Letni obóz pod namiotami w Dolinie Czarnej Jaworowej wywarł na wszystkich uczestnikach wielkie wrażenie. Mimo, iż udostępniona dla ruchu turystycznego, to znajdująca się niejako pod specjalnym nadzorem słowackiego parku narodowego, rzadko odwiedzana przez ludzi dolina, zachowała swą naturalność i coś z nienaruszonej dzikości.
Po powrocie do miejskiej codzienności coraz częściej w rozmowach z Henkiem przewijał się pomysł zorganizowania zimowego obozu pod namiotami w tej dolinie. Idea ta przedstawiona na jednym z zebrań Akademickiego Klubu Alpinistycznego (AKA) elektryzuje głównie męską część tej społeczności. Daje bowiem przedsmak prawdziwie męskich zmagań i wyzwań porównywalnych z tymi na himalajskich wyprawach. Rozbudza wyobraźnię o możliwość dokonania pierwszych zimowych przejść wielu dróg wspinaczkowych i zmierzenie się ze śnieżno-lodowym światem niedostępnych gór.
Takie przedsięwzięcie wymaga dopracowania wielu spraw organizacyjnych: formalnych, sprzętowych, a nawet zaopatrzeniowych.
Słowacka część Tatr w okresie zimowym jest wyłączona z ruchu turystycznego. Trzeba uzyskać od TANAP-u (1) oficjalne pozwolenie na pobyt i wspinaczkową działalność, tym bardziej w takiej dolinie jak Czarna Jaworowa. Pomysł jednak zakorzenia się i dojrzewa wśród członków klubu i wkrótce krystalizuje się grupa chętnych do uczestnictwa w tej eskapadzie.
Ustalają termin – kwiecień 1972 r. To okres zaliczany jeszcze do przejść zimowych w Tatrach, kiedy zima w górach trwa na całego, ale dzień jest już dłuższy, a i słońce bardziej grzeje. O dziwo, w miarę szybko przychodzi od słowackich władz pozytywna odpowiedź na oficjalne pismo AKA, z akceptacją terminu i miejsca planowanego obozu. Fakt ten zdaje się uskrzydlać zainteresowanych, rozwijając inwencję w wyszukiwaniu możliwości zdobycia odpowiedniego ekwipunku i wszystkiego co, jak im się wydaje, może być potrzebne na dwu tygodniowy pobyt w zimowych, trudnych, odciętych od cywilizacji warunkach.
Wiele sprzętu wypożyczają z magazynu Klubu Wysokogórskiego: namioty, płachty biwakowe (2), liny, nosiłki, śpiwory i kurtki puchowe, a nawet buty – podwójne „zawraty”. Uzupełniony o skromny dobytek każdego z osobna musi wystarczyć.
Leszek – Brodacz wytropił możliwość zakupienia ubrań – spodni i kurtek noszonych przez hutników pracujących przy wytopie stali. Wykonane z grubego, białego filcu mogą stanowić według niego dobrą ochronę przed mrozem, wiatrem i zamarzającym śniegiem w trakcie zimowej wspinaczki. Wielu decyduje się na zakup takiej odzieży, mimo iż wymaga ona wykonania kilku przeróbek. Później okaże się, że strój ten służył niektórym z powodzeniem także w czasie wypraw w Karakorum i inne góry wysokie.
Grube, wełniane getry i rękawice zamawiają do wykonania u prywatnego wytwórcy swetrów ręcznie dzierganych. Anoraki, stuptuty (3), małe plecaki i wiele innych „patentów” szyją we własnym zakresie, jak kto potrafi i jak komu wychodzi, w zależności od tego czy uda się zdobyć odpowiedni materiał: ortalion czy dakron.
W partnerskich zespołach zapada decyzja o rodzaju zaopatrzenia i tworzą się plany co do celów wspinaczkowych: jakie wyzwania i które drogi. I znowu Brodacz wynajduje gdzieś możliwość zakupu boczku w postaci konserw i namawia do zakupu połci paprykowanej słoniny. Jest wyznawcą zasady: „Suma składników jadalnych jest jadalna”, choć wielu jego kolegów czasami w uzupełnieniu potrafi dodawać: „Tylko nie zawsze zjadliwa!”. Nie mniej w trakcie trwania obozu zarówno boczek, jak i słonina zdają się być bardzo na miejscu, gdyż znakomicie, podobnie jak u Eskimosów, uzupełniają rugowane przez zimno kalorie.
