności. Drzwi otworzyły się z impetem, a w nich ukazał się ojciec, o nieco bielszej głowie, ale nadal sprężysty w ruchach swej żylastej sylwetki. Początkowy wyraz zaskoczenia na twarzy zastąpił szeroki, pogodny uśmiech.
Od czasu śmierci matki, spowodowanej podstępną, zdradliwą chorobą, która przeprowadziła ją do porośniętej zieloną murawą mogiły na miejscowym cmentarzu, ojciec mieszkał sam. Prowadził mały tartak i warsztat. Wytwarzał w nim niewielkie meble z desek uzyskanych z pni ciekawie powyginanych drzew lub o nietypowym, różnorodnym usłojeniu. Kupowali je od niego mieszkańcy miasteczka lub sprzedawał na targu, lub lokalnych jarmarkach odbywających się niżej w dolinie.

Usiedli przy dużym, wygodnym stole, o blacie wykonanym z grubych desek. Dłonie na nim złożone ze spokojem odszukały swoje miejsce, ale rozmowa nie kleiła się. W życiu każdego z nich od czasu ich rozstania wydarzyło się zbyt wiele wątków, kiedyś wydawało się najważniejszych i niezwykle istotnych. Wtedy nie wypowiedziane i nie wyśpiewane, teraz już przebrzmiały i zatraciły się w niebycie. W pokoju zaległa, mogłoby się wydawać, krepująca cisza. Oni jednak byli z tego zadowoleni, jakby smakowali i grzali się swoim towarzystwem, odnajdowali po latach, nieco inni, a przecież tacy sami. Jakby odnaleźli dawno zawieruszony, ukochany przedmiot, który niespodziewanie wypłynął na powierzchnię ich życia sprawiając tym radosną niespodziankę.
W pewnym momencie ojciec wstał i z kredensu wyciągnął buteleczkę nalewki z kwiatu czarnego bzu.
Krzysiek uśmiechnął się. Pamiętał, jak matka złościła się na ojca, że nie pozwala wykarczować ciągle rozrastającego się w jej ogródku zielska. Gdy tego nie widział przycinała żarłocznie wyciągające się do słońca jego gałęzie, nie pozwalając mu się rozpanoszyć.
Wspomnienie to powoduje, że z dzielącej ich bariery niedopowiedzeń zaczynają odpadać najpierw pojedyncze kamyki, a potem kolejne i kolejne, tak że gdy późna noc i klejące się oczy wyganiają ich do łóżek zasypiają z uczuciem, że strumień ich wspólnego życia płynie niczym już nie zakłócony.

Wczorajsza obietnica mrugającego słońca, zwiastującego dobrą pogodę, nie spełniła się. Dzień wstał pochmurny, jakby naburmuszony za przedwcześnie złożone deklaracje.
Krzysiek rozejrzał się po pokoju, który niewiele zmienił się od czasu dzieciństwa. Tak samo schludny i przytulny, własny, dający poczucie bezpiecznego azylu, którego nikt mu nie zakłóci.
Przed oczami stanęły mu dni, które tu spędzał. Rodzice z wyrozumiałością traktowali jego inność, oszczędność w kontaktach z kolegami. Jednocześnie zachęcali do uczestnictwa w różnych wydarzeniach społecznych, podejmowania rywalizacji w konkursach i olimpiadach naukowych. Bystry chłopak radził sobie na tym polu znakomicie, a dzięki temu zyskiwał szacunek i posłuch wśród rówieśników.

Na dole słychać już krzątającego się ojca. Krzysiek otwiera szafę, sięga po stare spodnie i koszulę w kratę. Są na niego przykuse, ale ich miękkość i swojskość są znacznie przyjaźniejsze i niezaprzeczalnie lepiej pasują do tego miejsca niż jego miejskie ciuchy, w których tu przyjechał.

Zbiega po schodach. Ojciec o nic nie wypytuje, jakby bał się nadmierną troskliwością spłoszyć chwilę. Uznaje, że na wszystko przyjdzie czas, który wydobędzie to co potrzebne, znajdzie kulminację w pytaniach, wyjaśnieniach i planach.
Podpowiada tylko gdzie kawa, mleko, chleb i inne śniadaniowe produkty i wychodzi do warsztatu.
Krzysiek z kubkiem kawy podąża jego śladem.
Ciekawie rozgląda się po rodzinnym gospodarstwie. Jest zadbane w typowo męski, praktyczny sposób. Wszystko ma swoje miejsce, nigdzie nie widać rzeczy zbędnych lub nadmiarowych. W ogródku matki panoszy się tylko czarny bez i inne zielsko.

