We wszystkich górach pogoda ulega szybkim zmianom. Jednak w Tatrach błękitne pogodne niebo potrafiło zmienić się w szaro – grafitowe nabrzmiałe deszczem w zaledwie kilka godzin. Zdarzało się, że nawet w lecie sypnęło gradem czy śniegiem.
Dłuższe okresy stabilnej pogody nie były częste. W czasach kiedy nie dysponowaliśmy tak precyzyjnymi prognozami pogody, jak obecnie, przewidzenie kiedy na coś takiego można było liczyć graniczyło z proroctwem. Z reguły planowaliśmy wyjazd w góry na cały sezon letni lub zimowy i zdawaliśmy się na łut szczęścia. Nasze finanse i kłopoty komunikacyjne powodowały, że nie mogliśmy sobie pozwolić na krótki wypad weekendowy czy jedynie z zamiarem pokonania wybranej, konkretnej drogi. Gdy już dotarliśmy w góry koczowaliśmy tam ile się dało, na ile komu czas i obowiązki pozwalały.
Kiedy pogoda dopisywała, mieliśmy udany sezon wspinaczkowy, ale bywało, że następowało gwałtowne jej załamanie, co stwierdzaliśmy naocznie. Informacje pogodowe docierały bowiem do nas głównie w schroniskach z goprówek (1), albo od tych którzy właśnie przybyli z nizin. Odwiedzając Zakopane obowiązkowo zerkaliśmy na rysik barometru w gablocie stacji meteorologicznej usytuowanej przy ul. Kościuszki, przy DH Granit.
A zdarzało się, że jak zaczynało padać to cięgiem przez trzy dni, albo i dłużej.
Siedzieliśmy wtedy uwięzieni w namiotach, zabijając czas spaniem i gadaniem, gotowaniem, naprawianiem sprzętu i odzieży – czym się dało.
Najczęściej jednak po rannym rozruchu przenosiliśmy się do pobliskich schronisk, gdzie zajmowaliśmy stoliki w kącie sali, aby nie zawadzać przybywającym turystom i tam w większej gromadzie, pod suchym dachem spędzaliśmy cały dzień.
W przerwach w deszczu wyskakiwaliśmy przed Murowaniec i zaczynaliśmy wspinać się po jego wysokiej podmurówce z kamieni, dokonując rozlicznych trawersów między oknami, pokonując filary – narożniki i inne wymyślone drogi.
W Morskim Oku idąc z taboriska (2) na Szałasiskach pokonywaliśmy trawersami burty ułożone z kamieni wzdłuż szosy, albo ćwiczyliśmy wspinanie na tzw. Piku X-lecia – wielkim głazie leżącym poniżej jednego z zakrętów przy szosie. Obiegaliśmy staw dookoła, albo robiliśmy zawody kto uzyska najlepszy czas w dotarciu nad Czarny Staw.
Pewnego lata, które spędzaliśmy na Hali Gąsienicowej deszcz lał nieprzerwanie bez mała przez 2 tygodnie.
Strach było przechodzić przez mostki na Suchej Wodzie, bo wzburzona woda, niosąca potężne kamienie, gałęzie i drzewa, tłoczyła się i grzmiała tuż pod nimi.
Wszędzie zresztą spływały rwące strumienie – także pod drewnianymi podestami, na których stały nasze namioty. Upodobniało to je do tratw, jakbyśmy byli osadnikami spływającymi rzeką Missouri.
Z namiotów wyskakiwaliśmy na bosaka, żeby nie moczyć bardziej i tak już mokrych butów. Wodę do gotowania nabieraliśmy do menażek po prostu wychylając się poza krawędź podestu. Po odstaniu, kiedy opadał pył skalny była zupełnie zdatna do picia.
Żal było patrzeć na orzechówki – ptaki na które często złorzeczyliśmy, gdyż bywały uciążliwe w swym niestrudzonym dążeniu do podbierania nam jedzenia. Kształtem podobne do wron, nieco tylko mniejsze, były bardzo zmyślne i cwane.
Potrafiły wyciągnąć spod namiotowego tropiku wszystko co nadawało się do jedzenia, a nawet zdarzało się, że swym niezwykle silnym dziobem przebijały delikatniejsze konserwy. W tym deszczu, nastroszone siedziały pochowane pod gałęziami świerków osowiałe i głodne. W przypływie litości, a może z nudy i dla widowiska chwilowo je dokarmialiśmy.
Nasza cierpliwość i wytrzymałość psychiczna wystawiona była na wielką próbę. Nie bardzo nawet można było myśleć o odwrocie, bo zwinięcie obozowiska w takich warunkach w zasadzie było niemożliwe. Trzeba było to po prostu przeczekać. Nierzadko wspominałam ten czas biwakując gdzieś w górach wysokich w oczekiwaniu na poprawę pogody.
Aż któregoś dnia niebo wylało z siebie cały smutek. Obudziło nas skrzeczenie i raźne stukanie dziobami orzechówek oczekujących na należną im daninę. Z niedowierzaniem wynurzyliśmy się z namiotów, oczekując kiedy reszta wody spłynie, a drzewa strzepną z siebie krople, żeby można było rozwiesić między nimi liny i umieścić na nich nasze gnijące już prawie ciuchy.
Taborisko wyglądało jak pobojowisko po powodzi, czym w istocie można było ten czas określić. Pozbieranie się po tym mokrym armagedonie zajęło kilka dni, tym bardziej iż trzeba było odczekać na istotną poprawę warunków w ścianach.
Zdecydowanie wybieraliśmy później drogi prowadzące otwartymi, wypukłymi formacjami, nie mniej sezon ten dla wielu był stracony.
Kto wie? Może to nasze uporczywe trwanie pozwoliło odzyskać górom ich radosny, pogodny, słoneczny wygląd?
*****
(1) – Goprówka – pokój w schronisku, w którym dyżurowali ratownicy GOPR-u
(2) – Taborisko – pole namiotowe
Autor tekstu: Janka Dąbrowska
Autor zdjęć: Jolanta Mierzejewska