Każdy z zespołów gromadzi też informacje i dane przewodnikowe dotyczące planowanych przejść, co wcale nie jest proste. Nie wszyscy dysponują odpowiednimi tomikami przewodnika W. Paryskiego, obejmującymi ten rejon. Nie mniej sprawę tę załatwia znakomicie Benek, który kompletuje niezbędną literaturę.
Kiedy przychodzi termin wyjazdu, wszystko zdaje się być zapewnione – oprócz pogody. Ta pozostaje wielką niewiadomą i jak to w górach bywa: może być z nią bardzo różnie.
Nosiłki spakowane pod wierzch, a nawet z czubem, ważą ok. 30 kg. Załadowanie się licznej grupy z całym tym bagażem do pociągu, a później autobusów komunikacji publicznej było sporym wyzwaniem.
A jednak, wreszcie karawana objuczonych postaci powolnym krokiem, torując ślad w śniegu, wyruszyła z Jaworiny.
Choć kwietniowy dzień jest już dłuższy, to na miejsce letniego taboriska w dolinie Czarnej Jaworowej docierają późnym popołudniem. Nie bardzo jest czas na rozprostowanie pleców przygarbionych ciężarem. Na polanie pokrytej równą, grubą warstwą śniegu trzeba przygotować platformy pod namioty i wykombinować sposób ich skutecznego mocowania.
Przy świetle czołówek, stają prowizorycznie rozbite namioty „turnie”. Resztę obozowiska dopracuje się następnego dnia. Teraz wszystkim marzy się już tylko przyjęcie pozycji horyzontalnej. W trakcie podejścia, skupieni na dreptaniu w śladzie nie zwracali uwagi na szarość sklepienia, przypisując to zapadającemu zmierzchowi.
Ranek budzi ich uginającymi się ścianami namiotów pod ciężarem świeżego śniegu, gdzieniegdzie zapadającymi się tam gdzie puściły zbyt słabo zamocowane linki.
A w brzuchach burczy głód, który niezawodnie wyrywa z namiotów. Tym bardziej, że z zewnątrz dobiega tubalny, rubaszny głos Brodacza: „K…. ! Chłopy ruszać się!”.
Pada drobny śnieg, ale całe szczęście nie wieje wiatr, więc wkrótce przestrzeń wokół zostaje ogarnięta i przystosowana do życia. Skupia się ono co prawda głównie na gotowaniu i przygotowaniu jedzenia. Wilgoć przepoconych podejściem ubrań w połączeniu z padającym śniegiem i tak szybko zagania wszystkich z powrotem do śpiworów i do namiotów. Konwersacja odbywa się poprzez uwalniane ze śniegu od czasu do czasu ścianki namiotów. I tak upływa cały dzień. I kolejny, podobny do poprzedniego.
Kiedy wreszcie niebo przybiera nieco jaśniejszą barwę, a w powietrzu nie krążą już białe płatki, wszyscy z ulgą wybierają się w bezkresną zdaje się biel doliny, czerpiąc przyjemność z samego faktu poruszania się, z torowania szlaku pod ściany, w które, jak wystrzeli pogoda, będzie można się „wbić”.
Taka okazja nie nadarza się prędko, zmuszając wcześniej do odbycia prostszych, łatwiejszych wspinaczek. Rośnie sterta mokrych ubrań, które nie bardzo jest jak wysuszyć, jedynie wkładając na siebie, albo w desperacji śpiąc w nich w śpiworach.
Aż wreszcie jednego z dni wieczorem robi się bardzo mroźno, ciemno granatowe niebo pobłyskuje tysiącami gwiazd, zwiastującymi pogodę. Od razu wyzwala to nową energię. Humory wszystkim się poprawiają, zaczyna się krzątanina przy pakowaniu sprzętu na wybrane, długo wyczekiwane wspinaczki. Jest w tym jakaś niecierpliwość, ekscytacja, panuje nieco wstydliwie ukrywana atmosfera ogólnego podniecenia.
Henek z Mirkiem i Brodacz z Benkiem – dwoma niezależnymi, choć „sprzęgniętymi” dwójkami wybierają się na drogę Stanisławskiego na Lodowym Zworniku, z podejściem przez Śnieżne Kotły. Będzie to pierwsze zimowe przejście tej drogi. Przewidują, że długie podejście i sama droga nie pozwolą na pokonanie tej trasy w jeden dzień.
Zabierają ze sobą płachtę biwakową, nieco więcej prowiantu i herbatę w termosach. Wyruszają jeszcze po ciemku. Wszyscy krzątają się wokół namiotów przy czołówkach i wkrótce w dolinie pojawiają się żółte żuczki światełek przemieszczających się w różnych kierunkach. W miarę jaśniejącego dnia, gubią się gdzieś w przestrzeni.