Z otwartych szerokich odrzwi warsztatu dobiegają postukiwania, a po chwili rozlega się jednostajny pomruk szlifierki czy piły tarczowej. Krzysztof z uznaniem spogląda na ojca skupionego nad pracą. Bije od niego pewność tego, że wie co robi i sprawia mu to niekłamaną przyjemność, której nie ukrywa. Uśmiecha się i rozkłada ręce w szerokim geście, jakby mówił:
– A to moje królestwo!
Warsztat wyposażony jest we wszystko co zdaje się być potrzebne do stolarskiej obróbki drewna, a pod ścianą złożone są deski, belki i grube pnie drzew. W powietrzu unosi się zapach świeżo ciętego drewna i trocin, nieco żywiczny, słodko-cierpki wzmocniony przez wilgoć pochmurnego dnia.
Tu dopiero padają krótkie, trochę niezdarne pytania:
– Ojciec, co robisz?
– Na długo przyjechałeś?
Krzysiek nie umie sprecyzować na razie swoich planów – wie tylko, że ma dwa tygodnie wolnego, swobody, że może robić co mu się żywnie podoba.
Zostawia ojca i nie zastanawiając się za wiele pakuje do plecaka skafander i polar, dwie pajdy chleba, kawałek kiełbasy, butelkę z wodą i wyrusza wprost w górę stoku rozciągającego się tuż za ich chatą.

Przedziera się przez wysokie trawy, które pachną oszałamiająco. Osadzona na nich wilgoć wkrótce moczy mu spodnie, kroplami spływając do butów. Nie przeszkadza mu to, drzemie w nim niecierpliwość wdzierania się przez las coraz wyżej i wyżej.
Początkowo napotyka łysiny zrębów, ale im dalej tym bardziej górski las mrocznieje, dołem ścielą się zbutwiałe opadłe gałęzie porośnięte mchem i paprociami. Przedziera się przez wykroty i nigdzie nie odnajduje znanych sobie z dzieciństwa ścieżek i szlaków. Widać mało kto z miasteczka zapuszcza się wyżej, tak jakby mieszkańców nie interesowało to co wysoko, bardziej skupieni na tym co przyziemne, łatwiej osiągalne, prostsze.
Ponurość dnia powoli ustępuje. Niebo rozjaśnia się gdzieniegdzie błękitem, a przez korony drzew świetlistymi pasmami przedziera się słońce znacząc na ziemi złote plamy.

Po dwóch godzinach Krzysiek przysiada na powalonym pniu w prześwicie między drzewami, wyciąga telefon i sprawdza swoją lokalizację na ogólnie dostępnej mapie. Jest niewielką kropką zaznaczoną na tle zieloności zalegającej prawie cały ekran. Są tam uwidocznione jedynie cienkie linie poziomic określających ukształtowanie terenu, brak natomiast jakichkolwiek innych szczegółów, a tym bardziej śladu jakiś ścieżek czy dróg. Zajadając chleb i kiełbasę myśli sobie:
– Warto byłoby zmapować ten rejon, tym bardziej, jak będę chciał się zapuszczać gdzieś dalej.

Las stopniowo karleje ustępując miejsca krzakom, sitowiu, mchom i porostom. Pojawiają się drobne skałki, między którymi zbiera się woda szukając ujścia w nieśmiałych strumyczkach. Na skórze czuć delikatny powiew wiatru, który wygina wdzięcznie łodygi białej bawełnianki.
Zostawiając ją w kotlinie, Krzysiek drapie się po skałkach grzbietu, z którego roztacza się szeroki widok na kolejne pasma wzgórz: ciemniejsze i te zamglone odległością. Widać też głęboko wciętą, długą dolinę zwieńczoną miasteczkiem, jak strzała pióropuszem.

Przysiada na moment, chłonąc ten widok, ten moment, z głową wyzbytą jakichkolwiek myśli. Słońce, które odszukało swą drogę po nieboskłonie zaczyna pąsowieć, a cienie wyraźnie się wydłużają. Pora wracać.

Wyznaczając w myślach azymut na dom, pewnym krokiem zaczyna opuszczać się w dół. Kiedy przekracza furtkę ojcowskiego obejścia ma wrażenie, jakby wyrwał się z kanału miejskiego, cywilizacyjnego ścieku na szeroką przestrzeń, o widnokręgu wielu nowych możliwości, gdzie można odetchnąć świeżym powiewem tego co nieznane i co przyniesie przyszłość.

 

Autor: Janka Dąbrowska

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *