Sytuacje stresujące potrafią wydobywać z nas zachowania czasami zaskakujące nas samych, wydaje się z głębi naszego „ja”.
Pewnego czerwcowego dnia znalazłam się na Łysej Polanie skąd z Jasiem i grupą kolegów m.in. z Klubu Akademickiego Medyków wybierałam się na obóz wspinaczkowy w Tatrach Słowackich.
Planowaliśmy rozłożyć się na Polanie pod Wysoką – obozowisku usytuowanym u stóp Młynarza, opadającego do Doliny Białej Wody imponującym, strzelistym urwiskiem, którego zarys zawsze podziwialiśmy wędrując do Morskiego Oka. Z miejsca tego mieliśmy wspaniały dostęp do górnego piętra doliny oferującego cały wachlarz możliwości wspinaczkowych w dzikich, rzadko odwiedzanych przez turystów rejonach, w prawdziwie górskim środowisku. W głowie kłębiły nam się bardzo ambitne plany wspinaczkowe.
Na razie jednak czekało nas długie, mozolne dojście do polany, na której nie było nic oprócz wolnej przestrzeni wśród mrocznego, górskiego boru pomrukującego wiatrem w wierzchołkach ciemnych, strzelistych świerków i nieustannego szumu potoków splatających się tam w warkocz Białej Wody.
Sunęliśmy obładowani plecakami wyglądającymi niczym wielkie kominy przytwierdzone do naszych pleców – ciężkimi i źle wyważonymi. Każdy nierozważny ruch groził tym, że postawią one nas na głowie, z czego nie tak łatwo byłoby się wykaraskać. Nieśliśmy w nich wszystko co potrzebne było nam do przetrwania w tym oddalonym, samotnym miejscu, a poza tym sprzęt wspinaczkowy.
Upał na otwartej przestrzeni doliny, nuda uładzonej, jezdnej żwirowej drogi dociskały nas dodatkowo do ziemi, tak że z niejakim rozrzewnieniem spoglądaliśmy na tych co powyżej, w cieniu, sprawnie i szybko posuwali się po drugiej stronie rzeki szosą w kierunku Morskiego Oka.
Kiedy porządnie umordowani dobrnęliśmy do polany, każdy zaczął wyszukiwać sobie dogodne miejsce do rozbicia namiotu. Pewnym zaskoczeniem był dla nas fakt, że nie było tam żadnych drewnianych podestów. Wiedząc jak w Tatrach potrafi padać, obawialiśmy się, że woda spływająca progami z wyższych dolin może skutecznie nas podtopić. Jakbyśmy nie kombinowali i tak nic nadzwyczajnego nie wymyśliliśmy.
To nasze zatroskanie okazało się niestety samosprawdzającą się przepowiednią. Następnego dnia pogoda popsuła się, zrobiło się pochmurnie i wilgotno, od czasu do czasu mżyło. Byliśmy zmuszeni przełączyć się w „tryb przeczekiwania”, w ramach którego robiliśmy wycieczki sprawdzając, jak prowadzone są ścieżki przez progi do Dolin: Ciężkiej, Kaczej, Litworowej i Świstowej.
Choć snujące się mgły utrudniały prześledzenie którędy wiodą drogi, na które planowaliśmy się wybrać, to uwypuklały naturalne, tajemnicze piękno tych dolin: ich bujną zieloność kontrastującą z szarym granitem skał, ciche jeziora wysyłające swe wody w burzliwą podróż ku nizinom.
Podejmowane próby wspinaczkowe nijak nie korespondowały z naszymi ambitnymi planami. Z takim trudem dotargane zapasy zaczęły się kurczyć. Zaczęła nam dokuczać nuda. Dzięki temu jednak lepiej się poznaliśmy i zaczęliśmy snuć plany dalekosiężnych wypraw.
Pewnego dnia męska część „załogi” została zelektryzowana wieścią, że Polacy grają mecz o finał w mistrzostwach świata w piłce nożnej. Nie wiem skąd tę informację zdobyli? Może ktoś miał jakieś małe radyjko? Nie zważając na to, że będą musieli pokonać spory dystans w tę i z powrotem z Łysej Polany pognali, dodatkowo kuszeni obietnicą napicia się dobrego piwa.
Zostałam sama na taborisku (1) i postanowiłam wykorzystać ten czas na porządne, spokojne, nieskrepowane domycie się w potoku. Trzeba trafu, że kiedy stałam nad brzegiem w stroju jak mnie Pan Bóg stworzył, zdumiona usłyszałam jakieś zbliżające się głosy. Niby nie było w tym nic wstydliwego, ale jednak jakoś głupio. Czym prędzej przykucnęłam, nakryłam się rozpiętym anorakiem (2) mając nadzieję, że zadziała on jak opończa elfów czyniąca mnie niewidzialną. Minęła mnie grupa Słowaków, która miłościwie udawała, że mnie nie dostrzega.
Panowie wrócili wieczorem podekscytowani faktem, że Polska reprezentacja zdobyła trzecie miejsce i z wieścią, że jutro będzie pogoda! Rzeczywiście niebo się wyklarowało mrugając tysiącami gwiazd i zrobiło się chłodniej. Od razu wstąpiła w nas energia. Brodacz z Tadkiem postanowili zaatakować filar Ganku. Zapytałam czy moglibyśmy z Jankiem wybrać się z nimi, jako drugi, niezależny zespół, na co bez sprzeciwu przystali.
Piękna, długa, klasyczna droga, którą śmiało można porównać z alpejskimi. Osiemsetmetrowa kulminacja, jasno określona formacja skalna stanowi wyzwanie, zarówno latem, szczególnie zaś zimą.
O brzasku podchodzimy do Doliny Kaczej dobrze przez nas spenetrowaną ścieżką, oddychającą jeszcze zgromadzoną przez tyle dni wilgocią, w której goszczą już słoneczne plamy. Filar rysuje się przed nami w pełnej, zapraszającej rozciągłości, bezpośrednio nad nami spiętrzając się w zerwach Gankowej Kopki.
Wtrawersowaliśmy (3) w nią z boku, z jednej z ograniczających ją depresji. Zrobiło się trudno. Prowadząca dwójka ułatwiała nam zadanie pozostawiając wbite przez siebie haki, które wykorzystywał prowadzący w naszym zespole. Wybijaliśmy je i cały sprzęt przekazywaliśmy na kolejnym stanowisku, dzięki czemu sprawnie pokonywaliśmy trudności i posuwaliśmy się w górę wyciąg za wyciągiem.
W pewnym momencie wychodząc na siodełko ponad Kopką, złapałam za pętlę, którą Brodacz był wpięty do jednego z haków stanowiskowych (4). Z niepokojem obserwowałam, jak nietypowo obciążony hak zaczął wysuwać się ze szczeliny, w której był osadzony.
Raptem usłyszałam, jak głośno mówię: „Kurrrrwa!!!” Pierwszy raz zdarzyło mi się coś takiego i nieco speszona i zawstydzona spojrzałam na Brodacza, który poirytowany odpowiedział: „Kurwa! Zostaw go!” Od razu poczułam się rozgrzeszona i to był moment kiedy zrozumiałam rozładowującą stres i napięcie moc słów niecenzuralnych. Od tego czasu zagościły one od czasu do czasu w moim języku.
Dalsze wspinanie się ostrzem filara było kwintesencją radości, którą niesie górska ekwilibrystyka wśród nastyrmanych bloków skalnych, przez kolejne uskoki, z szerokim nieograniczonym widokiem na niżej położone doliny oświetlone słońcem, pod błękitnym nieboskłonem. Nie było w tym nic ze wspinaczkowego „rzemiosła”, przypominało raczej sztukę w pokonywaniu coraz to nowego, odmiennego, różnorodnego.
Kiedy dotarliśmy wreszcie na wierzchołek byliśmy spracowani. W chwili wytchnienia przyszła mi do głowy myśl, jak bardzo musiał czuć się wyczerpany zimą Birkenmajer z Grońskim podczas próby pierwszego zimowego przejścia filara. Tym bardziej biorąc pod uwagę sprzęt, którym wtedy dysponowali.
Stanęło mi przed oczami zdjęcie mojego Ojca z zimowego przejścia filara Mięguszowieckiego Szczytu ze zwojami sizalowej liny na ramieniu, w brezentowej wiatrówce i z czekanem przypominającym kilof. Przypomniałam sobie, jak opowiadał, że wracali związani do schroniska liną, bo zamarznięte na kość węzły, sztywnej niczym kij sizalowej liny nie sposób było rozwiązać.
Z ulgą powróciłam do rzeczywistości: ciepłej, słonecznej, z poczuciem spełnienia.
Dzień zdawał się być już nieco znużony, różową poświatą oświetlał podszczytowe tarasy ciągnące się górnym piętrem Dolinki Rumanowej. Nie marudziliśmy zbyt długo. Czekała nas bowiem długa, nie do końca oczywista droga powrotna. Wytyczyliśmy ją na podstawie przewodnika. Nikt z nas nigdy dotąd jej nie przechodził.
Uwolnieni z ekwipunku dreptaliśmy po skalnym rumowisku. Po przemknięciu przez pośrednią przełączkę w bocznym grzbiecie stanęliśmy w głęboko wciętej szczerbinie przełęczy Wschodnich Żelaznych Wrót.
Po północnej stronie grani dzień zapadał już w sen. Poczułam się trochę jak intruz, który będzie mu w tym przeszkadzał. Góry nocą zmieniają perspektywę. Mrok i głębokie cienie wynaturzają kształty, niektóre wyolbrzymiając inne ukrywając i spłaszczając. Trudno jest ocenić konfigurację terenu, nie wspominając o określeniu kierunku i znalezieniu właściwej drogi. Światło latarek, choć pomocne, potrafi być zwodnicze zacieśniając krąg obserwacji i stwarzając złudne poczucie bezpieczeństwa. Dlatego czas przejścia wydłuża się niewspółmiernie do przebytego dystansu.
Opuszczaliśmy się stromo w dół do Doliny Kaczej, a gdy teren nieco się wypłaszczył po przekroczeniu pozostałości letnich płatów śniegu, zupełnie niespodziewanie natrafiliśmy na niepozorny kopczyk. Uznaliśmy go za wyznacznik ledwie widocznej, nieśmiałej ścieżki i tej już staraliśmy się trzymać. Coraz częściej przysiadaliśmy, bo mocno już czuliśmy cały trud w nogach.
Późną nocą dotarliśmy do namiotów i dopiero teraz uścisnęliśmy sobie dłonie w geście partnerskiego podziękowania. Jeszcze tylko uzupełniliśmy płyny, gotowanie i jedzenie pozostawiając na ranek. Wsunęliśmy się do śpiworów i powiedzieliśmy całemu pięknemu górskiemu dniu: „Dobranoc!”
*****
(1) – taborisko – pole namiotowe
(2) – anorak – długi skafander z nieprzemakalnej tkaniny
(3) – wtrawersować -wejść z boku/dołączyć do właściwej drogi z boku
(4) – hak stanowiskowy – hak, do którego przypięty jest wspinacz asekurujący partnera
Autor tekstu: Janka Dąbrowska
Zdjęcia: z archiwum autorki
Zdjęcie tytułowe: https://www.google.com/search?q=galeria+gankowa+tatry&client=firefox-b-d&sxsrf=APwXEde_h1aBHAbYG8XJOlKrbxpLmvMw4w:1684303995204&source=lnms&tbm=isch&sa=X&ved=2ahUKEwjZpc-q2fv-AhWKv4sKHSJ0ABUQ_AUoAnoECAEQBA&biw=1093&bih=434&dpr=1.25#imgrc=ynT45QF7Bqg0QM