Afganistan 1976
Postanowiłam zrobić skany naszych slajdów, które tysiącami leżą ukryte w kufrze, głęboko w piwnicy, posegregowane w mniejsze i większe pudełeczka z opisami, które już wyblakły i często się pozacierały, które były nie oglądane od dziesiątków lat. Każde pudełeczko zawiera „kawałek” naszego życia, relację z kolejnego wyjazdu czy wyprawy.
Te małe okienka slajdów zawierają w sobie chwile, chwile, chwile, które składały się na naszą drogę, które czasami ją zdeterminowały, na której spotkaliśmy wielu ludzi, których częstokroć już wśród nas nie ma, bo odeszli albo po prostu byli nieświadomymi świadkami naszego przebiegania tej drogi.
A wśród tych rozlicznych pudełek stały sobie 3 żółte, duże pudełka, o których i bez czytania pożółkłego papierowego opisu wiedziałam, że to Afganistan.
Pierwszej mojej azjatyckiej, w pełni egzotycznej wyprawy, która zapisała się w pamięci, jak pierwsza głęboko przeżywana, świeża i dobra miłość, która się dopełniła, a jednak gdzieś w nas trwa i nawet jak wyblakną jej żywe kolory, to z biegiem czasu zyskuje może inne, bardziej pastelowe, ale ciepłe barwy o rozmytych konturach.
Dla każdego z nas ta wyprawa była realizacją marzeń, w takim kształcie jaki sobie każde z nas wyobrażało, realizacją: „każdemu według marzeń”. Była to prawdziwa, wielka przygoda, w której każdy dzień był inny, żaden nie był nudny, nawet w chwilach oczekiwania zapełniony jakimiś działaniami lub po prostu przyjemnością przebywania w swoim towarzystwie.
Kto ? kiedy ? i jak ? wpadł na pomysł organizacji tej wyprawy dokładnie nie pamiętam. Być może było to na taborisku latem 1975 r na Polanie pod Wysoką w Tatrach Słowackich, podczas obozu wspinaczkowego, na którym się spotkaliśmy. Nie był to pomysł nowatorski. Ten kierunek był wówczas wśród wspinaczy popularny ze względu na jego dostępność „polityczną”, z górami dającymi przedsmak wielkich Himalajów.
Uczestnikami byli w większości studenci Akademickiego Klubu Alpinistycznego PW i Klubu Akademii Medycznej. Jej organizacja zaprzątnęła nasze umysły bez reszty, wymagała: zdobycia dofinansowania, zebrania sprzętu, zapewnienia wyżywienia na okres 6 tygodni (całe właściwie braliśmy z Polski), zorganizowanie materiałów topograficznych. Dość powiedzieć, że wymagało to wiele sprytu, kombinowania w trudnych socjalistycznych warunkach, które w tym czasie wchodziły w okres burzliwych zawirowań i stanowiły kolejny etap zmierzania do przebudowy. Każdy z nas miał jakieś zadanie do wykonania. Mnie w udziale przypadło pisanie listów „proszalnych” do różnych instytucji i przedsiębiorstw z prośbą o wsparcie, zasponsorowanie w dowolnej postaci: finansowej lub „towarowej”. W ten sposób np. od Wedla dostaliśmy kilkadziesiąt tabliczek czekolady, skądś tam kilka puszek konserw, „Kasprzak” wypożyczył nam magnetofon kasetowy i walkie- talkie, „INCO”, Hortex wsparły nas jakąś kasą. Zasadniczy przydział dewiz (1700 $ – o ile pamiętam) dostaliśmy od FAKA (Federacji Akademickich Klubów Alpinistycznych), resztę kasy dorobiliśmy prywatnie pracując w spółdzielniach studenckich np. przy wieszaniu blejtramów wielkoformatowych haseł propagandowych na frontonach wysokich budynków na trasie przemarszu pochodu pierwszomajowego. Rany ! Ile myśmy wtedy, przy okazji wybili szyb !
Uczestników nikt specjalnie nie wybierał. Kto chciał się przyłączał, a ostatecznej selekcji dokonał w zasadzie urząd paszportowy, który jednym paszporty wydał, a innym ich wydania odmówił bez podawania powodów jej odmowy.
Ostatecznie było nas 10 osób.
Wyruszyliśmy trasą lądową, kolejową, tranzytem z Warszawy, przez Moskwę,Taszkient do Termezu – przejścia granicznego, poprzez Amu-Darię z Afganistanem. Nasz bagaż został odprawiony celnie w Polsce i nadany jako przesyłka kolejowa. Ciągnął się on za nami, nigdy nie nadążając i wymagając kolejnych iteracji popychania go na trasie, kilkukrotnie zmuszając do podziału grupy na „ekipę interwencyjną”.
Podróż koleją przez Związek Radziecki, tranzytowa, stanowiła już przygodę samą w sobie. Wsiadając do pociągu w Warszawie, po przesiadce w Moskwie do kolei radzieckich praktycznie trafialiśmy jakby w kanał teleportacyjny. Teleportacja trwała 3 dni. Nasz świat zawęził się do jednego wagonu, w którym spaliśmy, jadaliśmy w wagonie restauracyjnym, a „pokładem” zawiadowała „babuszka” urzędująca przy szybkowarze wydając na życzenie kipiatok – wrzątek.
Za oknami przesuwała się rozmazana linia krajobrazu, a koła jednostajnie, niezmiennie stukały wyznaczając rytm dnia. Pamiętam jak w dzieciństwie bawiłam się ze swoją siostrą w takie długo trwające podróże, schowane w kątku za rysownicą mojego ojca i ta podróż miała w sobie coś z tego właśnie.
To był jakby inny wymiar czasu, który się skurczył, niczym czarna dziura do mikroskopijnych wymiarów, o wielkiej wadze. Jej ciężar stanowiliśmy my, nasze rozmowy, wygłupy, trwanie w oczekiwaniu.
Aż pewnego dnia pociąg ostatecznie się zatrzymał, drzwi wagonu zostały otwarte, po stanięciu w których zderzyliśmy się ze ścianą obezwładniającego upału, niczym hutnik przed spustem surówki z pieca hutniczego. Znaleźliśmy się w innym świecie, gdzie wszystko zdawało się być inne, a jedynym elementem łączącym oba światy byli ludzie. Inne zapachy, inne kolory i wzory dominujące, dość prosta w formie mozaika, ale barwna, z krzątaniną codzienności.
My dotarliśmy do stacji końcowej – Termezu wraz z naszym skromnym bagażem osobistym, praktycznie bez kasy, w przeciwieństwie do naszego dobytku wyprawowego, który był rozmazany gdzieś na trasie od Brześcia ?, Moskwy?, Taszkientu ? Nie wnikam głębiej w to gdzie musieliśmy oczekiwać na dobicie do nas grupy, która usiłowała przepchnąć go przez wąskie gardła, być może mieliśmy jakieś „międzylądowania” w Taszkiencie, bo pamiętam widoki dość nowoczesnego, jak na tamte czasy miasta, z fasadami bloków wyposażonych w ocieniające, ażurowe mozaiki o wzorach niczym fraktale o geometrycznych, romboidalnych kształtach, bardzo typowych dla Uzbekistanu i Tadżykistanu.
