Zawsze sądziłam, że joga to coś, w co niespecjalnie się wpisuję ze względu na mój temperament i wrodzony brak cierpliwości. Jednak namówiona przez Janusza i Lucynę poszłam na jedne, dwa zajęcia i o dziwo, spodobało mi się. Mimo, iż brak we mnie akceptacji i potrzeby doszukiwania się w tej sztuce głębszej filozofii, to potraktowałam to, jak jeszcze jedną formę aktywności i okazję do dobrej gimnastyki.
We wrześniu wybrałam się na tygodniowy obóz jogi, który odbywał się w Luboradzy na Pojezierzu Drawskim.
Ta niewielka osada, ok. 15 km na wschód od Połczyna Zdroju, kryje się w zagłębieniu terenu nad Jeziorem Dębnica wśród lasów na tyle nisko, że trudno tam o połączenie z Internetem. Dodatkowo dedykuje to ją do organizacji tego typu imprez. Pozwala to bowiem na medialne odłączenie się od pędzącej cywilizacyjnej rzeczywistości.
Przyrodniczo to bardzo ładny rejon. Jest tam sporo lasów, ale i otwartej przestrzeni w postaci wielkoobszarowych pól uprawnych, które teraz były już w większości zaorane lub z tzw. poplonami, odpoczywające po letnim trudzie, ale jeszcze nie uśpione. Tchnął z nich oddech i widać było, jak dopiero przygotowują się do spoczynku.
Mieszane lasy z późno-letnią zielonością, choć poznaczone łysinami zrębów spowodowanych wiatrami albo koniecznością pozbycia się szkodników, są jednak zadbane, a w bruzdach rosną już drzewni następcy.
Dużo tu zwierzyny: jelenie, sarny, dziki, rysie, lisy – jest tego wiele. Wystarczy skręcić z wąskich asfaltowych dróżek głębiej w las i natrafia się na całkiem dzikie ostępy, gdzie bobry budują tamy, a powalone drzewa zagradzają drogę.
Niestety przyjeżdżają tu dewizowcy na polowania, czego byliśmy świadkiem (całe szczęście tylko ich obecności, a nie efektów ich pobytu!). Teren jest pofałdowany co malowniczo urozmaica krajobraz, ale na rowerze nie jeździ się tam łatwo.
O ile natura jest godna podziwu, to pod względem cywilizacyjnym, aglomeracje prezentują się smętnie. Po prostu jest tam biednie, wszędzie pachnie epoką pegeerów już zaadoptowanych, włączonych w nurt życia, ale wyziera to z za każdego prawie zakrętu drogi. Bloki pobudowane niczym czworaki pegeerowskich gospodarstw stanowią częsty widok tutejszych wiosek i małych miasteczek.
Można napotkać tu wspaniale prosperujące dawniej majątki ziemskie, które spotkał los podobny do tych zagarniętych przez krasnoarmiejców – zdewastowanych, zamienionych na spichlerze, magazyny lub chlewnie. Trafiłam na taki zabytek w Chwalimkach, gdzie dosłownie został on „rzucony niczym perła przed świnie”.
W pięknie pobudowanych zabudowaniach dawnego obejścia funkcjonuje obecnie mocno zaniedbana chlewnia. I choć sympatyczne skądinąd świniaki niczego tu nie są winne, to szkoda tego lokum na ich dom.
Optymistyczniej prezentują się ekologiczne gospodarstwa rolne. Niektóre ule w Chłopowie zabudowano w ciekawe formy regionalnych domków, można też zobaczyć sympatyczne daniele, króliki i wiele ptactwa domowego.
Miasteczka takie jak np. Czaplinek utraciły swą autentyczność wypartą przez kicz, tandetność i bylejakość, tymczasowość współczesności. Sprawiają wrażenie jakby straciły swoją tożsamość i trwają przyczajone w oczekiwaniu: „I co z tego będzie?”. Pewnie w sezonie letnim wygląda to kolorowiej, schludniej? Ale kto wie? Może wręcz przeciwnie, zalane błyszczącymi, jaskrawymi, tanimi barwami, surogatami wielkiego świata? Teraz małe wsie i osady zdają się trwać w swym rytmie, podczas gdy miasteczka przysypiają popadając w odrętwienie.
