Zima tego roku była długa i bardzo śnieżna. Wspinaczkowy sezon zimowy był mało efektywny i bardzo byliśmy spragnieni zakosztowania przyjemności gimnastyki w czystej górskiej skale. Gdy tylko uporaliśmy się z sesją egzaminacyjną i nie zatrzymywały już inne obowiązki, pod koniec czerwca kto mógł wyrywał w Tatry.
Zima w górach nie dawała za wygraną uparcie trwając w rozległych polach śnieżnych i lodzie zalegającym w żlebach i załomach skał.
Na taborisku w Morskim Oku stało już wiele namiotów i z radością witaliśmy się z kolegami z różnych miast Polski, z którymi ostatnio widzieliśmy się w ubiegłym sezonie.
Czekając na umówionych partnerów wspinaliśmy się w doraźnie dobranych zespołach. Pewnego dnia Jurek zaproponował mi wspinaczkę na nowo poprowadzoną drogą na Grani Liptowskich Murów, której schemat znalazł w „Taterniku”. Droga nie należała do trudnych i długich, i wydawała się świetnym celem na rozpoczęcie sezonu.
Obudził nas świeży, słonecznie świetlisty dzień. Nie spiesząc się zbieraliśmy się do wymarszu.
Wiedzieliśmy, że podejście do Dolinki za Mnichem nie zajmie nam wiele czasu, a zejście po zakończeniu drogi jest świetnie znane: z Wrót Chałubińskiego albo ze Szpiglasowej Przełęczy.
Nie musieliśmy się spieszyć. Mimo tego, gdy doszliśmy słońce muskało dopiero próg dolinki, a ściany Liptowskiego Muru tonęły w głębokim mroku.
Stawek Staszica wypełniony był w nadmiarze wodą, zalewając fragment ścieżki turystycznej wiodącej na Wrota Chałubińskiego, a na jego dnie nurkowały resztki lodu. Nie chcąc moczyć butów obeszliśmy rozlewisko trawersując powyżej. Na nic się to zdało, bo kępy traw nasiąknięte wodą niczym gąbki, spowodowały, że kiedy stanęliśmy pod ścianą i tak mieliśmy zupełnie przemoczone buty i nogi.
Droga zaczynała się początkowo niepozornym zacięciem powyżej przechodzącym w komin, którego krawędzie w środku spinała niczym klamrą niewielka przewieszka. Mokra ponurość tego miejsca nie wyglądała zachęcająco. Nie mniej zaczęliśmy się wspinać i tak się złożyło, że na mnie wypadło prowadzenie przez przewieszkę. Wbiłam hak pod trudnościami i ….
Kiedy miałam ruszyć do góry poczułam jakby coś pętało moje ruchy, a czas zwolnił, dając mi okazję do zastanowienia się nad tym co robię. W głowie odezwał się głos: „Nie wchodź tam! Spadniesz!”. Spoglądam do góry. Takie trudności pokonywałam wiele razy w skałkach i nie powinny stanowić żadnego problemu. A jednak coś mnie blokuje! Poprawiam sprzęt i marudzę. Jurek na stanowisku dopytuje: „Co jest grane?!” Nie chcąc przedłużać sytuacji i wyjaśniać mu krzycząc, proszę aby spuścił mnie na „bloku” do siebie. Jest mocno zdziwiony, ale stosuje się do zasady: „prowadzący ma prawo do decyzji”.
Zjeżdżam do niego i wyjaśniam o co chodzi. Rzecz jasna od razu proponuje, że on przeprowadzi ten wyciąg. Ja jednak upieram się, sama nie bardzo to rozumiejąc, że według mnie po prostu powinniśmy się stąd wycofać. Jurek o dziwo na to przystaje i po dwóch – trzech nieskomplikowanych zjazdach znajdujemy się u podstawy ściany.
Trawersujemy do ścieżki i schodzimy nad stawek w pełni już oświetlony słońcem. Jest ciepło, sielsko, bezpiecznie. Coraz bardziej ogarniają mnie wątpliwości i zażenowanie z powodu swojego zachowania.
Siadamy na brzegu, wyciągamy słodycze i w milczeniu gapimy się na skalny kaptur Mnicha.
I kiedy rumieniec wstydu zaczyna wypełzać mi na twarz, raptem słyszymy łomot i hurgot kamieni spadających gdzieś z grani Murów Liptowskich. Odwracamy się, aby zlokalizować miejsce tego skalnego exodusu, ale wszystko już ucichło i tylko w naszych głowach pobrzmiewa jeszcze klekot kamieni obijających się o występy skalne, a może o wnętrze „naszego” komina?
Jurek spogląda na mnie i mówi: „Kurde! Ale miałaś nosa!”. Pączkujący rumieniec wstydu zwiądł, a zastąpiła go ulga.
Do namiotu wracamy wcześnie. Koledzy jeszcze nie pokończyli swoich wspinaczek. Dopiero wieczorem dzieląc się wrażeniami z całego dnia, opowiadamy naszą przygodę. Przyjmują ją sceptycznie, a nawet z nas podkpiwają.
Spoglądamy z Jurkiem na siebie, a nasze spojrzenia zdają się mówić: nie uwierzyli, bo nie widzieli!
*****
Po wielu, wielu latach, pewnej zimy gościliśmy z Grześkiem i Jankiem na Hali Ornak.
Po dłuższym okresie załamania pogody z opadami śniegu, kiedy wystrzeliła pogoda wybraliśmy się do Doliny Tomanowej, z zamiarem wejścia na Tomanowy Wierch.
Nie szło nam się łatwo, bo musieliśmy torować szlak, brnąc po kolana w świeżym puchu. Nie zniechęcało to nas, bo cieszyliśmy się z pięknej pogody i z zimowej scenerii gór niczym w Himalajach w skali mikro.
W górze droga wymagała przekroczenia niewielkiego, ale dość stromego żlebu wypełnionego po brzegi śniegiem.
Kiedy stanęłam na jego krawędzi, raptem w głowie wybrzmiał mi dawno już nie słyszany głos: „Nie wchodź tam!”
Gdy stanął za mną Grzesiek powiedziałam:” Nie wchodzę w ten żleb, bo mam wrażenie, że gdy tylko postawimy tam nogę cały ten śnieg wyjedzie wielką lawiną”.
A on tylko zlustrował sytuację i odrzekł: „Żleb, jak żleb, ale ja w zasadzie też nie muszę!”. Janek bez słowa się odwrócił i po śladach wróciliśmy do schroniska.
Wieczorem wcale nie było nam żal, że nie zdobyliśmy szczytu. Przecież wspólnie przeżyliśmy piękny, szczęśliwy dzień w zimowych górach!
„Czasami coś się po prostu wie. Możemy tego nie rozumieć, ale wiemy. Jakoś.” – Jack Campbell, „Przewaga”.
Autor tekstu i zdjęć: Janka Dąbrowska
I jak to trzeba być ze sobą w zgodzie:))
Czy można spytać, który to był Jurek?
Przyznam zupełnie otwarcie, że nie pamiętam nazwiska. Tym bardziej, że wtedy (a może i teraz ?) to było mało istotne. Znaliśmy się po imieniu i ze spotkań w Klubie, na bunkrach, w górach.
W każdym razie był to bardzo miły facet i dobrze się z nim łaziło po górach i gadało na taborisku. Być może to on bardziej pamięta to zdarzenie? Wykazał wtedy wiele wyrozumiałości i zrozumienia. Co jak widać wywarło na mnie duże wrażenie, bo pamiętam to do dziś. :)))