Najdłuższy okres oczekiwania na bagaż i połączenie się całej grupy wypadł na pewno w Termezie, gdzie zostaliśmy zakwaterowani w niewielkim pokoiku stancji kolejowej, w którym były tylko 4 łóżka, a nas 8 osób z bagażem, niewielkim, ale jednak. Spaliśmy na nich rotując z tymi co na podłodze, pod stołem, gdzie się dało. Bez klimatyzacji, przy upale dochodzącym do 40 o C w cieniu. Kiedyś pozostawiliśmy w przerwie między oknami jajko, które planowaliśmy ugotować wieczorem. Po powrocie po całym dniu włóczenia się po uliczkach Termezu jajko było już ugotowane na twardo !
Pewnego ranka w drzwiach naszego pokoiku stanęła „babuszka” z wiadrem i szczotką, popatrzyła na całokształt, wzięła się pod boki i zakrzyknęła: zdies prosto swiniary żywut ! Wygoniła nas i na ile się dało, bez ceregieli zmyła podłogę.
Nie mieliśmy żadnej łączności z osobami z grupy popychającej bagaż, musieliśmy wymyślić sposób na ich przechwycenie, kiedy dotrą do Termezu. Ustaliliśmy, że z kierunku Taszkientu dziennie docierają 3 pociągi, mniej więcej rano, w południe i późno w nocy. Wyznaczyliśmy dyżury, w ramach których obstawialiśmy każdy z tych kursów, obserwując wysiadających pasażerów. Jeden z tych dyżurów wypadł na mnie, chyba razem z Leszkiem. Obudziłam się o czasie, ale pozostali głęboko i smacznie spali i głupio było mi ich budzić, więc postanowiłam pójść sama. Wymknęłam się z hoteliku i bez specjalnego zastanawiania się szybko dotarłam na perony. A tam zastałam gromadę koczujących ludzi przeróżnego autoramentu, o dość groźnym, niepokojącym wyglądzie, budząc w nich wyraźne zainteresowanie i znajdując się pod wyczuwalną obserwacją. Nie na żarty się przestraszyłam. Sama kobieta, w nocy, kompletnie o tym wcześniej nie pomyślałam. Przykleiłam się do ściany dworca, a po przybyciu pociągu obserwowałam nogi wysiadających pasażerów w prześwicie między spodem wagonu, a krawędzią peronu, mając nadzieję, że naszych rozpoznam po butach. Nie zidentyfikowałam tak chłopaków, a kiedy przyjezdni się rozeszli wycofałam się pod ścianami, oglądając się na boki i pędem, z duszą na ramieniu wróciłam do naszego lokum. Rano przyznałam się do swojej głupoty ! Okazało się oczywiście, że oni właśnie tym pociągiem przyjechali i mieliśmy niesamowite wręcz szczęście, że następnego dnia ktoś z nas całkiem przypadkiem natknął się w mieście na trójkę naszych towarzyszy zmierzających do domu partii, chcących tam zasięgnąć języka, gdzie możemy się podziewać.
Pewnego dnia, kiedy byliśmy akurat w ramach takiego dyżuru na dworcu, zostaliśmy zaproszeni przez naczelnika stacji na obiad do jego domu. Sądzę, że za sprawą jego żony, która zdawała się być zafrapowana moją samodzielnością i niezależnością od mężczyzn naszej wyprawy. Wszyscy uczyliśmy się obligatoryjnie języka rosyjskiego w szkole, więc w kontaktach z ludźmi w prosty sposób całkiem sprawnie sobie radziliśmy. Z wizyty tej jednak utrwalił mi się fakt, że o ile żona naczelnika była bardzo miła i sympatyczna, o tyle naczelnik był dość nadętym, grubym bubkiem, który raczył nas propagandowymi sloganami w stylu: to dzięki
nam (Związkowi Radzieckiemu) wszystko zawdzięczacie: my was wyzwoliliśmy, dzięki nam się odbudowaliście, a teraz rozwijacie. Zgrzytaliśmy zębami, ale dyskusji nie podejmowaliśmy, co uznaliśmy za kompletnie bez sensu.
Zadziwienie moją <pozycją> wśród członków wyprawy było jeszcze mocniej wyczuwalne i zauważalne później już w Afganistanie. W muzułmańskim kraju kobieta stanowiła wielką wartość, na którą mogli pozwolić sobie tylko bogaci. Nie jeden raz zdarzało się, że do naszych panów przychodził np. właściciel karawan-seraju, w którym się zatrzymywaliśmy, aby się o mnie potargować. Zgodnie z przekazaną mi wieścią, najwyższą cenę jaką udało się chłopakom za moją osobę utargować to było w Pule Humrii – 3 białe (???) mercedesy. Coś mi się wydaje, że cenę podbijały moje długie, jasno-złote włosy ! Kumulacją takiego stanu rzeczy był fakt, że Mirek, który chciał nieco wcześniej wrócić do Polski, bo kończył mu się urlop w pracy, został zatrzymany na granicy afgańskiej. Okazało się, że zostałam wpisana do jego paszportu i musiał poczekać aż do niego dotrę, aby mógł wykazać, że towar nie został sprzedany.
Ten nierównomierny „rozdział kobiecych dóbr” powoduje, że jedni mają kobiet w nadmiarze. podczas gdy biedni są ich w ogóle pozbawieni. W Afganistanie po raz pierwszy spotkałam się z jawnym homoseksualizmem, nie będącym czymś wstydliwym, a traktowanym jako coś na porządku dziennym. O tyle to dziwne, że o ile mi się dobrze wydaje, Koran zabrania praktyk homoseksualnych. A jednak pary czule do siebie przytulonych chłopców i mężczyzn były dość często spotykane.
Aby wypełnić czymś czas oczekiwania w Termezie, chodziliśmy po mieście, zapuszczając się w boczne uliczki, zaniedbane, przy których stały liche domy, z otwartymi od strony ulicy różnymi straganami czy zakładzikami świadczącymi jakieś usługi np. kuźnią, szewskie i inne.
Nasze ruble, które mieliśmy przygotowane na okres podróży pociągiem bardzo się skurczyły i generalnie stać nas było na kupowanie na bazarach jedynie pomidorów, chleba i arbuzów. Jednego z wieczorów w pokoju zjawił się Jacek – lekarz naszej wyprawy, z dużą torbą gorących pierogów z kapustą. Twierdził, że je kupił, ale my podejrzewaliśmy, że po prostu gdzieś na nie zapracował.
Stanowiliśmy dość odmienną grupę ludzi w tym środowisku i spotykaliśmy się z przyjaznym zaciekawieniem, co zaowocowało m.in. tym, że pewnego ranka pod naszą stancję zajechała ciężarówka z kilkoma młodymi żołnierzami, którzy zaproponowali nam wypad nad pobliskie jeziora Ucz Ky Zył. Nie zastanawialiśmy się zbyt długo, tylko załadowaliśmy się tak jak staliśmy z kilogramem pomidorów, bochenkiem chleba i arbuzem i pojechaliśmy.
W zupełnie pustynnym krajobrazie, o piaskowym charakterze znalazły się sztucznie utworzone zbiorniki – jeziora stanowiące prawdopodobnie zapas wody dla miasta. Krajobraz i klimat tego miejsca był niezwykły, trochę surrealny, a woda nadspodziewanie zimna. Wspaniale się tam nurkowało, bo pod wodą nie było żadnych większych przeszkód i nie było obawy, że człowiek się na coś nadzieje.
Aż ostatecznie nadszedł dzień kiedy nasz bagaż wyprawowy został „wygrużony” na peron i wszyscy byliśmy w komplecie. Dokonaliśmy też wymiany części naszych dolarów na ruble, wynajmując jakąś ciężarówkę, którą przetransportowaliśmy się do portu na Amu Darii, skąd barkami przeprawialiśmy się przez rzekę.
Amu Daria na tym odcinku to rozległa rzeka, tym razem o brunatnych zamulonych wodach. Sprawiła na mnie wrażenie jakby zatroskanej czy spełni oczekiwania ludzi? lub wręcz przeciwnie, czy służy im w dobrej sprawie ? W końcu stanowiła łącznik między silnym i imperialnym Sojuzem i biednym, zacofanym Afganistanem, zbrojnym jedynie w ludzi o dużym poczuciu własnej godności i dużej odwadze.
Na barce nareszcie dorwaliśmy się do naszych pokładów jedzenia, ciągle coś pichcąc na juwlach, uzupełniając nasze straty energetyczne. Błogosławiliśmy Krzyśka- Wielkiego Brata, za jego rozeznanie w stercie bębnów i tekturowych pudeł, który korzystając ze swoich rozpisek na dziurkowanych kartach obliczeniowych komputerów Odra, na których zawodowo pracował, potrafił wskazać co w którym zasobniku się znajduje. To on zresztą do końca prawie bezbłędnie sterował kolejnymi „przepakami” wydając dyspozycje w stylu: z bębna numer 30 przenieść 4 konserwy gulaszu do bębna numer 15. W pudle numer… jest 5 opakowań herbaty, a w tym o numerze…herbatniki.
Walczyliśmy z nieprawdopodobnej wielkości komarami, które pod wieczór szczególnie latały niczym małe śmigłowce, atakując gdzie się dało. Wszyscy mieliśmy ich szczerze dość, ale najbardziej cierpiał Mirek, który na tego typu ukąszenia jest uczulony. W tym wypadku musiał zainterweniować nawet Jacek, aplikując Mirkowi jakieś zastrzyki antyalergiczne. W tej przeprawie było coś z romantyzmu dawnych odkrywców, mimo że tu nie było już nic do odkrycia, ale klimat tego zdarzenia był jakby wyjęty z westernu.
Wylądowaliśmy na gliniastym, zarośniętym częściowo szuwarami nabrzeżu, na wzniesieniu którego rysowało się parę zabudowań, jakby lepianek. To były budynki odprawy granicznej.
Krzątaliśmy się przy naszych bagażach, ustawiając i przygotowując bębny do odprawy granicznej, a „delegacja” poszła pertraktować jej warunki. Po pewnym czasie wraca stamtąd nieco skonfundowany Krzysiek i mówi, że komendant straży prosi/życzy sobie, żebym towarzyszyła mu w trakcie trwania odprawy paszportowej. Nie bardzo rozumiejąc o co chodzi idę, a tam czeka na mnie krzesełko ustawione obok biurka komendanta, na którym poproszono mnie abym usiadła. Czułam się idiotycznie kiedy koledzy kolejno wchodzili do pokoju, okazywali paszporty, a komendant co i rusz spoglądał na mnie.
Kompletnie nie zwróciłam wówczas uwagi, że mojego paszportu w ogóle nie sprawdzono ! Do bagażu nikt nawet nie zaglądał, za to został przekazany odpowiedni bakszysz – opłata celna.
Po raz kolejny przerzuciliśmy kilogramy naszego ładunku na wynajętą ciężarówkę i wyruszyliśmy wreszcie w drogę ku coraz wyraźniej dostrzegalnemu celowi – górom. Czekał nas jeszcze jeden popas, na rozstaju dróg ku Hindukuszowi i do Kabulu. W Kabulu trzeba było pozałatwiać wszystkie permity (pozwolenia), które umożliwią nam wjazd do tzw. worka wahańskiego – krainy praktycznie wyjętej spod prawa jakiejkolwiek państwowej administracji. Tam władzę sprawują lokalni watażkowie plemienni, o bardzo silnej, zakorzenionej i respektowanej powszechnie tradycji.
Rozbijamy obóz na polach na rozstaju dróg u progu miasta Pule Humri, w rozległej dolinie, otoczonej beżowo-płowymi wzgórzami o łagodnych, zaokrąglonych kształtach, nad kanałem wodnym o równych, uregulowanych brzegach. Woda w nim jest niesamowicie zimna, co stanowi ogromny kontrast z panującym upałem.
W oczekiwaniu na powrót grupy z Kabulu wybraliśmy się raz na wycieczkę ku tym obłym pagórom. Szliśmy skrajem świeżo wyasfaltowanej szosy, kiedy Krzysiek powiedział: gdyby ktoś w Polsce powiedział mi, że tysiące kilometrów od domu będę zapieprzał po asfalcie w 40 stopniowym upale, to bym mu odpalił, że dostał udaru słonecznego !
Okazało się, że te pagóry wcale nie są takie łatwo dostępne. Zbudowane są ze skamieniałej gliny wymieszanej z drobnymi kamykami, śliskiej i mało przyczepnej. Po kilku obsunięciach zdaliśmy sobie sprawę, że zjechanie po takim wcale niezbyt stromym stoku, to tak jak zjechanie po tarce do warzyw i tak pewnie, jak te warzywa byśmy potem wyglądali. Daliśmy za wygraną i zeszliśmy w dół. Zebraliśmy się w gromadkę, stojąc na płaskich kamieniach. Na jednym z nich zaczęłam się kolebać. W pewnym momencie spod niego wylazł ogromny, żółto-brązowy, włochaty pająk, o średnicy ludzkiej dłoni – imponujący ! Pochyliliśmy się nad nim w kręgu, gdy Ulaś stwierdził: wiecie co ? słyszałem, ze tarantule potrafią skakać do 1,5 metra. W jednym momencie krąg rozszerzył się o 1,5 metra !
Wieść o naszym obozowisku obiegła okolicę z prędkością światła i wkrótce zaczęły przychodzić do nas grupy osób, z prośbą o poradę lekarską. Najczęściej to mężczyźni przyprowadzali wszystkie swoje żony z dziećmi, żeby je zbadać i pomóc w razie potrzeby.
Wieść o naszym obozowisku obiegła okolicę z prędkością światła i wkrótce zaczęły przychodzić do nas grupy osób, z prośbą o poradę lekarską. Najczęściej to mężczyźni przyprowadzali wszystkie swoje żony z dziećmi, żeby je zbadać i pomóc w razie potrzeby.
Musieliśmy jeden z namiotów na okres dnia wydzielić Jackowi, aby jego pacjentom zapewnić minimum
prywatności. Jacek spełniał swoje zadanie sumiennie, nie żałując środków medycznych, a Grzesiek i Leszek – jeszcze studenci medycyny mieli niezłą okazję do odbycia „praktyki w terenie”.
Taka sytuacja nie podobała się chyba władzom miasta i wkrótce przeniesiono nas do karawan-seraju w samym mieście, co było przyznaję znacznie wygodniejsze. Rozlokowaliśmy się w ogrodzie, gdzie był wielki, biesiadny stół, a w toaletach dostępny był prąd. Od razu skorzystaliśmy z niego, podłączając tam nasz magnetofon – Grundig i puszczając kasety, te kilka, które wzięliśmy z kraju. Cokolwiek robiliśmy „na placu”, to jak mawialiśmy: „A z kibla darła się Rodowicz !”. Oprócz Rodowicz mieliśmy jeszcze m.in. ABBę. Do dziś jest pewien zestaw piosenek, które zawsze kojarzą mi się z tamtym miejscem i sytuacją ! Ten postój w tym miejscu na Ziemi trwał ok. tygodnia. Wreszcie „nasi” wrócili, z pozwoleniami, nie do końca takimi jak chcieliśmy i z Anią, która do nas dołączyła. Od lat odwiedzała już Afganistan, była w nim zakochana, doskonale znała tamtejsze zwyczaje i w podstawowym zakresie język farsi. Ania jest niezwykle pogodna, radosna i od pierwszego spojrzenia wzbudzająca zaufanie i sympatię. W zdumiewający sposób ta drobna, delikatna dziewczyna w tym surowym, zmaskulinizowanym świecie poruszała się z dużą niewymuszoną, akceptowalną swobodą. Stanowiła dla nas ogromne wsparcie i pomoc, i wspaniałe towarzystwo.
No i wreszcie wyruszamy w tę „właściwą”drogę ku górom. Tym razem wynajęcie środka transportu jest zadaniem bardziej odpowiedzialnym. Podróż w worku wahańskim będzie znacznie trudniejsza, może być niebezpieczna, no i będzie znacznie dłuższa. Nie każdy kierowca jest skłonny się tego podjąć, nawet mając na uwadze niezły zarobek, który go czeka.
Poszukiwania i pertraktacje trwają kilka dni. Ostatecznie zadania tego podejmuje się szczupły, nieco ascetycznie wyglądający facet, o rysach Tadżyka, nieodłącznie noszący na głowie rodzaj kepi z owczej, czarnej skóry. Później, już w trakcie podróży okazuje się, że mieliśmy sporo szczęścia, że na niego trafiliśmy. Jest odważny, oszczędny w słowach i zachowujący pewien dystans. Wyraźnie widać, że ekspedycja ta stanowi dla niego pewne wyzwanie, któremu chce sprostać, jest tym zaciekawiony i zdecydowanie nastawiony do nas z dużą dozą sympatii. Z wzajemnością zresztą. To naprawdę było trudne zadanie !
Jechaliśmy właściwie bezdrożami wzdłuż rzeki Piandż, przekraczając bród liczne rzeki i rozlewiska, przejeżdżając kilkakrotnie kaprawej konstrukcji mostki, pokonując osuwiska kamieni, które musieliśmy nieco uładzić własnymi rękoma, aby w ogóle były przejezdne. A on się nie zrażał !
Jego pomocnikiem- kulinarem był młody mężczyzna, żylasty, o śniadej cerze, smolistych włosach, typowy Afgańczyk, ubrany w typowe talibańskie „hajdawery”, w lichych klapkach na bosych stopach.
Zawsze jechał, cały dzień, uczepiony tyłu samochodu lub na bocznym stopniu szoferki i kiedy tylko się zatrzymywaliśmy zaraz zeskakiwał, podkładał pod koła kamienie, gestykulacją pokazywał gdzie można zakręcić, ile się cofnąć, a jak już wszystko wg niego było ok- krzyczał: buru bahaj ! (ruszaj) i wskakiwał na swoje „stanowisko podróżne”. Ten gościu naprawdę miał co robić ! Obaj byli ludźmi o dużym poczuciu własnej godności.
Zresztą to jest ta cecha, którą przede wszystkim wymieniłabym opisując ludzi napotkanych przez nas w tej górskiej krainie. Ukształtowani przez surowe, trudne warunki klimatyczne i bytowe – twardzi, niezłomni, których mało co może złamać. Przyznam, że imponowali mi swoją postawą.
W drodze powrotnej przez pewien czas koczowaliśmy w małej osadzie Qadzi – Deh, leżącej u stóp Noszaka (najwyższej góry Afganistanu), na który chcieliśmy wejść. Niestety na jego zdobywanie potrzebne było jednak oddzielne, specjalne pozwolenie, o które się staraliśmy. Rozbiliśmy się tam obozem, śpiąc pod gołym niebem. Praktycznie cały dzień byliśmy otoczeni wianuszkiem gapiów, których jednak obecność i wzrok były bardzo dyskretne.
Ich wzrok nie miał w sobie nic oblepiającego, obnażającego, zawstydzającego czy irytującego i przeszkadzającego. Po pewnym czasie traktowaliśmy taką sytuację jako coś zupełnie normalnego.
Jednego dnia byliśmy świadkiem, kiedy do tego grona zbliżył się mężczyzna nieco dostojniej ubrany, na którego widok wszyscy wstali, kolejno podchodzili do niego i całowali go w sygnet/pierścień z lapis lazuli na jego ręce, a następnie ustąpili mu miejsca dogodnego do obserwacji.
W tym wianuszku gapiów nigdy nie było kobiet, dziewczynki owszem, kobiet – nigdy.
Kobiety zjawiały się po cichutku, o zmierzchu, żeby powymieniać z nami „coś” na puste puszki po konserwach. W ten sposób zdobyłam kilka czerwonych koralików, zwykłych nic nie wartych, które nanizane na żyłkę leżą teraz u mnie w koszyczku, także tam zdobytym, na półce.
Jadąc w kierunku Fajzabadu, miejscowości – strażnika bramy do Wahanu mijamy często idące poboczami,w pyle i kurzu karawany Nomadów na wielbłądach, podróżujących w poszukiwaniu dogodnego miejsca do rozłożenia się obozem.
W tych karawanach dużo jest kobiet, w przeciwieństwie do innych, niezakwefionych, o odkrytych twarzach, choć specjalnie ich nie eksponujących.
Widok rozpiętych na tyczkach czarnych płacht z sukna, skór, nie do końca wiem z czego, jest niesamowity. Wtedy jeszcze nie czytałam Diuny Herberta, ale teraz kojarzą mi się one z klimatem tamtej powieści. Przy jurtach często widoczne są stada owiec o ciężkich, pękatych ogonach wypełnionych tłuszczem, które podobno potrafią im się same urywać z powodu ich ciężaru.
Kobiety często gromadzą się w grupki przy drogach obserwujących co się na nich dzieje, a może zmierzających gdzieś?,po coś?
W pochodzie karawany często idą też osły, muły, a wśród nich bywają też małe osiołki. Nie widziałam bardziej rozbrajającego małego zwierzaka niż oślego „szczeniaka”. Wygląda jak pluszak o miękkim futerku, o wielkich niewinnych oczach, z dluuugimi rzęsami i jest taki tylko do przytulania. Co prawda dopóki się nie odezwie! Widok tych osiołków tak mnie rozczulał, że nie mogłam się powstrzymać i za każdym razem strasznie nad nimi „dziumdziałam” budząc wesołość kolegów. Po pewnym czasie Zakrześ jak tylko na horyzoncie pojawiała się karawana, patrzył na mnie i wołał: Janka ! Kuczi-kuczi ! Kuczi to słowo w języku farsi oznaczające karawanę ? albo cokolwiek innego. Jak moje dzieci czasami zaczynały nad czymś „dziumdziać” zdarzało mi się powtarzać: kuczi-kuczi.
Fajzabad to miejsce bardzo już odległe od cywilizacji, z bardzo prostą organizacją typową dla górskiej, osamotnionej osady, z jedną główną ulicą stanowiącą jej oś.
Wzdłuż tej ulicy ciągnie się w zasadzie rynsztok tzw. dżuja z wodą, która stanowi jak wszędzie na świecie atrakcję dla dzieci. Wszystkie dzieci przechodzą przez etap robienia ciasta z błota, albo kanałów w piasku. Wolę się jednak nie zastanawiać nad jakością tej wody ! Okazujemy na posterunku nasze „wejściówki”, a umiejętności i dyplomacja Ani pozwala nam uniknąć komplikacji z tym związanych.
Nasza dalsza podróż wzdłuż doliny i w górę rzeki Piandż przypominała poruszanie się wzdłuż pnia drzewa, od którego w prawo odchodziły gałęzie kolejnych dolin, zwieńczenie których stanowiły ośnieżone granie i szczyty. Po drugiej, lewej, radzieckiej stronie rzeki stoki doliny były nieco niższe, a wzdłuż samej rzeki widoczne były często bunkry i umocnienia wojskowe. W gąszczu tych dolinnych odbojek trudno było się zorientować, która jest tą naszą ? Tą właściwą, pod którą powinniśmy się wypakować, aby się w nią wbić ku naszemu celowi -szczytowi Qala-i-Panja.
W końcu nasi kartografowie decydują: to ta ! Ustawiamy nasze bębny i pudła w karnych szeregach, Krzysiek zaczyna swój rytuał, dyrygując orkiestrą: z bębna… przenieść do bębna.
Mirek wyciąga kartotekę i rozlicza kierowcę, Ania wyciąga słowniczek farsi, a tu nie wiadomo skąd i kiedy zjawiają się zaturbanione postacie i ustawiają w grupkach trwając w oczekiwaniu.
Ania z Mirkiem sadowią się skałkach i rozpoczynają negocjacje i targi dotyczące naszej karawany w głąb doliny. W promieniach zachodzącego słońca widok dwóch „białych” postaci w otoczeniu „nafarów (nafar w języku farsi – człowiek) jawi się niczym lądowanie na obcej planecie i spotkanie dwóch cywilizacji. Z tym widokiem pod powiekami zasypiam w namiocie zastanawiając się co też przyniesie kolejny dzień.
A budzi nas piękny, klarowny, chłodny, choć słoneczny poranek i krzątanina „nafarów” (ludzi) wśród pakunków. Każdy przysposabia sobie któryś z nich na swój, dogodny dla niego sposób i w grupkach, prawie bez słowa ruszają w górę. Zastanawiam się skąd będą wiedzieli, gdzie się zatrzymać ?, ale sprawa wyjaśnia się później w sposób naturalny. Dolina po prostu kończy się uskokiem lodowca i skalnym i po prostu z pakunkami dalej iść się nie da.
Niebo jest idealnie niebieskie, skały szare, w dolnych partiach kwitnie wierzbówka – tak, to musi być inna planeta ! Wszystko odbywa się spontanicznie, nikt nikogo nie popędza, nikt na nikogo nie krzyczy, nikt nie narzeka, mimo, że każdy z nas swoje kilogramy dźwiga !
No i docieramy do miejsca, gdzie musimy się posadowić na kilka tygodni. Umawiamy tragarzy na konkretny dzień powrotu mając nadzieję, że operujemy tym samym kalendarzem i niewiele zastanawiając się nad tym dalej zaczynamy nasze czynności gospodarskie. Wyszukanie płaskiego terenu pod namioty graniczy z cudem. Musimy go miejscami trochę zniwelować, ale ostatecznie jest jak jest i nie jest źle. Stoją 3 namioty sypialne, magazyn i świetlica, w której prowadziliśmy wielce istotne rozmowy dotyczące nie tylko akcji górskiej, ale i takie o charakterze światopoglądowym, politycznym i wiele innych.
Stosunkowo niedaleko, ze skalnego progu spadał wodospad, który od razu został uznany za świetny prysznic, a miejsce jako nasza łazienka. Co prawda woda była dosłownie lodowata, bo pochodziła z górnego lodowca, ale rano nabieraliśmy wody do dużych kanistrów, kładliśmy je bokiem na kamieniach na słońcu i koło południa woda w nich była całkiem przyjemna.
Zadomowiliśmy się w dolinie, o której tak naprawdę nic na pewno nie wiedzieliśmy: gdzie ? którędy ? jak daleko ? w jakim terenie ? To wszystko czekało dopiero na odkrycie i poznanie.
Dzielimy się na zespoły według uznania, które wachlarzowo rozchodzą się po okolicy w ramach rekonesansów.
Ja z Mirkiem i Jackiem wybieramy dolinę bezpośrednio nad naszą bazą, z której spada wodospadem potok naszej łazienki. Mnie kusi próg tej doliny swoją zielonością.
W świecie skał, śniegu i lodu, poszarpanych, kanciastych i surowych kształtów każda łagodność, miękkość i kolor nawet najbardziej pospolitych kwiatów, traw i mchu budzi wdzięczność.
Wchodzimy na próg doliny po skalnym rumoszu, posuwając się po prawej stronie doliny boczną moreną lodowca klucząc i wyszukując drogę wśród głazów i bloków skalnych w istnym amfiteatrze pięknych widoków będących kwintesencją wysokich gór lodowcowych.
W pewnym momencie, okrążając jeden z wielkich bloków natykam się na truchło dużego kozła górskiego (muflona), z którego została już tylko skóra i kości i piękne, duże, prawie metrowej długości, faliście karbowane rogi. Kiedy dochodzi do mnie Jacek mówię: Jacek ! Jesteś lekarzem i pewnie nie raz robiłeś sekcje. Proszę odzyskaj dla mnie te rogi. Jacek się śmieje i odpowiada: jestem lekarzem, a nie weterynarzem – patologiem, ale łapie za jeden róg, a on bez problemów oddziela się od czerepu i zsuwa z podtrzymującego go trzpienia. Układam rogi na kamieniu obok, zabiorę je w drodze powrotnej. Wiszą one teraz w moim pokoju w Warszawie.