Pamiętam Czaplinek i te rejony ze swojej pierwszej tury rowerowej i mam wrażenie, jakby ich korzenie zostały mocno nadszarpnięte.
A jednak na polnych drogach drzemie tęsknota za tym co dawne, co ukryte w tej ziemi z dziada pradziada, co znajduje wyraz w postawionych gdzieniegdzie kopczykach na podobieństwo światowidów.
Widać starania o turystyczne uatrakcyjnienie rejonu. Powstają ścieżki rowerowe, a niektóre zabytki ciekawie zaaranżowano.
W Starym Drawsku w skorupie murów starego zamku Joanitów, pobudowanym z cegły i polnych okrąglaków właściciel zmontował imitację osady średniowiecznej.
Do środka wkracza się przez bramę, w której trzeba pociągnąć za powróz spiżowego dzwonu.
Frontony niewielkich domków o szachulcowej konstrukcji wypełniono gliną zmieszaną ze słomą. Zgromadzono tu wiele przedmiotów kojarzących się z epoką. I choć być może wszystko tu trochę od Sasa do Lasa, panuje bałagan: walają się porzucone deski i kamienie, stoją klatki z królikami, obok których rosną kępy zboża i dynie, obok stoją narzędzia tortur, zbroje, szybkowary, piec chlebowy, wydrążone pnie drzew pełniących rolę podręcznych spichlerzy, koryta na wodę, to nie można odmówić pomysłu na prezentację tego miejsca.
Paradoksalnie tworzy to swoisty klimat, bo czyż średniowiecze było uładzone, czyste i schludne?
Obóz jogi odbywał się w Dworku Luboradza, odbudowanym po wojnie i zaadoptowanym na ośrodek wypoczynkowy przez zakłady włókiennicze z Łodzi.
Obecnie w rękach prywatnego właściciela kompleks ten wygląda kwitnąco i funkcjonuje jako luksusowe SPA.
Nie epatuje jednak luksusem, jest bardzo gustownie i ze smakiem urządzony z szacunkiem dla otaczającej go przyrody i natury.
Jest też przyjazny domowym zwierzakom. Po terenie wędruje czarno biały kocur podobny do Kota Filemona z dziecięcej filmowej bajki, a spotkanie miniaturowego pinczerka z wielkim białym owczarkiem podhalańskim może budzić duże rozbawienie wśród obserwatorów.
Dworek jest wyposażony w meble w stylu typowym dla fin de siecl’u, z dbałością o szczegóły, gdzie stąpa się po drewnianych podłogach i skrzypiących schodach, a w podziemiach królują ceglane, łukowe sklepienia.
Obok pobudowano większy budynek hotelowy tzw. Domek Zielarza, gdzie każdy z pokoi opatrzony jest roślinnym herbem, a na ścianach wiszą ryciny ziół, jak wyjętych ze starego atlasu.
W kolejnym budynku znajduje się sala bankietowa, niewielki basen i m.in. sala do jogi.
W obozie brało udział 12 osób.
W większości kobiety, w różnym wieku, różnej postury, mniej lub bardziej zaawansowane w sztuce. Po kilku dniach, gdy atmosfera została oswojona i się nieco rozluźniła, okazało się, że wszystkie były sympatyczne i dobrze nastawione do świata i ludzi.
Zajęcia prowadził Janusz z pełnym profesjonalizmem nauczyciela jogi, z wyrozumiałością dla różnych możliwości uczestników: temperamentowych i ruchowych. Dla mnie wytrwanie 2 sesji dziennie, każda 2 godzinna, było sporym wyzwaniem.
Za to w trakcie tego pobytu miałam okazję do wszechstronnego i intensywnego usportowienia się: ćwiczyłam, pływałam w jeziorze, kajakowałam, chodziłam i rowerowałam. I to bardzo mi się podobało!!!
Pobyt ten był zbyt krótki, aby nawiązać głębsze znajomości i przyjaźnie.
A jednak tak, jak przez podanie sobie dłoni przekazujemy strumień energii, jak maźnięcie pędzlem tworzy obraz, który pewnie z czasem zblaknie, to póki co raduje i grzeje duszę poczuciem bliskości z miłymi, przyjaznymi ludźmi.
Autor tekstu i zdjęć: Janka Dąbrowska
zdjęcie tytułowe – zapożyczone