Okres wakacji to nie czas na snucie wspomnień, a na zdobywanie nowych. Swoją wakacyjną rowerową włóczęgę zaczęłam w tym roku podążając za scenariuszem napisanym przez bieżące życie.
Wyruszyłam do Wrocławia, gdzie chciałam uczestniczyć w obronie pracy licencjackiej na Akademii Sztuk Pięknych. Pragnęłam skonfrontować swoje zdecydowanie techniczne wykształcenie z tym, jak takie doniosłe bądź co bądź wydarzenia wyglądają wśród artystów i osób myślących wybitnie abstrakcyjnie.
Było to frapujące i z przyjemnością obserwowałam przyjazne podejście doświadczonej wiekiem i dokonaniami szacownej komisji do młodości i świeżości młodej adeptki prezentującej swoją intrygującą animację.
Wykorzystując sytuację pozostałam jeszcze jeden dzień we Wrocławiu, w mieście z murów którego emanuje autentyczność wieków, zaskakująco potwierdzona rzadko już spotykanym widokiem, zoczonym na jednym z zamkniętych podwórek, ścian domów poznaczonych pociskami z czasów walk wojennych, niczym artefakty tamtego okresu.
Stacjonując w hostelu, w którym słyszało się różnorodne języki obce z ust młodych ciekawych świata ludzi, utrzymanym w stylu międzywojnia, przypomniałam sobie atmosferę hippisowskich hosteli, w których bywałam dawno temu w San Francisco.
Postanowiłam zajrzeć w miejsca, na które dawniej nie zawsze starczało czasu albo coś innego było wtedy istotne. I tak odwiedziłam ogrody japońskie.
Zaaranżowane i utrzymane z wielką pieczołowitością i dużym staraniem zrobiły na mnie duże wrażenie, a dzięki temu że byłam tam wcześnie miałam okazję zadumać się na wdzięcznie wygiętym łukowatym mostku, spoglądając na staw z wysepkami ozdobionymi japońskimi kamiennymi kolumnowymi latarniami.
Dotarłam tam jadąc rowerem bulwarami wzdłuż kanałów, przekraczając liczne we Wrocławiu mosty, w tym Tumski i Grunwaldzki, przemykając pod Polinką – kolejką linową Politechniki Wrocławskiej.
Moja niecierpliwość gnała mnie jednak dalej, przed siebie. Pociągami regionalnymi przeniosłam się więc do Zbąszynia. Miałam wielką ochotę powłóczyć się po lasach Pszczewskiego Parku Krajobrazowego.
Powitana na jednym z placyków przez pomnikowego kobziarza, mijając stare domy, na których ktoś wstydliwie starał się pozakrywać niemieckie napisy, zanurzyłam się w lasy ciągnące się wzdłuż kompleksu jezior. Ich brzegi mocno są zarośnięte i nawet wybierając szlak pieszy prowadzący ich brzegami nie bardzo mogłam je dojrzeć.
Ostatecznie kiedy byłam zmuszona przedrzeć się rowerem przez pnie powalonych pokotem drzew, w roju komarów, skapitulowałam i jak niepyszna wycofałam się w poszukiwaniu dogodniejszej leśnej drogi.
Dopiero z uładzonej szutrowej drogi, w prześwicie między drzewami zerknęłam na malownicze jeziorko.
Dostrzeżenie jezior było trudne nawet z wieży widokowej pobudowanej na wzniesieniu, gdyż las w swym dążeniu do nieba i słońca dawno już ją przewyższył, upodobniając bardziej do wieży w koronie drzew, niż obserwacyjnej.
Trasa wiodła mnie często wzdłuż porzuconych, zapomnianych torów kolejowych, wzdłuż nasypu albo pod popadającymi w ruinę wiaduktami.
Zahaczałam o stadniny z pięknymi końmi pod wierzch różnej maści witające mnie rżeniem i parskaniem, a także o hodowle danieli z okazami o przepięknych rozłożystych rogach.