Dość wcześnie rozbijamy nasz obozik, ustawiamy prymitywną rosyjską pałatkę o modelu pamiętającą chyba czasy Diatłowa i w miarę szybko idziemy spać. Chcemy wyjść o brzasku, żeby wdrapać się na górującą nad nami grań, z niezbyt wyraźnie zarysowanym szczytem. Usilnie staramy się zasnąć, ale im bardziej nam na tym zależy, tym więcej myśli kłębi się nam w głowach. Być może to już wysokość daje o sobie znać (ok. 4500 m npm ?), być może odreagowujemy emocje dni poprzednich, a może denerwujemy się tym, jak nam pójdzie jutro.
I wtedy Jacek wygłasza uwagę, która towarzyszy mi po dzień dzisiejszy : jeżeli człowiek nawet nie śpi, a spokojnie leży w wyciszeniu, to też jego organizm wypoczywa. Myślę, że każdy z nas tej nocy nie spał, a jednak rano szybko się zbieramy i wyruszamy w górę w terenie praktycznie bez trudności, twardym, acz piarżystym zboczem osiągając grań.
Rozciągają się stąd dalekie perspektywiczne widoki aż po wierzchołki Pamiru.
Tam też orientujemy się, że „nasza” dolina w górnej partii wygina się niczym sierp w kierunku, w którym musi znajdować się Qala-i-Panja. Postanawiamy z Mirkiem, że to będzie cel kolejnego naszego wyjścia. Tym razem po osiągnięciu progu doliny przekraczamy strumień, który o poranku jest niczym mały potok i wchodzimy na lodowiec, który jest tu dość płaski i mało popękany.
Jego powierzchnia pokryta jest malutkimi penitentami, sterczącymi niczym ząbki drapieżnych piranii. Wyżej będą to już zęby rekina. Penitenty występują podobno tylko w Andach i Hindukuszu i powstają w wyniku wytopienia śniegu i lodu przez promienie słoneczne padające pod specyficznym kątem.
Na lodowcu spotykamy też wiele grzybów skalno- lodowych o przedziwnych formach i wielkości.
Tym razem idziemy pod widzianymi w poprzednim wyjściu ścianami szczytów uzbrojonych w ogromne, imponujące bariery seraków.
Kiedy wynurzamy się za zakręt doliny okazuje się, że zwieńczona jest ona gigantycznym, wypełnionym lodem kotłem, ograniczonym graniami, w których kulminuje wybitna przełęcz.
Tego dnia mam pecha, bo nękają mnie mocne dolegliwości żołądkowe, czuję się coraz słabsza i coraz bardziej odwodniona. Nie mniej po południu rozbijamy namiot, tym razem 2 osobowy giewont. Niezbyt wcześnie rano wbijamy się w stok – ścianę opadającą z przełęczy.
Choć pozornie wydawała się niezbyt nachylona i prosta, okazuje się, że czeka nas trudna wspinaczka lodowcowa. Moja ambicja cierpi, bo po wczorajszym dniu jestem słaba jak kot i cały czas prowadzi Mirek. Nie bardzo mogę korzystać z tzw „bloku” czyli wykorzystywać linę do wspinania się „na drugiego”, bo droga zawiera wiele trawersów.
O zmierzchu jednak docieramy na przełęcz, gdzie rozbijamy namiocik i obserwujemy spektakl zapadania gór w nocny sen. Okazuje się, że zejście z przełęczy w kierunku Qala-i- Panja jest tak samo trudne, jak nasza droga wejściowa, a kluczem do zdobycia tego szczytu jest dostanie się od dołu do doliny sąsiedniej.
Ranek jest mroźny i czeka nas powrót – zejście z przełęczy. Rzucamy jeszcze okiem na oświetloną słońcem, białą niczym beza kopułę Oala-i-Panja.
Postanawiamy zejść filarem opadającym z turnicy górującej nad przełęczą. Dziś moja wczorajsza sraka przeszła na Mirka i mam okazję, żeby zrehabilitować się za wczorajszą słabość. Kiedy stawiamy pierwsze kroki na filarze, okazuje się, ze jest to teren potwornie kruchy. Dwa dni temu byliśmy świadkiem jak po przeciwległej stronie doliny raptem urwało się pół góry i spadło gigantyczną lawiną kamienną. Tego samego dnia poprzez walkie-talkie dostaliśmy wiadomość, że Krzysiek wpadł do szczeliny, z której całe szczęście przy pomocy kolegów się wydostał i tylko mocno się poturbował.
Postanawiamy zejść filarem opadającym z turnicy górującej nad przełęczą. Dziś moja wczorajsza sraka przeszła na Mirka i mam okazję, żeby zrehabilitować się za wczorajszą słabość. Kiedy stawiamy pierwsze kroki na filarze, okazuje się, ze jest to teren potwornie kruchy. Dwa dni temu byliśmy świadkiem jak po przeciwległej stronie doliny raptem urwało się pół góry i spadło gigantyczną lawiną kamienną. Tego samego dnia poprzez walkie-talkie dostaliśmy wiadomość, że Krzysiek wpadł do szczeliny, z której całe szczęście przy pomocy kolegów się wydostał i tylko mocno się poturbował. Wszystko to powoduje, że jesteśmy mocno wystraszeni, czy zaraz cała ta kupa luźnych, sklejonych tylko lodem i mrozem kamieni nie zwali nam się na łeb. Postanawiamy nie wbijać zbyt wielu haków, a najlepiej w ogóle, przez co nasza asekuracja niewątpliwie pozostawia wiele do życzenia. Jednak docieramy na krawędź szczeliny brzeżnej, której wargi przesunięte są w pionie na wysokość ok. 10-15 metrów. Wbijam czekan w śnieg po głownię i zakładam stanowisko zjazdowe.
Sprawdzamy wytrzymałość tej konstrukcji i Mirek zjeżdża na stok poniżej. Muszę odzyskać czekan, a nie widzę żadnego innego możliwego punktu do przełożenia liny do zjazdu. Pytam tylko Mirka czy stok poniżej jest bardzo twardy ? Okazuje się, że jest pokryty niezbyt po południu twardymi, pół metrowymi penitentami, a sam stok nie jest bardzo stromy. Spuszczam do Mirka na linie mój plecak i czekan, ponownie dowiązuję się do liny i …. skaczę. Fiuuut i już jestem na dole, gdzie skutecznie wyhamowują mnie penitenty.
Powrót okazał się gehenną: rozmiękły po całym dniu śnieg w soczewie doliny powoduje, że brniemy w mokrej brei po kolana. Nasze buty – skórzane zawraty, nasiąkają wodą i ważą pewnie po 2 kg każdy, pochłaniamy glucardiamid niczym dropsy i tak docieramy już po ciemku, przy czołówkach, do przeprawy przez potok. A tu rwie masa wzburzonej kipieli, o której wiemy, że za moment opada wodospadem przez próg. Szukamy dogodnego miejsca. Trzeba przeskoczyć i wylądować na wąskiej, mokrej półeczce, przyklejając się do niezbyt dobrze urzeźbionej ścianki. Ogarnia mnie niesamowity strach. Wiem, że w skoku w dal jestem beznadziejna. Mirek przeskakuje i oświetla mi czołówką tę koszmarną półeczkę. Kiedy mój strach osiąga poziom paniki – skaczę ! Wczepiam się w to co tylko mi wpadnie w ręce, Mirek łapie mnie za ubranie i dociska do ścianki. Ufff !