Podejście białymi połaciami, gdzieniegdzie upstrzonymi wystającymi spod śniegu kępkami zielonej, zmrożonej kosodrzewiny, zaczyna nieco nużyć rutyną powtarzanych ruchów. Urozmaicenie i radość sprawia więc pokonywanie lodowych uskoków prowadzących do kolejnych kotłów, a prawdziwym wyzwaniem staje się rozpoczęcie trudnej skalno – lodowej wspinaczki w pionowej ścianie Lodowego Zwornika.
Czas zawęża się do nurtu wydawanych miarowo komend, dystansu pokonywanego od stanowiska do stanowiska, wyciągu za wyciągiem.
W chwili krótkiego odpoczynku podczas podejścia doładowali się skondensowanym słodkim mlekiem, które wtedy spełniło znakomicie swą rolę. Nie mniej Mirek coraz bardziej czuje, że teraz zdecydowanie postanowiło ono opuścić jego organizm.
To bardzo kłopotliwa sytuacja. Stoi u podstawy pionowego, głęboko wciętego komina, na niewielkiej półeczce, na której nie ma miejsca na bardziej skomplikowane operacje. Sytuacja jednak robi się nagląca. Krzyczy więc do Henka, wyjaśniając z grubsza o co chodzi. Prosi o blok i uwalnia się z hutniczych spodni, zawisa na linie. W pewnym momencie słyszy z góry: „Kurde! Miras! Co ty mi tu tłoczysz tym kominem cyklon B!”. Całe szczęście druga dwójka tym razem była tą wiodącą!
Niepostrzeżenie, niemal chyłkiem dzień zmienia się w szarówkę i mimo, iż są już wysoko, to nie pozostaje nic innego niż rozejrzeć się za możliwością biwaku.
Znajdują niewielką, w miarę płaską półeczkę pod dobrze urzeźbioną ścianką. Przytwierdzają do niej płachtę biwakową, zakładają sobie autoasekurację (4), otrzepują się na ile to możliwe ze śniegu, i wchodzą do środka.
Siadają na plecakach i zwojach liny i tak muszą przetrwać do rana. Choć płachta daje schronienie, to powoli stygną, a temperatura na zewnątrz wyraźnie spada. Henek – nałogowy palacz, wyciąga papierosa i zaczyna kurzyć. Tym razem Mirek nie pozostaje dłużny: „Heniu! Nie rób mi tu Oświęcimia! Dmuchaj na zewnątrz!”
Henek z nosem wystawionym przez otwór wentylacyjny wydmuchuje dym na zewnątrz.
O spaniu raczej mogą tylko pomarzyć, albo sobie go powyobrażać. Nic więc dziwnego, że pierwsze objawy brzasku zostają przyjęte z entuzjazmem na jaki stać dwóch skostniałych, zesztywniałych facetów. Skrzypiąca mrozem płachta zostaje złożona, sprzęt doprowadzony do porządku, kości rozruszane i wspinaczkowy automatyzm ruchów wznowiony.
Okazało się, że do szczytu, zgodnie z przypuszczeniem, nie było już daleko, a na nim nastąpiło powitanie słońca. Jak jego ciepłe promienie potrafią cieszyć może docenić szczególnie ten komu wydaje się, że został zamieniony w sopelek.
Zejście, choć długie i wymagające skupienia, trawersem pod Lodowym Szczytem do Suchej Grani w cieplejszych, częściowo słonecznych warunkach jest już niczym dobrze kończąca się bajka.
Bajka, która trwa dalej na dole w dolinie. Zaczął się czas dobrej, słonecznej pogody.
Obozowisko odtajało, rozwieszone ciuchy schły na słońcu, można pogadać siedząc przy stole, a życie nabiera swobody i radosnego blasku, roziskrzonej zimy.
Do domów wszyscy wrócili z nowymi cennymi doświadczeniami i ze zwycięską tarczą.
Autor tekstu: Janka Dąbrowska
Autor zdjęć: Mirosław Dąbrowski
(1) – TANAP – Tatrzański Park Narodowy ( słow. Tatranský národný park) słowacki odpowiednik polskiego Tatrzańskiego Parku Narodowego
(2) – płachta biwakowa – duży wór z nieprzemakalnego materiału zastępujący namiot
(3) – anorak, stuptuty i in. – elementy ubioru wspinaczkowego
(4) – autoasekuracja – system mocujący wspinacza stabilnie ze skałą.