Miałam okazję zaobserwować, jak „Kargul z Pawlakiem” wykorzystując współczesne udogodnienia medialne prowadzą „walkę o miedzę”. Jednym słowem – samo życie!
Po powrocie do miasteczka objechanie dookoła jeziora Zbąszyńskiego, po emocjach całego dnia, wydało mi się dość nużące i mało interesujące. Dodatkowo, dość porywisty tego dnia wiatr przewiał mnie na wskroś, co odbiło się potężnym katarem w dniach następnych.
Lasy tego parku krajobrazowego, podobnie zresztą jak nieco dalszej Puszczy Noteckiej są mocno przetrzebione przez wiatry lub w wyniku intensywnie prowadzonej gospodarki leśnej. Często spotyka się w nich łysiny wyrąbisk i przecinek, co prawda sukcesywnie uzupełnianych nowymi nasadzeniami zmieniającymi ich strukturę z czysto iglastej w typu mieszanego.
Moje poszukiwanie dziczy i naturalności zostało nagrodzone w Parku Krajobrazowym Kamionki widokami głębokiej, skłębionej zieleni, drogi wiodącej miejscami wąwozami i widokiem wcinających się w głąb jeziorek i rozlewisk rzeki.
Leśną przygodę tego dnia zakończyłam widokiem ciekawie zbudowanego, niczym na bazie krzyża maltańskiego kościółka w Lewicach i wiatraków stojących wśród pól w Prusimie.
Choć letnia pogoda zdecydowanie dopisywała, to nie obyło się bez dnia burzowego, którego trasę trzeba było tak zaplanować, żeby w razie potrzeby można było się gdzieś schronić i uciec w bezpieczniejsze rejony.
Wybrałam ścieżki i szlaki Międzychodzkiego Parku Krajobrazowego, klucząc między szaro granatowymi, burzowymi plamami chmur znaczącymi niebo. Z wieży widokowej w Świechocinie mogłam śledzić aktualny rozwój sytuacji pogodowej.
W lasach napotykałam często stare cmentarze i zniszczone fundamenty wysiedlonej w czasie wojny wsi Radusz. Hitlerowcy z tych borów uczynili sobie tereny łowieckie. Porośnięte mchem niewielkie mogiły tych, którzy zostali tu na zawsze nie zostały jednak zupełnie zapomniane. Stoją na nich znicze i bardziej wzruszające dowody pamięci.
Odwiedzane przeze mnie miasteczka w tym rejonie, takie jak Trzciel, Tuczępy czy Międzychód należą do tych, z których pragnie się jak najszybciej wyrwać, żeby nie ugrzęznąć w nich na wieczność.
I przyszedł czas, żeby zmierzyć się z lasami sierakowskimi. Z ich rozległości i wyzwaniem jakie mnie czeka zdałam sobie dopiero sprawę kiedy wdrapałam się na platformę widokową 32 metrowej wysokości tzw. dostrzegalni przeciwpożarowej. Wokół rozciągała się po horyzont przestrzeń lasów poznaczonych jaśniejszymi kropkami wyrębów i nowo obsadzonych polan.
Tego dnia mój poczciwy, wierny dwukołowy rumak dostał porządnie w kość, kiedy w jego tryby nasypywał się piach, a między szprychy wdzierały się suche gałęzie. Przerzutki nie przeskakiwały już tak sprawnie i nierzadko musiałam z niego zsiadać wpychając go pod górkę. Zadowolona jednak byłam, że wystarczająco działały moje tryby, choć też nieco wolniej i mozolniej.
To był trudny i długi dzień, będący niejako zwieńczeniem tegorocznej letniej przygody.
Ucywilizowanymi trasami trzeba było przemieścić się do Poznania, skąd z pewnym żalem powróciłam do normalności warszawskiego dnia codziennego.
Autor tekstu i zdjęć: Janka Dąbrowska