Na moment przysiadamy na progu doliny, wyłączamy czołówki, z poczuciem ulgi, patrząc na rozgwieżdżone niebo i rozkoszując się widokiem pomarańczowych światełek namiotów naszej bazy w dole, będących teraz synonimem domowego bezpieczeństwa.
I przyszedł czas na ostateczne starcie. Wyznaczyliśmy sobie 2 podstawowe cele sportowe naszej ekspedycji: zdobycie Kohe Qala-i-Panja (6328 m npm) i Rahozon Zon (6535 m npm) fiarem z doliny Esan. Dzielimy się na dwa zespoły. Mirek idzie z Andrzejem i Ulasiem na Rahozon Zon, a pozostałe 7 osób zbiera się do wyjścia na Qala.
Trójka panów ma trudniejsze zadanie. Muszą zejść na dół do wioski, a stamtąd podejść doliną Esan pod filar Rahozona co zajmuje im 2,5 dnia, gdzie rozstawiają namiot. Następnego dnia, po przejściu bardzo uszczelinionego lodowca, broniącego dostępu do filara. W namiocie przeczekują pogorszenie pogody, a gdy ta następuje Mirek z Andrzejem wchodzą na szczyt 6007 m npm.
Ulaś został wyeliminowany, gdyż wcześniej po niefortunnym zeskoku z penitenta szwankuje mu noga. Wracają w dół doliny do wioski na głodzie, bo całość wyjścia się przeciągnęła, a ilość jedzenia z powodu ograniczania ciężaru plecaków była ściśle wyznaczona.
W tym czasie pozostały liczny zespół wyrusza na Qala. Wymaga to pokonania dość porąbanego lodowca, a później dość stromego skalnego uskoku.
Pogoda się pogarsza, robi się mgliście i zimno. Ostatecznie już ponad progiem rozbijamy 3 namioty, w których rozlokowuje się 7 osób. Zaczyna padać śnieg i robi się ponurawo. Rano Jacek diagnozuje u siebie ostre zapalenie wyrostka i chce wracać. Zakrześ i Pingwin postanawiają go ubezpieczać w drodze w dół przez próg i przez lodowiec.
Zostajemy we czwórkę i jesteśmy zmuszeni przeczekać dzień/dwa okres marnej pogody. Chwile przejaśnień skracamy sobie gotowaniem. Bryluje w tym Leszek, któremu bardzo dobrze to wychodzi. Aczkolwiek raz gotuje pełną michę makaronu, która zbija się w jedną bryłę, która przy próbie jej odlania wypada z menażki i niczym piłka futbolowa zaczyna się toczyć w dół strumienia obijając się o kamienie. Rechocąc ze śmiechu gonimy ją, bo tak ucieka nasz obiad ! Po jej dopadnięciu, nieco uszczuploną, kroimy na cztery części i z apetytem wcinamy.
Rano pogoda nie jest rewelacyjna i chłopaki nie palą się do wyjścia. Robię się na nich zła, siadam na stoku i staram się ich zmobilizować do działania.
Przynosi to rezultaty, bo wyruszamy do góry. Ta złość tak mnie nakręciła, posuwam do góry, torując drogę poprzez penitenty, przeskakując z jednego na drugi. Mgły się snują, ale nie jest źle ! W pewnym momencie, w klasyczny sposób orientujemy się, że wyżej już się wejść nie da. Jesteśmy na szczycie – nie jesteśmy pewni, ale to chyba drugie wejście w historii, nową droga !!! Hurra !
Robimy zdjęcia szczytowe, panoramę i schodzimy do namiotów, które zwijamy i schodzimy do obozu poniżej.
Następnego dnia pogoda jest jak marzenie, pozwalając nam zachować pod powiekami bajkowy widok zdobytego przez nasz szczytu. Kluczymy w dolnym lodowcu. Moja niecierpliwość sprawia, że to zwykle ja wyrywam do przodu i wyszukuję drogę. Tym razem „przewodnikiem” spontanicznie staje się Grzesiek. Nie przyznaję się do tego, że jestem bardzo mu za to wdzięczna, mam do niego bezgraniczne zaufanie i czuję ulgę, że jestem zwolniona z myślenia „którędy?” i za poczucie bezpieczeństwa, które odczuwam. Docieramy do moreny ,skąd jeszcze tylko po poręczówce na górę i jesteśmy w bazie.
Ten wypad na Qala-i-Panja związał nas ze sobą nadzwyczaj mocnymi nićmi przyjaźni. Jeszcze wielokrotnie wyjeżdżaliśmy w swoim towarzystwie w góry dalekie, egzotyczne i te bliższe i na liczne wspinaczki tatrzańskie. Mimo, że teraz jesteśmy w różnych konfiguracjach życiowych, na różnych kontynentach, to zawsze gdy się spotykamy, niezmiennie odnajdujemy tę więź i zachowa- liśmy ten sam sposób spoglądania na otaczający nas świat.
W bazie jest dość smętnie, trochę jest wyludniona. Część z nas działa w innym rejonie, a paru uczestników wcześniej postanowiło wrócić na niziny.
Nie pozostaje nam już nic innego, jak zabrać się za jej spakowanie. O dziwo rankiem wyznaczonego dnia zjawiają się tragarze i dyskretnie siadają na obrzeżu w wyczekiwaniu, po czym z uśmiechem na twarzy ładują te kilogramy sobie na plecy i znoszą je do wioski na dole.
W wiosce stanowimy niezwykłą atrakcję, wszystkie miejsca „na widowni” zapełnione są mężczyznami w różnym wieku.
Oni dla nas także są bardzo ciekawi : górskie, twarde, wytrzymałe plemię, o ostrych rysach twarzy, z oszczędną mimiką.
Dołączają do nas chłopcy z wypadu pod Rahozon Zon, wychudzeni i zmęczeni. Zastanawiamy się, jak stąd się wydostaniemy z całym naszym bagażem.
Jedyny dostępny w wiosce samochód, to zbyt mała do naszych celów terenówka. Wydaje się, że jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest dojście pieszo ok 25 km, z karawaną oślo-konną do wioski Qazi-Deh, gdzie jest posterunek policji z łącznością z dolnym światem. Mamy zresztą nadzieję, że może uda nam się stamtąd wejść jeszcze na Noszak.
Postanowione !
Organizujemy karawanę i wyruszamy. To tylko 25 km, ale to wcale nie jest takie proste.
Idziemy pod wiatr, który może nie jest porywisty, ale wieje z jednostajnym natężeniem i działa na nas trochę tak jak fiński fen – irytuje. Musimy przekroczyć cały szereg dość szerokich rzek i rozlewisk spływających z lodowców. Woda w nich jest lodowata. Po minucie nogi są kompletnie skostniałe, a na plecach jest całkiem spory ładunek. Ulaś, który ma kłopoty z nogą wynajmuje sobie konia, a ja w pewnym momencie, prawdopodobnie w uznaniu dla mojej kobiecości, dostaję go gratis, uśmiechem przedłużając ten przywilej na Mirka.
W Quazi-Deh okazuje się, że nasze pozwolenie na Noszak „nie działa”, a policjant na posterunku sumiennie wypełnia zadanie i pilnuje, żebyśmy jednak z niego nie skorzystali.
Nasi koledzy, prawie medycy, mają okazję do odbycia praktyki, wykorzystując dostępne jeszcze w naszej apteczce medykamenty.
Zgodnie z przewidywaniami udaje nam się wynająć dogodny środek transportu, – samochód, który dowoził towary do posterunku i wioski.
Przez przełęcz Salang, systemem tuneli wracamy do Kabulu.
Wszyscy robimy różne zakupy pamiątek i obowiązkowo kożuszków, będących hitem modniarskim w Polsce, właśnie za sprawą polskich wypraw do Afganistanu. Czas wakacji i pieniądze nam się kończą, ale trudno nam się rozstać z „tym czasem” i tym co tu i teraz.
Bilansujemy nasze finanse i stwierdzamy, że damy jeszcze radę wyskoczyć do Bamianu i Band-i-Amiru. O miejscach tych w swoich wędrówkach wspominał podobno Marco Polo. Czy to prawda ? Jakkolwiek bądź chcemy je zobaczyć, tym bardziej, że jest to też okazja do zobaczenia krajobrazów środkowego Afganistanu.
Wyruszamy wczesnym rankiem, jest chłodno. Pakujemy do wynajętego busika tylko najpotrzebniejsze rzeczy na dwa dni. Busik jest jakby liniowym środkiem transportu – dostarcza też po drodze inne towary.
Często więc zatrzymujemy się w przydrożnych czajhanah. Są one wyposażone zwykle w podesty, na które się wchodzi i siadając po turecku spożywa zamówione potrawy lub pije herbatę.
Jest wrzesień i zaczęła się pora ramadanu – okresu muzułmańskiego postu, w czasie którego jego wyznawcy przez cały dzień nie mogą spożywać żadnych posiłków, aż do zmroku. Zamawiając herbatę nie gwałcimy tego zwyczaju, bo na więcej nie bardzo nas stać. Raz stając obok takiego podestu, poczułam jak „kelner”, który przyniósł nam czaj, wczołgał się pod taki podest i zaczął mnie głaskać po kostkach. Nie do końca wiem czy była to obelga ? czy wręcz przeciwnie. Ja potraktowałam to jako dyskretny komplement.
W kafejach jest pusto, nawet w tych nastawionych na turystów.
Otaczające nas krajobrazy, tak jak się spodziewaliśmy, różnią się znacznie, od tych które obserwowaliśmy na północy kraju, aczkolwiek nadal jest on górzysty.
Po drodze kierowca zabiera czasami podróżujących w różnych celach. Pewnego razu był to ktoś wyglądający niczym staroruski mużik, cały zakutany w stare sukna i skóry. Po wejściu do środka na mój widok szybko zasłonił głowę i twarz elementem swojego ubioru – widocznie broniąc się przed nieczystymi myślami, które w nim budziłam. Innym razem był to sokolnik z sokołem tkwiącym na jego ręku.
Nasza trasa prowadzi przez naturalną szczelinę – pęknięcie utworzone w łańcuchu gór. Nasz kierowca określa je mianem: Wrota Mahometa.
Im bardziej zbliżamy się do Bamianu tym bardziej krajobraz zaczyna przypominać klimaty, jak z Wielkiego Kanionu Colorado.
Aż wreszcie zatrzymujemy się przed murem skalnym z niezliczonymi, wydrążonymi na różnych wysokościach, w żółtym piaskowcu jaskiniami – celami. Wszystkie razem stanowią nietypowy klasztor.
W ścianie tej skalnej bariery stoją niedaleko od siebie, głęboko w niej wycięte, dwa posągi buddy: duży i mniejszy. Oba mają usunięte twarze. Są dość proste w formie, nawet nieco schematyczne. Akurat prowadzone są jakieś prace rekonstrukcyjne i ustawione rusztowania zaburzają nieco czystość obrazu i odbioru. Nie mniej mocno wyczuwalna jest monumentalność tego miejsca i nagromadzona patyna wieków.
O ile obraz tego miejsca kultu religijnego budził nasz niekłamany szacunek, o tyle widok jezior oddalonego nieco Band-i-Amiru zapierał nam dech w piersiach. Cały kompleks, bajecznie lazurowych, kaskadowo położonych jezior o różnej głębokości, na płaskowyżu i wśród piaskowo żółtych skał, opadających zerwami do tafli wody zasługuje na użycie słów pozornie banalnych: cudowne, niezwykłe, zjawiskowe, zadziwiające… i temu podobnych, a jakże pasujących i właściwych dla tego miejsca.
Trudno jest opisać urok błękitu nieba odbijającego się w tafli krystalicznie czystej wody, na której tańczą iskierki słoneczne czy lustrzanie odbijających się w wodzie obrazów żółtych klifów brzegowych.
Śpimy pod gołym niebem, co pozwala nam do końca obserwować spektakl zapadającego zmroku w nieprawdopodobnej scenerii poszarpanych skał i iglic.
Ranek jest mroźny. Nasze śpiwory pokryte są warstewką szronu, a poranny rozruch trudny.
Mimo tego koledzy postanawiają się wykąpać w najwyżej jak dotąd odwiedzanych przez nich jeziorach ( 3000 m npm).
Słysząc, iż planują tego dokonać w strojach adamowych, wycofuję się na górny punkt obserwacyjny, gdzie i tak dociera do mnie okrzyk jednego z nich: moje jaja ! Są jak orzeszki !
No i nasz powrót do Polski staje się już nieodwołalny.
Wracamy przez Puli Humrii i Mazar-i-Shariff do Hajretanu – przejścia granicznego.
A tam na dachu strażnicy zastaliśmy Mirka, który wcześniej zamierzał wracać do Polski, ze względu na kończący się urlop.
Został tam zatrzymany w oczekiwaniu na mnie w celu udowodnienia, że „towar” wpisany do jego paszportu nie nie został sprzedany.
My także musieliśmy poczekać na dopełnienie formalności i na transport wodny, a później przeteleportowaliśmy się kolejami radzieckimi do Warszawy.
Przytoczę tu słowa starej piosenki śpiewanej przez Irenę Santor:
…” Niepowtarzalna jest każda minuta,
Każdy skurcz serca i oddech, i gest.
Przeszłość odeszła i nie ma jej tutaj,
Jest tylko to, co jest. Każda miłość jest pierwsza,
Najgorętsza, najszczersza”….
One najlepiej opisują to jak ta wyprawa zapisała się w mojej świadomości. Mimo, iż później odbyłam jeszcze wiele wypraw, odwiedzając góry prawie wszystkich kontynentów, to ta pozostała zdecydowanie „pierwsza, najgorętsza, najszersza”.
Autor tekstu: Janka Dąbrowska
Zdjęcia: Janka Dąbrowska i uczestnicy wyprawy